czwartek, 18 czerwca 2015

I Sprawiedliwość dla wszystkich!

Sprawdzałem w archiwum bloga, i się zdziwiłem że dotąd jedynie napomknąłem kiedyś o "Justice". To na swój sposób wyjątkowy komiks, tak jak w pewien sposób wyjątkowe są wszystkie projekty w których palce macza Alex Ross - rysując, snując koncepcję, rzadko kiedy rozwijając fabułę. Polskie wydanie "Sprawiedliwości" to dobra okazja, żebym parę słów nastukał.

Niby fabularnie rzeczy firmowane nazwiskiem łysawego rysownika to nic wyjątkowego, ale niemal każda z tych pozycji to rozłożenie na czynniki pierwsze i złożone od nowa komiksowe światy. Bywa że to dekonstrukcje futurystyczne, takie jak "Przyjdź Królestwo", gdzie w post-watchmenowym sosie pokazana jest przyszłość DC, a sami superherosi jak bogowie. Jeszcze odważniej rysownik razem z kilkoma innymi autorami poczynał sobie przy "Earth X", czyli postapokalipsie marvelowskiego świata. Co innego "Marvels", gdzie przejechał się po historii wspomnianego wydawnictwa.


"Sprawiedliwość" wpisuje się w ten nurt - ale tak na pół gwizdka. To wyciągnięte poza kontinuum masowe starcie superherosów z supervillainami, którzy sprzymierzyli się ze sobą, a w dodatku przekonali połowę ludzkości, że zależy im na dobru świata. Fabularnie jest bez zaskoczeń - 12 zeszytów podzielono równiutko na 3 akty, gdzie najpierw mamy dramat i łomotanie dobrych, potem podniesienie się z kolan i szukanie duchowego wsparcia u innych trykociarzy którzy ciągle mają problemy, by w finiale jednym wspólnym frontem zrobić porządek. Co ciekawe - to nie historia tak sobie wyrwana z kontekstu jak "Batman: Ziemia Jeden". To zabawa wariantami bohaterów z epoki Srebrnej Ery, jeszcze jak odlewy ze spiżu, bez pęknięć, bez plam śniedzi, napiętymi jak struna i z podniesionym czołem patrzącymi w ponurą przyszłość.

To historia klimatem wyrwana nieco z innej epoki, ale rozmachem, spektakularnością godna dzisiejszych letnich blockbusterów (a przy okazji to fabuła gotowa do zaadaptowania na kinową trylogię). Przy okazji to przewodnik po DC dla tych, co go nie ogarniają, a chcą sięgnąć po coś grubego, gdzie i Superman będzie, i Batman, i Flash.

Najważniejszy jednak pozostaje tu rysunek. Można uwielbiać fotorealistyczne mazy Rossa, można za nimi mało przepadać, bo zdarza się że te spektakularne pozy wypadają dość statycznie, ale trudno nie docenić warsztatu faceta. W "Sprawiedliwości" albo zresztą ta statyka występuje rzadko, albo się do jego stylu przyzwyczaiłem, bo mi się na oczy zanadto to nie rzucało. Swoje pewnie robi tu technika - Ross nie odmalowywuje pozowanych fotografii, tylko jedzie farbami po ołówkach, które dostarczył Braithwaite. Malunki robią wrażenie zwłaszcza przy okazji wszelakich splasz pejdżów, których Ross nie żałuje.

Cieszy mnie polskie wydanie, bo przy całej oczywistości i przewidywalności fabuły lubię ten komiks, ale jeszcze bardziej cieszy mnie klasa wydania. W momencie gdy Egmont odpalił swoje deluxy, to Mucha pokazała co to znaczy wariant wydania z wyższej półki. To nie tylko większy format, obwoluta i jednolicie czarna, gruba okładka, która na grzbiecie nie ma nawet tytułu. "Sprawiedliwość" po polsku to absolute edition, ale przetłumaczone na nasz język. Powiększony format - owszem, obwoluta - a jakże, twarda okładka - owszem, ale z innym wariantem okładki, a w środku 12 oryginalnych zeszytów i dość obfity zestaw dodatków, dający w efekcie niemal 500-stronicową cegłę. Cena może wydawać się bolesna, ale to naprawdę potężna cegła, i jak na tej rangi wydanie nie wydaje mi się to być wygórowaną kwotą.

Da się? Da się.

Żeby nie było. Nie brak temu komiksowi wad. Fabuła nie jest zbyt wysublimowana jak wspomniałem, ale to biorę z całym dobrodziejstwem inwentarza na klatę. Przy takim wydaniu można było się jednak nieco postarać z liternictwem (choćby w przypadku dymków pierścienia Green Lanterna), może nieco pogrubić czcionkę, w końcu to powiększone wydanie, nie zaszkodziło by.

No. Tyle.

"Sprawiedliwość" to fajna rzecz i wydana w niezłym okresie - na rynek trafia nowa gra z Batmanem, podkręca się hajp na film z Batmanem i Supermanem, więc jak nie teraz, to kiedy? Fan trykociarstwa nie będzie miał co narzekać, nie ogar co nie czytał za dużo superherosów, a chciałby może z raz, a porządnie też się w tym świecie nie pogubi, bo każdy z bohaterów ma swój monolog wewnętrzny, który nieco naświetla daną postać. Chciało by się takich wydań więcej, byle nie za dużo, bo wszyscy zbankrutujemy. Nie obraził bym się za reedycję "Przyjdź Królestwo" wydanego właśnie w takiej postaci. Marzenie ściętej głowy? Być może. Ale może Egmont potraktuje to jako wyzwanie i podniesie rękawicę, dopieszczając swoje deluxy, jeśli nie w tej to w kolejnej serii.

Recenzja komiksu także w najbliższej audycji (Polskie Radio 24, sobota, 19:15), ale z racji że na antenie miejsce ograniczone, a na blogu nie, to raczej niczym was ta recenzja nie zaskoczy. Za to o E3 posłuchać chyba warto. Zachęcam.

czwartek, 28 maja 2015

Avengers: Czas Ultrona

Zwlekałem z wybraniem się do kina, bo po reakcjach czułem w kościach że nie będzie to to, na co liczyłem. W końcu Ultron to postać wyciągnięta bodajże z 60-tiesów, niedzisiejsza, do tego jęki że coś nie bardzo, no miałem wątpliwości. Poszedłem. I wyszło że faktycznie mogłem poczekać na edycję DVD, bo brakowało mi opcji wyjścia do kuchni, zerkania jednym okiem, a jednocześnie zrobienia sobie kanapki i zaparzenia herbaty jak oni pierniczą tam o niczym konkretnym.

Głównym problemem tego filmu jest dla mnie chyba że to nie spójna całość z plusami i minusami. To zlepek plusów i minusów ktore niekoniecznie całość tworzą. Odpuszczę sobie więce blogową pararecenzję, robimy wyliczankę. Sory, Joss, chciałeś to masz.

Minusy:
- to nie fabuła, to ciąg scen, łączących się z totalnie pozbawionymi znaczenia zmianami miejsca akcji, które mają tylko prowadzić do kolejnych napierdalanek;
- te sceny są po prostu nudne;
- gdzieś uleciał urok części poprzedniej (albo Maciej Pałka miał rację - po prostu go nie było);
- zamiast zobaczyć team bohaterów, oglądamy sceny gdzie każdy po kolei ma swoje 2 minuty, w scenach gadanych oni nie rozmawiają między sobą, oni po kolei mówią co teraz będzie się dalej działo, to odpowiednik raczej komiksowych tekstów w ramce niż dialogów;
- poczucie humoru i autodystans jakoś tak uleciał, razem z urokiem;
- sceny walki w sumie nużą;
- łopatologiczne nadawanie namiastki charakteru i indywidualizmu Hawkeye'owi (skoro Iron Man to inteligencja, Kapitan to odwaga, plepleple, TO DAJMY MU SERCE! NIECH MA RODZINĘ!!! NIECH BĘDZIE LUDZKIM NIESUPERBOHAEREM!!!), nie tylko odchodzące od komiksowego pierwowzoru, ale i robiące to dużo gorzej. Na papierze mamy gościa, może bez rodziny, ale nadrabiającego brak mocy charakterem. Mogą mu wpierdolić, mogą go próbować zniszczyć, on znowu powstanie i powie 'nie!'. Charakter. A tu, paradoksalnie, chcieli mu nadać charakteru, nadali mu jakąś płytką niby głębię emocjonalną, i hm, no nic z tego nie wynika poza dodatkowym rozmemłaniem tej postaci;
- spory problem filmu, który może się przekładać na to jak go odebrałem: nie ma postaci, na której by się zaczepiała narracja, mamy bohatera kolektywnego, narracja skacze po kolejnych postaciach z których każda ma takie samo, czyli żadne znaczenie, trudno się tym przejąć w efekcie i otrzymujemy dramatyzm na poziomie reklam szamponów dla psów;
- Scarlet Witch jest po prostu żadna.

Plusy:
- za to Quicksilver jako ukraiński dresiarz jest całkiem fajny, choć daleko mu do tego z ostatnich X-Menów;
- efekty, ale wiadomo, nie robi się takich filmów bez efektów;
- jeden (DOSŁOWNIE JEDEN) skuteczy żart, za to powracający (kto wie ten wie - związany z jednym z atrybutów superherosów)
- Paul Bettany, nieszczęsny koleżka który ponoć podpisał kontrakt na pierwszy film dla Marvela nie wiedząc nawet w jakim filmie zagra, a który po raz pierwszy (powiedzmy) może pokazać swoją twarz (BTW ciekawe czy marvelowscy bossowie od razu mieli na niego taki a nie inny pomysł?)
- znakomicie rozegrany wątek Pięknej i Bestii, gdzie nie wiadomo nie tylko które jest którym, ale dodatkowo - w którym momencie. Jeden z najlepszych patentów na wątek romantyczny od czasu starych Gwiezdnych Wojen jak dla mnie, szkoda że z racji specyfiki filmu (i wielości bohaterów) nie mogło to bardziej wybrzmieć;
- fajne wybrnięcie z problemu z kilkoma równoważnymi postaciami na koniec - nowy skład Avengersów, i Kapitan który mówi prawie 'assemble', ale mu to uroczo wycinają w montażu;
- fajny wątek genesis Czarnej Wdowy, fajny w podobny sposób co origin Wolverina, i z podobnych powodów fajny - bo nie mówią za dużo, tak samo fajny jest fakt że mamy furtkę na serial albo pełen metraż (w końcu), może nawet z Nickiem Furym (yay!), oby nie z agentami SHIELD (NAY!);
- momentami ujęcia z powietrza przypominające Firefly - kamera z powietrzam, trzęsąca się jak z helikopetera rzucanego podmuchami powietrza, no każde skojarzenie z Firefly na propsie.

Jak to kiedyś powiedział Lech Wałęsa: chodzi o to, by plusy ujemne nie przesłoniły plusów dodatnich, tylko że tutaj to nie działa. To nie tabelka w arkuszu kalkulacyjnym. To nie licytacja czy więcej tego czy tamtego. Co z tego, że mogę wskazać sporo zalet tego filmu, jak całość mnie nudziła?

W efekcie zawód. Niby to co miałem w pierwszej odsłonie Avengersów, ale tak jak wtedy koncept 'bierzemy bohaterów Marvela, i niech napierdalają' mi wystarczył, tak powtórka w tej samej formule już mi nie robi, albo faktycznie zrobiono to już z mniejszym polotem. Na Strażnikach Galaktyki się bawiłem nieporównywalnie lepiej.

Czas Ultrona to nie jest zły film. Wiadomix że każdy nerd i geek musi go zobaczyć, tylko że to jest takie meh, 4/6, jakieś oczko wyżej od ostatnich Szybkich i wściekłych. Czy jednak warto iść do kina?Jednak mi szkoda, że nie odpaliłem w domu, w trakcie męczących scen dialogowych które niewiele wnoszą zrobił bym sobie tę kanapkę, albo cokolwiek. A tak mogłem tylko skoczyć do toalety, zastanawiając się czy mnie coś spektakularnego nie ominie. Dodam tylko że nic mnie nie ominęło.

PS. Niektórzy mają tendencję do chwalenia się że mają o tym notkę, ja mam o tym audycję: o sztucznej inteligencji w kulturze popularnej rozmawialiśmy z naszymi gośćmi o tu, i jestem przekonany że audycja wyszła lepiej niż nowi Avengersi. Klikajcie.

sobota, 9 maja 2015

Wiedźmin 3: Dziki Gon - grałem i odliczam czas do premiery

Zwykle omijam trailery i materiały prasowe by nie dać się nakręcić na produkcję, która i tak wiadomo że nie dorówna PR-owemu przekazowi. Tak robiłem i tym razem, widziałem pojedyncze screeny, prychałem na newsy o 16 darmowych DLC i tak dalej. Aż odwiedziłem siedzibę CD Projektu. Z wizyty została mi nie tylko koszulka, mogąca poświadczyć że grałem w trzecią część Wiedźmina przed plebsem (choć i tak po większości dziennikarzy branżowych), ale i konkretna zajawka. Ja tą grę chcę JUŻ.



Dla fanów Geralta i prozy Sapkowskiego piękny już jest początek. Tutorialowe intro to sekwencja przeniesiona bezpośrednio z początku pięcioksiągu. Banana na gębie fundowały mi detale czy fragmenty dialogów które kojarzyłem ze stron, nie grał tylko jeden bardzo znaczący szczegół. Szczegół podmieniony oczywiście celowo, i będący istotnym elementem następującego później dialogu, jak i fabuły całej gry. Autorzy za jednym zamachem wprowadzili do trzeciej części gry dwie kluczowe postaci, których dotąd nie było (no dobra, i tak każdy już wie że chodzi o Ciri i Yennefer), odwołali się do materiału źródłowego, a przy okazji dali fanom książek sygnał: wiemy że wy wiecie to, co wiecie, i nie zawahamy się tą wiedzą posłużyć. Wbrew wam, ale dla waszego dobra. Piękne zagranie na nosie, ale i obietnica zabawy z graczami wykraczającej poza same rozgrywanie fabuły (ostatnio takie coś widziałem tylko w Wolf Among Us).

Po czym ruszamy konno w świat. Pozwoliłem sobie skipować większość dialogów, by bardziej zanurzyć się w świecie i gameplayu. Robiłem to z żalem, bo dialogi są naprawdę dobrze napisane, zabawne, z możliwością kształtowania przebiegu rozmowy rzecz jasna. Koleżanka z redakcji grała bardziej metodycznie i chwaliła co widziała i słyszała. Ja pojechałem w szerszy świat, choć i tak nie mogłem pojechać gdzie chciałem - zalążek fabuły ogranicza dostępny teren, informując że dalej nie pojadę, bo tam diabeł mówi dobranoc. Znowu się uśmiechnąłem, bo choć odmówiono mi dalszej eksploracji to zrobiono to z klasą, humorem i odwołaniem do pierwowzoru.

Samo środowisko jest bardzo ładne, pomimo żalów że downgrade i te sprawy. Mazowiecka, czy po prostu słowiańska wieś, z elementami krajobrazu które dobrze znamy, tylko że średniowieczna, i nawiedzona przez poczwary które przylazły w czasie koniunkcji sfer. Jeździło mi się przednio, po prostu zanurzyłem się w tym świecie niczym w Red Dead Redemption, który dla mnie jest wciąż wzorem jeśli chodzi o fabularne gry z otwartym światem. Ponoć dla autorów też był punktem odniesienia, tylko poszli o parę kroków dalej, pompując w ten świat więcej postaci, dialogów, małych opowieści, a głównej fabule pozwalając rozwijać się na różne sposoby - ostatniego nie sprawdzałem, ale wierzę na słowo. Jeszcze to sprawdzę. Wiadomix.

Kolejny plus za klimatyczną muzykę w etno-folkowym klimacie. Doceniam. Kolejny plus za walkę, dynamiczniejszą niż w niedorobionej pod tym względem dwójce, i ponoć pozwalającej z rozwojem bohatera odpalać różne comba. Odpuściłem sobie klepanie zwierząt by levelować postać, bo zwiedzałem, ale ponoć tak to z rozwojem bohatera działa. Zamiast tego zapolowałem gołowąsem na drugim poziomie na gryfa i utłukłem dziada, wyniesione z Bloodborne przyzwyczajenie do serii małpich uników się przydało, choć tu przydaje się też oczywiście parowanie, korzystanie ze znaków, wybieranych w aktywnej pauzie, czy dodatkowych przedmiotów takich jak kusza (choć true wiedźmin odrzuca takie te).

Czy napisałem powyżej coś, co nie było by tylko potwierdzeniem tego, co już wiadomo? Trudno mi powiedzieć, bo jak wspomniałem - omijałem sporą część prasowych przekazów. Może to z punktu widzenia dziennikarza średnio profesjonalne, acz lepiej mi się potem gry ogrywa i recenzuje. To, czego nie oddają chyba dotychczasowe newsy, to klimat, jaki jest. A to klimat znany z książek Sapkowskiego. Ten świat to Dziki Zachód z filmów Sergio Leone, a Geralt jest jak grany przez Eastwooda Bezimienny, czy też bezimienny ochroniarz grany przez Mifune w "Straży przybocznej" Kurosawy. To skala szarości, gdzie nie ma miejsca na dobro, a protagonista nie chce się mieszać, ale musi podejmować wybory, nie może być bezczynny bo nie potrafi. Nie zagłębiłem się zbytnio w fabułę, ale od początku było to dla mnie wyczuwalne, że to właśnie taki świat, spustoszony przez wojnę, w którym nie da się zachować neutralności.

Czyli jesteśmy w domu. Oczywiście gra może nie sprostać moim oczekiwaniom, które mi narosły w trakcie tych dwóch i pół godziny grania, ale czuję podskórnie że będzie dobrze. Jest w tym pewien urok, który po prostu wciąga w świat, który pochłania uwagę gracza, sprawiający że immersja osiąga maksymalny poziom. Reszta zależy już chyba tylko od rozwoju fabuły, dialogów, NPC, ale wiemy dobrze, że Redzi wiedzą jak to się robi. Jestem spokojny.

Zapraszam przy okazji do wysłuchania dzisiejszej audycji 24 poziom na Polskim Radiu 24 - przygotowaliśmy relację ze studia, i oddaliśmy głos autorom. Audycja rozpoczyna się dziś (w sobotę) o 19:15, po relacji pogadamy z gośćmi o nowych Avengersach. Zachęcam do klikania.

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Bloodborne mnie wessało

Bloodborne zalazło mi za skórę. Mocno. Odbiłem się od Demon's Souls, ominęły mnie Dark Soulsy (bo się odbiłem wcześniej), ale polscy Lordsi mi przypasili. Odpaliłem ekskluziva Sony. I wsiąkłem.


Oddzielnym zagadnieniem jest sam gameplay, walka, masterowanie, uczenie się kolejnych przeciwników i bossów. To jest temat sam dla siebie - awans postaci, rozbudowa sprzętu, dywagacje czy lecieć na broń jednoręczną + palną, czy na ostro wjeżdżać w przeciwnika ładowanym ciosem broni dwuręcznej (preferuję to drugie). Jeszcze inną kwestią jest sama oprawa,ładna, zapraszająca do eksploracji. Kapitalnie zaprojektowane poziomu które są kręte i zamotane, ale pięknie się łączą z dalszymi niby zakamarkami otwieranymi tu i tam furtkami, system skrótów znakomicie rozwiązuje komunikację między teleportami.

Można długo. To gra którą magluję już od jakiś 40 godzin chyba, bez pośpiechu penetrując różne zakamarki i ciągle odnajduję coś nowego, ale to nie tu, nie dziś. Ja o czym innym.

Gra urzeka mnie designem, samym światem, jego oprawą, nastrojem. Uwielbiam jak Japończycy biorą na warsztat europejskie klimaty, czy to średniowiecze czy renesans, i przerabiają je po swojemu, z czego wychodzi zwykle coś popapranego. Efekt jest najczęściej równie urzekający, co oderwany od historii, i może właśnie dlatego mnie to kręci, bo jest to egzotyczne. Niby znajome, ale odległe. Filtr, jaki zwykle nakładają na rzeczywistość z naszej części globu Japończycy, to coś pięknego.

I w Bloodbornie czuję klimaty, które mnie ujęły już wcześniej, a że to ichnia kultura popularna, to zdziwił bym się gdyby nie było to celowe i świadome odwołanie.

Vampire Hunter D. Neo-gotyckie budynki, groza i zepsucie, walka z poczwarami w klimacie grozy rozumianej po japońsku. Anime co prawda krzyżuje klasyczne horrory o wampirach z westernem i postapokalipsą, ale nastrój mroku, zepsucia i beznadziei jest podobny. Ostatnio powtórzyłem sobie z małżonką pierwszego D z roku 1985 i no cóż - pierwszy widoczek w animce - mroczne zamczysko na tle księżyca - wygląda niczym pejzażyk z Bloodborne'a. Wilkołaki, wampiry, dziwadła i mutanty, a przeciw nim milczący nieznajomy. Vampire Hunter D: Bloodlust z roku 2000 - znowu podobny, choć mniej gęsty klimat, za to dużo bardziej dzisiejsza animacja i miasto z początku filmu nad którym unosi się przerośnięty księżyc, wyglądające niczym bloodborne'owe Yarnham. Finałowe zamczysko też architektonicznie wygląda znajomo. Do tego krzyże i nagrobki zaserwowane w nieprzyzwoitej wręcz ilości. Bardzo podobne widoczki.

Zresztą zerknijcie okiem na to:


Berserk. Serię anime widziałem lata temu, i najmocniejsze skojarzenia budzi pierwszy/ostatni odcinek z Czarnym Szermierzem, ale nie tylko. Obecnie jestem po dwóch tomach mangi, i chociaż to nieco inny setting, to i tak widzę wiele punktów zbieżnych. Bloodborne to jakiś popieprzony renesans z potworami rodem z klasycznych horrorów i Lovecrafta, wspomniana manga to też dark fantasy, ale utrzymane w tonacji bardziej średniowiecznej, ale jedno i drugie opisuje sytuację, w której ludzie mają po prostu przesrane. Wszędzie czai się zło, zgnilizna, demony i upiory, a śmiałek który rzuca temu syfowi wyzwanie i tak wie że jest skazany na porażkę. Nie wiem co mnie podkusiło, ale nazwałem swojego bohatera Guts. Po kilku kwadransach miałem poczucie że jest pomiędy Berserkiem a Bloodbornem silny związek, po czym odblokowałem w końcu miecz Ludwiga - wielkie dwuręczne bydlę - no i szlachtuje wrogów jak na Gutsa przystało, bez tarczy czy pistoletu do kontrowania, koncentrując się na unikaniu i szukaniu luki u przeciwnika, by mocno przypieprzyć z doładowania. No właśnie - broń palna, kolejny związek, w mandze/anime też była. Do tego psychodeliczny klimat i wiadra krwi. Swoją drogą polecam, jak ktoś chce zaznać nieco podobnego klimatu to niech sięgnie po tę serię. 3 tom już wyszedł, jaram się strasznie, muszę przeczytać bo zaraz i 4 wychodzi.



Warhammer - ale ten bardziej konwencjonalny, nie kosmiczny. Wariacja na temat renesansu zasnutego mrokiem. I smrodem. Kto grał w Młotka zgodnie z założeniami ten wie o co mi chodzi - ludzie nie tyle rządzą światem, co raczej starają się na nim przeżyć, a dzikie plemiona czy orki to jest pikuś przy Chaosie, który atakuje z zewnątrz i z wewnątrz, deprawując wszystko i wszystkich o których się otrze. Można było grać w tym systemie bardziej w konwencji heroic, ale jazda zaczynała się z sensownym mistrzem gry z wyobraźnią, gdy wkraczał spaczeń, albo odwiedzało się Praag, gdzie domy mówiły do ludzi. Ani dwuręczny miecz ani broń palna niekoniecznie wystarczały na zmutowanego wieśniaka z widłami. Yarnham z BB to takie miasto z Warhammera, które jest do szpiku kości przeżarte Chaosem i jego bóstwami.

Jak już jestem przy RPG-ach to wypada też wspomnieć Ravenloft, podobnie popieprzone dark fantasy, ale nie wsiąkałem na tyle głęboko by się rozwodzić.

Ale do jednego z sourcebooków rysunki chyba kiedyś zrobił Mike Mignola. Trudno mi powiedzieć na 100%, bo nigdzie nie znalazłem potwierdzenia, a nie były te rysunki podpisane, ale ta kreska, w połowie lat 90tych, była jeszcze nie do pomylenia z nikim innym.

A skoro jestem przy Mignoli - to tak, tu też jest sporo podobieństw (nawet nie o samego Hellboya mi chodzi). Nie tyle formalnych, w końcu trudno język komiksu porównać do tego typu gry, ale raczej estetycznych. Sypiące się ruiny, strzeliste wierze dworków i zamczysk, ponure nagrobki, krzyże, i te wszystkie ponure płaskorzeźby czy statuy w klimatach sakralnych, które Mike upychał gdzieś w rogu strony jako miniaturkę, będącą kontrapunktem dla ciągniętej dookoła niej narracji. Jak ktoś lubi te starsze opowiastki o Hellboyu, choćby Wilki świętego Augusta, to poczuje się w Yarhnam znajomo.



A jeśli ktoś lubi ten niedopowiedziany klimat Bloodborne, a Hellboya zna tylko z filmów (i nieudanych gier), to może niech sięgnie po komiks? Krótkie formy ze Spętanej trumny były by idealnym punktem zaczepienia, warto pożyczyć od kolegi który posiada, wyposażyć się w oryginalne wydanie albo czytnąć w cyfrze, bo chyba obecnie na rynku nie ma. Niestety.

Tymczasem ja wracam do Yarnham. A jak się przekopię, to odpalam Dark Souls II. Na początku zabawy z BB miałem poczucie 'nope. to nie jest jednak gra dla mnie' - i wyszło że bardzo się myliłem.

Jak na razie produkcja roku jak dla mnie. Ale to naprawdę temat na oddzielną, długą rozmowę, wpis, czy audycję...

czwartek, 16 kwietnia 2015

Zapraszam na fejsa

Szanowni Państwo

Jak widać, blog reanimowany, ale się nie przemęczam, z paru prostych powodów. Po pracy dalej pracuję robiąc cotygodniową audycję o grach dla Polskiego Radia 24 (soboty o 19:15), a także recenzuję dla Alei Komiksu i paru innych serwisów, okazjonalnie występując w Nowej Fantastyce czy na Kolorowych Zeszytach.

Na bloga sypię wynurzenia nieco innego sortu, ale z powodów oczywistych jest tego nieco mniej. Nie widzę sensu przeklejać linki na blogaska, zamiast tego jest sobie grupa na Facebooku, gdzie proponuję narcystyczną prasówkę, gdzie motywem przewodnim jestem JA (cały w bieli oczywiście).

Zachęcam i zapraszam do klikania w okienku które jest tu od jakiegoś czasu z prawej, gdzieś tu obecnie -------------------->

Jak również ten linek da wgląd co ja tam wrzucam, a że staram się nie przesadzać z częstotliwością apdejtów (jak to mi sie na zwykłym wallu zdarza) to chyba można kliknąć lajka, cnie?

Kolejne teksty na blogu oczywiście też będą, w głowie mam nawet ze dwa czy trzy, ale to nie wiem kiedy. Może jak dobę o dwie godziny wydłużą.

ELO.

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Fatale #2 - kultyści na celuloidzie

Poprzedni tom serii przedstawił dość drastyczne wydarzenia rozgrywające się wśród policjantów, dziennikarzy i okultystów w powojennych Stanach Zjednoczonych. Tytułowa bohaterka, dotknięta klątwą rzeczonej fatalności, gubi tropy nadnaturalnych oprawców i ucieka pogoni. Tyle przynajmniej wynika z rękopisów, które znalazł w czasach współczesnych Niocolas Lash. On też nie znajduje żądnych tropów po Jo.

"Diabelski interes" to dalsze współczesne poszukiwania pogrążającego się w obsesji Lasha. To także kolejny etap retrospektywnie opowiedzianej wędrówki Fatale. Znalazła bezpieczny azyl w luksusowej dzielnicy Los Angeles, do lat 70-tych żyjąc sobie dzięki wyrzeczeniom w spokoju, unikając kontaktu ze światem zewnętrznym, a co za tym idzie z głupiejącymi na jej punkcie mężczyznami. Fatum ma jednak to do siebie, że omijane potrafi wziąć większy zamach i uderzyć ze zdwojoną siłą, na odlew. Tak jest też tym razem.

Jest kalifornijsko. Głównym bohaterem jest mało obiecujący aktor, który lepiej ma ogarnięty hollowoodzki survival, niż wymagane w jego zawodzie umiejętności. Co krok, to jakaś mniejsza lub większa gwiazda, wszyscy pamiętają wciąż dokonania rodziny Mansona, branżowe imprezy toną w kokainowym pyle, a pod powłoczką rozpasanego dobrobytu w mroku czai się nihilizm i te same koszmary co parę dekad wcześniej. Sekta w dalszym ciągu wyciąga ramiona w stronę kolejnych członków, którzy mogą zapewnić jej wpływy, ale wszystko to i tak jest igraszką przy pragnieniu dopadnięcia Josephine, które męczy jej guru.

Słoneczne Los Angeles z lat 70-tych ma dużo mniej duszny klimat niż miało to miejsce w poprzednim tomie. Brubaker rzuca też więcej światła na Jo, nadając jej głębi, pokazując że ma sumienie, a klątwa którą została obciążona to dla niej nie tylko użyteczne narzędzie, ale i ciężar. W dalszym ciągu kultyści traktowani są jako główne zagrożenie, ale ich motywacja pozostaje nieco mętna, co pewnie się lekko zmieni w retrospektywnym tomie trzecim. Rysunek dalej elegancki i bez zarzutu, chropowate tuszowanie nadaje mu dwuznacznego charakteru. Równie dobrze spisują się nadal kolory. Solidna robota, dobrze napisana, świetnie zilustrowana i ładnie utrzymująca równowagę pomiędzy słowem a obrazem, no i klimatyczna.

Po petardzie, jaką był dla mnie tom pierwszy, spodziewałem się nieco więcej, Brubaker nie spieszy się jednak. Opowiada więcej o głównej bohaterce, podkręca klimat zagrożenia ze strony lovecfrafciańskiej sekty, wtłacza ramy swojej opowieści w lata 70-te, już nie tak optymistyczne i wesołe jak epoka Dzieci Kwiatów. Czuję niedosyt, czyli znowu mogę stwierdzić że będę wyczekiwać kontynuacji z niecierpliwością.

środa, 1 kwietnia 2015

Fatale - kultyści w fedorach

"Fatale" dorobiło się już drugiego tomu, który trzyma klimat nie gorzej od początku serii. Szczerze polecam, to obok "Parkera" najbardziej kręcąca mnie seria spośród tych wydawanych obecnie w Polsce, więcej na ten temat wkrótce. Tymczasem jeśli ktoś przegapił, to zachęcam do lektury pierwszego wydania zbiorczego zatytułowanego "Śmierć podąża za mną", jak również lektury recenzji tego tomiku, zawartej poniżej, a wcześniej opublikowanej w październiki 2014 na Kolorowych Zeszytach:


Przyznam na wstępie, że mam ciągły niedosyt dorosłego, amerykańskiego mainstreamu na naszym ryneczku komiksowym. Lubię klimat Vertigo, serie z nieodżałowanego Wildstorm (w tym oczywiście też z ABC), czy tych mocniejszych cykli z Dark Horse lub Image, wycelowanych w dojrzalszego odbiorcę. "Kaznodzieja" i "Sandman" są już od dawna znane, "Sin City" doczekało się już chyba trzeciego czy czwartego wydania ale przecież to nie wszystko. Cieszę się że do tej listy dołącza kolejny gracz.

"Fatale" od samego początku nasączone jest tym specyficznym, vertigowym klimatem, a może raczej tym, za co ten imprint lubię, i czego oczekuję.  Ed Brubaker nie cacka się ani z głównym bohaterem swojej opowieści, ani z jej czytelnikiem, szybko rozkręcając wir wydarzeń. Nicolas Lash uczestniczy w pogrzebie swojego ojca chrzestnego, co jest najlepszym chyba, co mu się w tym komiksie przydarza. Odwiedzając po pochówku jego rezydencję znajduje tajemniczy maszynopis, prawdopodobnie pierwszą, niepublikowaną powieść gospodarza. Nie jest mu dane długo cieszyć się znaleziskiem, bo w domu zjawiają się bowiem tajemniczy i uzbrojeni mężczyźni, a jedynym ratunkiem wydaje się być powabna dama, poznana w czasie pogrzebu. Ucieczka samochodem kończy się wypadkiem. Mocno pokiereszowany Lash zagłębia się w treści znalezionego maszynopisu, dziwacznej, kryminalnej fabuły rozgrywającej się w San Francisco w drugiej połowie lat 50-tych...

Maszynopis jest oczywiście osią komiksu, dookoła której obudowana jest cała rozgrywająca się w połowie minionego wieku intryga. Znaczącą rolę odgrywa tu znana już z pogrzebu piękność, której czas zdaje się nie imać. Brubaker nurza się w noirowym klimacie, zaprawionym jednak dla urozmaicenia nutką niepojętego. Sama okładka tomu jest już bardzo wymowna -  jegomościa w prochowcu, stojącego w bezwolnej pozie, obejmuje władczo atrakcyjna kobieta, a ich ciała plączą się z olbrzymimi mackami, ale o nich za chwilę. Obraz amerykańskiego miasta odmalowany jest oczywiście w czarnych barwach – głównych bohaterów stanowią wścibski i cyniczny dziennikarz, zdeprawowany gliniarz, czy sama tytułowa kobieta fatalna, drapieżnością przewyższająca większość klasycznych fatalnych piękności. Prochowce, fedory, samochody retro – klimat jest na tyle intensywny że niemal czuć zapach bourbona i papierosów w powietrzu, a w trakcie lektury niemal słyszałem w głowie powolny, ale pełen elektryzującego napięcia jazz.

W klasycznych kryminałach wszystkim kręcą seks, władza i pieniądze. Tu ostatni składnik jest niemal trzeciorzędny. Dużo ważniejsze są wiedza tajemna i nadnaturalne koneksje. Miasto opanowane jest nie tylko przez sprzedajnych gliniarzy, skorumpowanych polityków i gangsterów, ale też przez wszelakiej maści mistyków i mroczne kulty, oddające cześć zapomnianym bogom. San Francisco ma swoje drugie, podziemne życie, o czym ma dopiero przekonać się wścibski reporter, od którego pogrzebu zaczynał się komiks. Brubaker topi miasto nie tylko w brudzie i przemocy, nasącza je także złem, ale nie tym zwyczajnym, ludzkim, codziennym, tylko Złem Absolutnym, od wieków sączące jad w ludzkie mózgi, wywracające na lewą stronę człowieczą psychikę, i wyniszczające ciała. Historia Rainesa, dziennikarza, jest dość upiorna, i oczywiście powiązana z Lashem, który zaczyna się powoli orientować, że wpakował się w historię ciągnącą się już dekadami, a której stał się kolejnym elementem.

Tak samo jak przemyślana i dobrze napisana została fabuła, tak samo świetnie dopasowana została warstwa wizualna. Kreska Seana Phillipsa świetnie oddaje tajemniczy klimat samej historii, a kładziony przez niego szorstki, tłusty tusz idealnie sprawdza się w opowieści o bohaterach balansujących raz na granicach moralności, raz poza nimi. Dopełnieniem rysunków Phillipsa są tu kolory jak zawsze niezawodnego Dave'a Stewarta. Kolor może zepsuć dobre rysunki, ale sprawny kolorysta potrafi nadać im pewnej głębi, temperatury i faktury. Sama czerń i biel zwykle bywa dość surowa i płaska. Stewart tchnie tu swoją pracą pewien duszny klimat retro kryminału, który bez jego wkładu nie był by tak uchwytny.

Co tu dużo mówić - "Śmierć podąża za mną” to po prostu świetne, mięsiste czytadło, z którym obcowanie jest czystą przyjemnością. Obok „Locke and Key” i „Sagi” to najlepsza z serii komiksowych, która wystartowała na polskim rynku w tym roku. Polecam zapoznanie się z tym tomikiem każdemu. Z jednej strony zadowoli on fanów horrorów i Lovecrafta, choć jest to nie tyle czysta adaptacja mitologii Chulhu, co raczej luźna wariacja na temat klimatów, którymi operował ten autor. Z drugiej strony – ci, których nie satysfakcjonuje fakt, że nowe "Baśnie" wychodzą raz na ruski rok, i żal im, że na kolejne serie z Vertigo się obecnie nie zapowiada, także nie powinni się zawieść. Sam nie mogę się już doczekać kolejnych tomów.

niedziela, 29 marca 2015

Battlefield: Hardline - zabawa w gliniarzy i złodziei

Hejt po publicznej becie wywołał u mnie większe zaciekawienie względem tej gry, niż by to miało miejsce gdyby nie było takiej reakcji. Nie jestem szczególnym fanem BF, tak samo jak nie mogę o sobie powiedzieć bym fanował CoD. Po prostu lubię shootery, i lekko mnie męczy że te serie drepczą od jakiejś dekady niemalże w miejscu.

O ile jednak ostatnie CoD było niby krokiem w przyszłość, ale zaledwie kosmetycznym (ELO DZIECIAK, mamy wspomaganego double-jumpa, progres w opór, c'nie???), o tyle nowy BF idzie w inną stronę. Znajdą się więc pewnie hejterzy którzy będą mędzić: 'ej, nie ma żołnierzy, to już nie jest ten BF którego chcemy', i pewnie te same osoby w innym przypadku mędziły by: 'meeeeeeeh... znoooowu to samo???'. Mniejsza o nich, doceniam że autorzy kombinują, i ubierają tym razem gracza w mundur policjanta z Florydy, i każą mu się zająć problemem narkotyków.

Główną zaletą zmiany jest tu fabuła, którą można skierować w końcu na inny tor niż 'ktoś nas/kogoś zaatakował!!!'. Nick Mendoza to typ oddany sprawie, tylko że ma niemal wszystko i wszystkich przeciwko sobie. Taki Serpico z kubańskimi genami. Gra zresztą ostro żongluje cytatami i odwołaniami - to seriali policyjnych z lat 90-tych, do "Miami Vice", do "Bad Boysów" czy kina z kategorii B. Akcja obfituje w okazje do postrzelania, nie brak zwrotów fabularnych i zmian stron, nie do końca wiadomo ani kto jest z kim, ani gdzie nas ta historia jeszcze zaprowadzi. Dość powiedzieć że zaczyna się w Miami, a fabuła prowadzi nas potem między innymi na bagna czy pustynie zamieszkiwane przez jedynie słusznych obywatelsko rednecków. Są okazje do strzelania w plenerze, w środowisku miejskim czy wewnątrz budynków, a równocześnie szpera się za dowodami w kolejnych dowodzeniach, co jest jednym z niewielu sensownych podejść do znajdziek jakie znam. Poza tym, jako że jest się gliniarzem, to gra premiuje łapanie przestępców, zwłaszcza objętych nakazem aresztowania, co jest logicznie rzecz biorąc właściwsze od strzelania do wszystkich jak leci, dostajemy więc bonusowo skradałkę która jest też całkiem fajna. Dodatkowo oczywiście jazda samochodem, nieco strzelania z czołgu etc.

Oczywiście jak BF to i multi. Zacząłem od team deathmatcha. Zero fragów, a ginąłem co chwilę. Nie dziwne, skoro dawno nie grałem w tą serię. No to zapodałem różne tryby z włamaniami i rąbaniem kasy, a potem poprawiłem rąbaniem autek i śmiganiem teamowo na drive-by'u. Ostatni podszedł najbardziej, zwłaszcza że piniondz się w nim szybko zdobywa, a dodatkowo jest dobry dla ulubionego przeze mnie mechanikoinżyniera - naprawa autek, granatnik do rozwalania autek i całkiem sprawny PM pod pachą. Jak się otrzaskałem to pobawiłem się też operatorem - wiadomix: assault rifle i apteczki, elastyczna specjalizacja. Nawet zacząłem zdobywać czasem więcej killi niż zgonów i plasować się w połowie tabeli. Nie badałem wszystkich trybów jeszcze, ale stwierdzam tak: nie jest to Bad Company 2 (wciąż czekam na 3kę, chrzanić główną serię), ale i tak zabawa dobra. Doceniam mieszankę strzelania, kradzieży, użycia pojazdów i możliwość strzelania przez sypiące się (oczywiście w ograniczony sposób i nie wszystkie) ściany.

Oprawa - jest OK. Tylko tyle i aż tyle. Widziałem ładniejsze gry na tej generacji, ale faktem jest że mapy są spore i otwarte, więc nie błyszczą, ale i nie wyglądają tak paskudnie jak mapeczki z ostatniego CoD na PS3. Wygląda to bardzo przyzwoicie, nie czepiam się, choć nie jestem pod wrażeniem, nie zanotowałem też na PS4 chrupania ani istotnych bugów. Do tego bardzo fajny santrak - gdzieś mi tam DJ Shadow mignął, chyba coś the Clash, radyjka samochodowe w multi łapią jakieś rytmiczne densy naprzemiennie z power metalem,
przy którym naprawdę fajnie się gromi wroga. Ogółem - bez ekscytacji ale doceniam robotę autorów.

Polecam, bo zabawa w kampanii dobra, a multi też oferuje sporo, przestałem obstawać przy stanowisku że w tej generacji w grupowych strzelaniach zadowala mnie Destiny. Nope. Tu też jest dobrze. I na pohybel hejterom, warto dać tej grze szansę, faktem jest że fabuła zajeżdżą sztampą, ale to właśnie jest przednia zabawa stereotypowymi historiami o gliniarzach. ja się naprawdę dobrze bawiłem.

Jeśli chcecie jeszcze posłuchać paru słów o grze z mojej strony to recenzja załapała się do ostatniej audycji 24 poziom (a w niej także o debacie w Ministerstwie Gospodarki dotyczącej ewentualnych wiekowych obostrzeń sprzedaży gier zgodnie z kategoriami wiekowymi i rozmowa z reżyserami animek z Human Ark - Tomek Leśniak i Wojtek Wawszczyk indahaus) - O TUKEJ KLIKAJCIE.

niedziela, 22 marca 2015

Dlaczego tego nie było w WKKM???

Pytanie z tytułu posta jest retoryczne. Wielka Kolekcja Komiksów Marvela to przekrój przez parę dekad wydawnictwa, spojrzenie na różnych bohaterów z różnej strony i w ujęciu różnych artystów. Hawkeye na fali popularności Avengersów by się sprzedał, tylko że jest pozycją zbyt nową. Pierwszy zbiorczy album cyklu w USA wyszedł pół roku po starcie serii w Polsce (czyli pewnie z półtora po UK czy Australii). Nie dziwota więc, ale i szkoda.

Może to jeszcze naprawią. Jak nie to i tak zachęcam do lektury, nawet jeśli się nie lubi tego bohatera tak jak ja. Nie dość że ma fatalny kostium, to w dodatku nosi się na fioletowo.  W kwestii supermocy raczej słabo - taki gorszy, ale zrównoważony Bullseye. Tudzież fioletowy Green Arrow, ale totalnie wtórny, bo powołany do życia niemal ćwierć wieku później ale bez milionów i rysu psychologicznego (za to daje +1 w CV Stana Lee w dziale 'herosi do których przyłożyłem piętę czy cokolwiek tak przy tworzeniu'). Film też nie ułatwił mi polubienia Clinta Bartona (fakt faktem, jedyne co ma dobre to imię). Od początku się zastanawiałem - co pośród Hulka, Iron Mana czy Thora robi typ z łukiem? Chyba tylko po to tam jest by można go zabić dla podkręcenia dramy, albo coś w ten deseń. No i wiadomo. Wyszło jak wyszło. A okazuje się że to może być ciekawy bohater który zasługuje na własny film, o ile ma się oczywiście na niego pomysł.

Autorzy serii wiedzą co robią. David Aja i Matt Fraction znają się już od dawna. Parę lat temu przywrócili blask Iron Fistowi - kolejnemu street level hero trzeciej kategorii, ten dla odmiany potrafi operować energią ki by zadawać potężne ciosy. Z oldskulowej postaci w fatalnych ciuszkach, żerującej na popularności Bruce'a Lee, stworzyli postać z krwi i kości, wpisaną w pewną dłuższą historię Iron Fistów wykorzystujących swe moce by strzec równowagi. Do tego dobre rysunki, retrospekcje z dokonaniami innych Fistów, i jako fan kuchni azjatyckiej kupiłem to, smutłem tylko że Marvel scancelował serię.

Tu panowie robią coś podobnego, mam nadzieję że nagrody i wyniki sprzedażowe pozwolą im dociągnąć serię do celu który sami założyli. Znowu uczłowieczają płaskiego nieco bohatera, nadają mu pewną osobowość żeby nie szeleścił papierem jak coś mówi i dostosowują go do czasów współczesnych. Odpuścili wspomniany kiczowaty kostium z innej epoki a całość podlali autoironią i dystansem. Hawkeye jest świadom tego że jest Avengerem drugiej kategorii - nie jest bogiem, nie ma supermocy, nie jest efektem rządowego projektu superżołnierza, nie dysponuje nowoczesną techniką. Zamiast tego celnie strzela i ma zestaw strzał z często idiotycznymi funkcjami. Nie przejmuje się zanadto losami ludzkości czy kosmosu, bardziej leży mu na sercu życie człowieka którego widzi koło siebie. To w sumie wrażliwy, dość prostolinijny typ, nieco w duchu Hana Solo. Ma partnerkę, która zamiast szczuć cycem jest kontrapunktem dla Clinta, któremu zdarza się być nieudolnym czy po prostu za wolno pomyśleć. Chłop często zbiera po gębie i kończy z opatrunkami, ale trudno go nie lubić.

Aja i Fraction bawią się tu swoim bohaterem, któremu nadali osobowość ale i u którego wygrywają mocno wątek drugoligowości. To też zabawa konwencją superbohaterszczyzny, inteligentna, z klasą i humorem. To nie dzieło epokowe, nie ma tu rewolucji, ale nagrody Eisnera ani Harveya za jeden z zeszytów skądś się wzięły. "Hawkeye" to dobre czytadło, które nie tyle wywołuje we mnie ciekawość 'co dalej', co wiem, że będzie mi się dobrze kolejne tomy czytać. Dobrze że na razie jest ich tylko kilka. Teraz tylko przeczekać aż dolar spadnie...

Inna sprawa że jest jeszcze kilka tytułów co by się mogły załapać do WKKM ale tam nie trafiły. Choćby Daredevil Yellow. Ale co się odwlecze to nie uciecze, Mucha nadrobi. I dobrze.

czwartek, 19 marca 2015

Duma Jankesów kontra najazd Brytoli

Z niedawnej lektury książki o historii Marvela wyciągnąłem (poza sporą dozą anegdot) dwie cenne informacje. Po pierwsze: Stan Lee to pajac. Po drugie, co w sumie nie jest niespodzianką: na sprzedaż najlepiej robią eventy i crossovery, nawet najbardziej karkołomne.

The Batman/Judge Dredd Collection to wgląd na historię jednego z takich projektów, acz oczywiście nie marvelowskich, tylko DC i 2000AD. Dredd po premierze swojego filmu jest ostatnio nieco bardziej na fali a Batman jest evergreenem, do tego okładka Mignoli, mamy więc pewniaka.

No jakby nie do końca.

Tomik składa się z kilku krótszych historii o spotkaniach najsławniejszego sędziego Mega City One z Największym Detektywem Wszechczasów. I z poziomem jest różnie. To album dla fanów obu panów, album grubawy, bo liczy sobie te 300 stron (fani kalkulacji 'ile wychodzi za stronę' powinni być usatysfakcjonowani), ale nadający się głównie do oglądania, i to nie zawsze.

Otwierający album kultowy Sąd nad Gotham to popis Bisleya, obok Rogatego Boga chyba najlepsze co w mojej opinii stworzył. Światy amerykańskiego i brytyjskiego wydawnictwa przenikają się, bohaterowie podróżują między rzeczywistościami, twarde charaktery protagonistów, którym wszach chodzi o to samo, ścierają się w ramach konfrontacji, ale oczywiście udaje się zapanować nad bezprawiem. Z fabuły w pamięć zapada tylko Sędzia Śmierć, dość charakterna postać. I tyle. Poza tym mamy kolorowe szaleństwo Bisleya, Batmana o szczęce Slaine'a i kapitalną wizję koszmaru, jaki może się przyśnić postaci z horroru. Historyczna rzecz z czasu, gdy mainstream mógł być malowany w ten ekspresyjny sposób ślizgający się po granicy kiczu, który jednak uwielbiam.

Vendetta in Gotham - i tu już mamy najsłabszy punkt albumu. Nie pamiętam nic z fabuły (poza tym że była oparta na jakimś absolutnie kuriozalnym twiście), za to srodze zawiodłem się na Camie Kennedym, którego cenię jednak za Mroczne Imperium czy Nieamerykańskich Gladiatorów. Komiksowi zawdzięczamy jednak okładkę Mignoli, więc no ookeeej...

The Ultimate Riddle - fabuła nagięta i słabuje, ale wizual się broni. Rozmach Biza, ale bez Biza, jest na co popatrzeć.

Die Laughing - bezpośrednia kontynuacja Sądu nad Gotham, znowu powraca Sędzia Śmierć w towarzystwie pozostałych Mrocznych sędziów, sekunduje im Joker. Fabuła sprawdza się tu jako coś jednak więcej niż pretekst do naparzanki z oboma bohaterami, choć niewiele więcej. Patent z Jokerem całkiem fajny. Poza tym koncepcja 'Hedonistów dnia siódmego' mnie ubawiła. Komiks żyje jednak głównie stroną wizualną, jest na co popatrzeć, zwłaszcza część rysowana przez Glenna Fabryego wypada fajnie i mięsiście, reszta już mniej.

Pozostaje pytanie - po co ja to kupiłem, przeczytałem, a teraz to piszę? Bo jako komiks dla fanów się sprawdza, kompletując kilka mniejszych historyjek o relacjach Mega City One - Gotham w jednym tomie. Bo duża część albumu może przekonać do siebie stroną wizualną. Nie jest to jednak komiks, który może ująć fabułą, bo ta jest tu w ilościach śladowych. Jak kogoś jednak jara najazd Brytoli na amerykański rynek komiksowy, to nie może przejść obok tego albumu obojętnie. Może i poziom historyjek jest krapiasty, ale jeśli by to zostało u nas wydane, nawet jako deluxe, a bym nie miał, to bym i tak kupił by mieć na półce. Bo do tego (i przeglądania) głównie jest ten komiks, trochę szkoda, ale i tak. Batman i Dredd. No nie?

wtorek, 3 marca 2015

Kingsman: Tajne służby

Ten film to list miłosny do Bondów z epoki późnego Connery'ego/wczesnego Moore'a. Tych przegiętych, z gadżetami, przekolorowanymi villainami i autodystansem który nie każdy jest w stanie zdzierżyć. To film dla tych, którzy uwielbiają właśnie tą epokę. To film dla mnie.

Nie jestem największym fanem Craiga. Lubię filmy o 007 za to że jako seria stworzyły własny podgatunek kina szpiegowskiego, a potem przeszły w pastisz, polewając ze swoich własnych dokonań i momentami podnosząc konwencję do absurdu. Bond to superbohater w wersji brytyjskiej. Elegancki. Wykształcony. Dobrze ubrany. Physically fit. Likes to move it move it z damami nacji wszelakich. Imperialista, który swoim fallusem doprowadza do dominacji niższe rasy i zawstydza swoich przebiegłych, acz seksualnie mniej sprawnych przeciwników...

Wait, nie o tym, choć na marginesie polecam "Supermana w literaturze masowej" Umberto Eco, gdzie punktuje on nie tylko przegięty nacjonalizm Fleminga, ale też jego zafiksowanie się na erotyzmie Bonda, jako brytyjskiego nadczłowieka, w opozycji do jego wrogów - Słowian, Azjatów i innych ras podrzędnych, którym nie staje bo podnieca ich tylko złoto (a nie damskie krągłości), zostali napromieniowani, albo mają jakąś inną skazę której się napromieniowali. Polecam, ciekawa lektura.

Wracając do.

Im bardziej Bond odjeżdżał w komiks i autoironię tym bardziej mnie bawił, zwłaszcza "Szpieg który mnie kochał" i "Moonraker", oba totalnie przegięte, z moim ulubionym Jaws, oparte na de facto tym samym scenariuszu ale to w niczym nie przeszkadzało, bo nawet running dżołki się pojawiły. A potem zrobiło się to jakoś tak bardziej siermiężne, amerykańskie, potem znowu z Brosnanem chcieli pogodzić amerykański rozmach z dystyngowaną polewką, ale zabrakło uroku starych części. Publika się zmęczyła. Więc producenci poszli w to, co publika łykała właśnie bez oporów. W Bourne'a. I o ile lubię serię z Damonem, o tyle nie widziałem sensu jej dublowania, grzebiąc uroczo komiczną ikonę, by na jej miejsce wstawić drętwego Craiga.

Autorzy Kingsmanów też nie widzieli w tym zbytniego sensu, dlatego wzięli na warsztat komiks Millara i Gibbonsa, by przywrócić klimat przegiętych dżentelmenów w Tajnej Służbie Jej Królewskiej Mości. Fabularnie jest nieco jak Wanted, czyli nieco jak połowa komiksów Millara. Podróż bohatera. Młodzian odkrywa swe niebanalne pochodzenie. Przystaje do ruchu/grupy/stowarzyszenia które działa gdzieś w cieniu i stara się wejść w buty ojca. Ciekaw jestem czy przypadkiem stary Millara nie był nieudanym scenarzystą lub pisarzem. Ale ja znowu nie o tym. No więc młodzian się uczy, wchodzi w strukturę, a potem jest już czysta akcja podana w sposób przegięty i autoironiczny, czyli w duchu starych Bondów. To także młode kontra stare. Niziny społeczne kontra establiszment. I parę innych.

Jest zabawnie. Kapitalnie zrealizowano sceny akcji (choćby sieczka w kościele, ale nie tylko), dobrze zrobiono efekty, ale też zadbano o sprawną grę konwencją. Autorzy co chwilę czytelnie cytują Bonda, by grać formułą, ale też się nią bawić i wywracać na lewą stronę w przewrotny sposób, który docenią zarówno fani, jak i antyfani starych przygód 007. Jest to jednak film raczej dla miłośników tych przygód agenta, w których strzela on laserem z dupy, dokonuje niemożliwego, potem chlapnie kieliszek martini i idzie puknąć panienkę. A w finale odwala najazd na Gwiazdę Śmierci, by pokonać dziesiątki szturmowców i uratować księżniczkę. W końcu jest rycerzem, ale nie Jedi, a Okrągłego Stołu, który zastępuje tu MI6.

Wisienką na torcie jest tu obsada. Młodzian jest dość nijaki, ale wiarygodny w roli plebsu z aspiracjami. Dokoła niego Collin Firth za którym nie przepadam, a który świetnie się wpisał tu w rolę, potwierdzając że typowanie go do roli Bonda było niegdyś celniejszym pomysłem niż obsadzenie Craiga. Mark Strong jak zawsze świetny już samym byciem Markiem Strongiem, tu dodatkowe mrugnięcie - obaj panowie grali przecież w szpiegu. Michaela Caine'a też nie trzeba przedstawiać, podobnie jak Samuela L. Jacksona, który kreuje tu klasycznego niemal bondowskiego villaina skrzyżowanego ze Stevem Jobbsem.

Ubawiłem się konkretnie, jak jest akcja to jest przednio, przy dialogach rżałem momentami dość głośno, zero nudy. Nie jest to dzieło wiekopomny, docenią głównie fani staroszkolnej przeginki w brytyjskim wydaniu, ale i tak chętnie bym to przytulił na Blu-Rayu.

No i komiks muszę nadrobić. Koniecznie. Millar spoko, ale że z Gibbonsem? Jak mogłem to przegapić...


poniedziałek, 23 lutego 2015

Deluxy od DC na propsie

Jakiś czas temu pisałem o Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela jako o fajnej inicjatywie, może nierównej, może nie dla każdego, ale czymś, co może na rynek komiksowy otworzyć oczy osobom co może i by coś kupowały i czytały, ale nie wiedzą co jest grane poza filmami o Iron Manie. Dostali serię ze znanymi bohaterami na tacy, w kioskach, i włączyło się ssanie na więcej prawdopodobnie, przynajmniej z wywiadu z Tomaszem Kołodziejczakiem na Alei może wynikać, że diagnozę miałem dobrą. Mamy coraz więcej fajnych tytułów, a po komiks sięga coraz więcej osób.

I dobrze.

No to teraz pytanie co dalej. WKKM ma dalej cieknąć, ale to co jest proponowane raczej po mnie spływa, więc pas, może pojedyncze tomy będę łykał, ale za prenumeratę dziękuję. Pewnie nie tylko ja. A że nie samym Marvelem człowiek żyje, to zwiększa się miejsce dla innych wydawnictw. Bardzo fajnie że Taurus i Mucha odpalają nowe serie, fajnie też że Egmont inicjuje deluxy z DC, bo moment wydaje się być idealny.

Linia wydawnicza prezentuje się naprawdę fajnie i dobrze że polski wydawca puszcza coś ponad dotychczasowe Nowe 52, które mnie umęczyło - poza główną linią Batmana i Wonder Woman z tego co czytałem nie warto po nie sięgać (acz ponoć Szpon też fajny, szkoda że go Amerykanie skancelowali).

Poniżej pokrótce przejazd przez cykl z argumentami dlaczego jestem na tak.

Batman. Rok pierwszy - bo to rodzące się przez dekady genesis Batmana zebrane przez Millera i Mazzuchelliego do kupy. Jeden z najważniejszych Batmanów, na równi z Powrotem Mrocznego Rycerza i Zabójczym Żartem. Dla fascynatów dobrego kina z aktorami o włoskim pochodzeniu mamy tu konkretne odwołania - Wayne jest komiksowym Travisem Bickle z Taksówkarza, i do niego jeszcze bardziej niż do Bickle'a pasuje cytat, że jest 'trochę prawda, trochę fikcją i chodzącą kontradykcją'. Sam Gordon to Serpico, a właściwie ciąg dalszy jego przygód, to jedyny sprawiedliwy wśród sprzedajnych gliniarzy. BTW ciekawe komu zazgrzyta, że początki Gordona w ogóle nie pasują do tego co pokazane jest w telewizyjnym Gotham. Totalny must-have, żałuję że nie popchnąłem swojego Roku pierwszego jak chodził za dziwne kwoty na allegro, by teraz ze spokojem ducha nabyć tą wersję.

Batman. Ziemia jeden - nie czytałem, chętnie poznam, bo i tak chciałem. Taka alternatywna nieco historia, Earth One to oddzielne kontinuum, gdzie historie bohaterów opowiadane są na nowo, od początku. Coś na wzór Ultimate chyba, tyle że odpalone w momencie gdy Marvel z tej linii rezygnuje. Tak czy siak - jednotomowe 'w poprzednim odcinku' - losy Bruce'a Wayne'a od dzieciństwa, do wieku jakoś tam młodego. Typuję że to coś raczej dla fanów Gotham niż hardkorowców, ale i tak chętnie się zapoznam.

Kryzys tożsamości - nie czytałem, chętnie poznam, bo i tak chciałem. Ponoć odchodzi od stereotypu eventu gdzie wszyscy leją się ze wszystkimi w jakiś totalnie idiotyczny sposób. Zamiast tego sporo mówią, i jest coś na kształt dochodzenia. Nie wnikam, wolę wchłonąć z głową czystą od oczekiwań.

Superman. Czerwony syn - tak, bo dawno nie mieliśmy dobrych elseworldów, a to jedna z najlepszych alternatywnych historii dotyczących bohaterów ze świata DC. Co by było, gdyby szalupa z maleńkim Kal-Elem rozbiła się nie w USA, a w Rosji? Jak wpłynęło by to na zimnowojenną równowagę sił (patrz: co by było, gdyby dr Manhattan był Rosjaninem)? Czyli mamy Supermana, dla którego czerwień a nie biało-czerwone paski są symbolem, oraz nie sprawiedliwość dla wszystkich, a równość dla wszystkich jest najważniejsza. Do kompletu paru innych bohaterów z unviersum DC w sowieckim ujęciu. Fajnie to Millar wykombinował.

Batman. Mroczne odbicie - jedna z nowszych rzeczy w zestawieniu, bliższa momentem powstania do Nowego 52, niż do klasyków. Snyder to solidny opowiadacz, a Jock wie jak się rysunkami robi robotę. Komiks jest faktycznie ponury i to bardziej stroną psychologiczną to osiąga, niż jakąś fantastyczną grozą. Na scenę wchodzi syn Gordona i robi się nagle ciężka atmosfera. Also: Bruce Wayne not included. Czyta się to lepiej niż większość nowego DC.

Lobo. Portret bękarta - czyli Ostatni Czarnian i Lobo powraca w jednym tomie. Sporo komiksiarzy powie 'meh, mam to z TM-Semica' ale nie w tym rzecz, w końcu gdy ukazywały się te komiksy na naszym rynku, to spora część czytelników WKKM robiła jeszcze w pieluchy (albo w ogóle nie było jej w planach). Te dwie serie to prawdopodobnie najlepsze serie z Ważniakiem, rysowane jeszcze przez Bisleya, to anarchistyczny trolling wobec trykociarskiego mainstreamu zarówno w warstwie fabularnej, jak i graficznej. Lobo jest bucem z przerostem ego, wyrywa ludziom kręgosłupy dupą i generalnie sieje demolkę, to coś przy czym żaden 16latek nie przejdzie obojętnie, tylko nagich duper brak, za to są pingwiny. Mam sentyment może, ale w mojej opinii dla fanów superhirołszczyzny to jest a-must-have.

Batman. Azyl Arkham - czyli komiks, bez którego pewnie nie było by najlepszej serii gier opartych na komiksach. Batman zmuszony jest wejść do sławetnego psychiatryka, gdzie toczą się zamieszki. Fabuła nie jest zbyt złożona, ot, przejazd po co znańszych, tudzież ciekawszych villainach, a skoro wariatkowo to jedziemy psychoanalizą. Niektórzy pamiętam hejtowali, dla mnie OK, mistrzowska natomiast jest strona wizualna, wymalowana przez Dave'a McKeana, kapitalne też jest oryginalne liternictwo. Tak wyglądające komiksy już niestety nie powstają, a jest tu to, co najbardziej lubię z superbohaterszczyzny z okolic przełomu 80/90.

Nowa granica - nie czytałem, chętnie poznam, bo i tak chciałem. Dwa słowa które mi sprzedają ten tytuł: Darwyn Cooke. Taurus przedstawił nam dostatecznie dobrze tego pana swoim Parkerem, bym brał z nim w ciemno wszystko, dlatego też nie czytam, nie wnikam, wiem że on, i na ten album ze wspomnianych właśnie czekam najbardziej.

Trójca - podobnie jak przy Nowej granicy, znowu dwa słowa, choć jaram się mniej: Matt Wagner. Lubię, choć jakoś szczególnie się nie ekscytuję. Zebrało niezłe oceny, może być fajnie.

Batman. Syn demona - nie czytałem, i w sumie nie czekam, sam pomysł z synem Batmana to jest jak dla mnie najgłupszy pomysł DC do czasu Nowego 52. Może z ciekawości kiedyś po to sięgnę, ale mnie ten tytuł stanowczo najmniej grzeje. No ale wiadomo, nie tylko ja jestem targetem, a może zwłaszcza nie ja.

Co za dużo to i świnia nie zeżre, jak mawiają mędrcy, ale fajnie mieć w czym wybierać, fajnie też że wydawcy czują że jest rynek ma coraz większy potencjał, jest rozwój, będzie więc może jeszcze więcej fajnych tytułów. A Dzieci WKKM otrzymują fajną alernatywę.

Z drugiej strony decyzja DC na puszczenie Egmontowi sporej ilości fajnych tytułów oznacza, że Wielkiej Kolekcji Komiksów DC, tak jak wychodzi zdaje się w Niemczech, to się nie doczekamy.

Mogę z tym żyć, pewnie za dużo by mi się i tak dublowało.

środa, 18 lutego 2015

Gry roku 2014

Subiektywne podsumowanie roku zeszłego, kolejność randomowa.

To był dziwny rok. Niby rozpęd nowej generacji, ale jeszcze bez pełnego wiatru w żagle. System sellerów - brak. Zamiast tego zachowawcze multiplatformowe części ente. Raczej bez większej odwagi. Na szczęście nie zawsze.

Lords of the Fallen - w sumie nie wiem, czy nie najbardziej mnie w zeszłym roku wciągająca rzecz. Najlepsza gra CI Games jak dotąd, to fakt. Fajny, wymagający system walki, ale nie będący ścianą dla tak niecierpliwych osób jak ja. Lubię wymagające gry, zmuszające mnie do nauki i polerowania skilla, ale bez przesady. Ninja Gaiden czy DMC - tak, ale od Demon's Souls się już odbiłem, w efekcie Dark Souls sobie odpuściłem. Ekipa pod wodzą Tomasza Gopa trafiła jednak w mój gust. Fajny, mroczny świat, fajnie zaprojektowane levele, ponury i okrutny setting (z Mordorem włącznie), ale nie narzucający się szczególnie - kto chce to odbierze go tylko na poziomie estetycznym, zajawkowicze wnikną w czytanki, i poznają jakąś tam historię świata, która jest tu w sumie pretekstem tylko do slashera ze statsami. A ten slasher jest piekielnie grywalny. Pierwszy raz tak czekam na DLC od czasu Alana Wake'a (de facto - Alanowi je zjebali) i chętnie dam się wciągnąć, albo zaczną od nowa inną profesją, bo mam ochotę na więcej rzezania. Zwłaszcza że chętnie bym przerobił lokacje w innej kolejności, tym razem narzuconej przez grę, a nie tak jak ostatnio - uparłem się że zanim przejdę do Mordoru to przerobię katakumby, zaprojektowane na postać która już wróciła z mrocznego świata i ma wyższe statsy. No bywa. Tak czy siak - realizacyjnie poziom światowy, bugi mi nie zepsuły zabawy, choć parę razy wywalało mnie do menu konsoli, a co gorsza szlag trafiał wtedy punkty doświadczenia. Zakrawało to na wybitny sadyzm twórców - wszak LotF premiuje braj sejwów, a tu co jakiś czas zgon gry, i wszystkie XPeki wtedy szlag trafiał. Ale i tak. Gra ma w sobie ten wyjątkowy magnetyzm, wciąga w swój świat. A to rzadkie.

Metal Gear Solid V: Ground Zeroes - ludzie się śmiali, że to płatne demo, a ja z pełnią satysfakcji bawiłem się 'drobiazgiem' od Kojimy przez paręnaście godzin. Główną misję chciałem celebrować - wolna chata, to piwko i paluszki, celebrujemy, spokój, podkręcę subwoofer, wkrętka, dokończę może w weekend... ooooo, chodzę chodzę chodzę, ooo fajna interakcja oooo, no dobra, połaziłem ze 2-3 godziny i starczy, bo ta mapa nie za duża, ide wykonać zadanie i PLOP, fission mailed, koniec. Bo to zadanie to finał był. Zawód. Po czym odpaliłem bonusowe misje i bawiłem się jeszcze dłuższy czas. No i jednak - naprawdę dobrze prezentująca się grafika, klimat, przełamanie tradycyjnej skradałki combat shooterem w oldskulowym settingu. A to wszystko tylko jest prologiem do większej całości z otwartym światem, wspinaczką, gadżetami, nie wiadomo czym. Dobrze się bawiłem, przekonał mnie Hideo o 5tki (która tym razem już na bank będzie jego ostatnim MGS LOL). Dodatkowe propsy za fajne przełamanie interfejsu człowiek - maszyna. Kontrolujemy grę nie tylko padem. Także można smartfonem, na którym można zobaczyć minimapkę z otagowanymi wrogami. Odpalić minikomputer zamiast wchodzić w podmenu. Odpalić muzykę. Czy wezwać ewakuację, bez przerywanie ucieczki, gdy walą nam seriami po plecach, a niesiemy na przykład więźnia. Takie proste. W GTA5 mi tego brakowało, bo to oczywiste niby. Zrobił niezawodny Pan Japończyk.
Więcej mnie o MGS V:GZ o tukej.


Wolfenstein: The New Order - gra, która wyciska co się da z bycia 'over the top' i robi to dobrze. Historię BJ Blazkowicza już znamy - Amerykanin polskiego pochodzenia, który od ponad 20 lat walczy z nazistowską rzeszą w grach wideo. Ktoś wyraźnie chciał zrobić ciąg dalszy jego opowieści, z szacunkiem do spuścizny, ale bez odcinania kuponów. I miał na to pomysł. W dodatku musiał widzieć Iron Sky. Wyszło znakomicie. A więc mamy alternatywną rzeczywistość, w której Niemcy wygrały wojnę, a nasz dzielny BJ musi zrobić porządek. Jest mnóstwo znakomitego strzelania, wojennych klimatów i przegrubaśnej pulpy. Ciągle wolę Return to Castle Wolfenstein, ale takie są reguły bycia fanboje Hellboya, paranormalna dywizja nazioli zawsze wygra. W zeszłym roku New Order był jednak tą grą, która nie będąc niby niczym oryginalnym zdecydowanie się wyróżniała. Dobre strzelanie, a do tego znakomite pogrywanie legendarną marką utopioną w pulpowym sosie.

Destiny - o ile pamiętam były przypadki okrzyknięcia tej gry zawodem, ale i jednocześnie grą roku. Bliższy jestem drugiej opcji, może dlatego że nie miałem nie wiadomo jakich oczekiwań, że to FPSowy mmorpegieee, czy co tam. To gra z biznesplanem, to fakt - kupcie ludki, a potem żeby być na bieżąco, awansować, i w ogóle, kupujcie kolejne DLC, aż wam palce od wstukiwania kupionych kodów odpadną. Owszem.  Ale żeby mieć jaja na takie zagranie, to trzeba mieć w reku porządny produkt. Destiny kosztowało swoje, ponoć te legendarne setki milionów dolarów, i z całą strategią rynkową i DLC rozpisanymi na kolejne powiedzmy 4 lata to może być prawda. Najważniejsze w tym jest jednak że to świetnie zrobiona gra. Mam w dupie że to nie RPGowo potraktowany otwarty świat, tylko korytarze łączące małe lokacje, a misje solo to pretekst by przemierzać po raz kolejny daną planetę nie z punktu A do B, a z B do A. Graficznie jest znakomicie. Designowo to Bungie na poziomie do którego nas (no, powiedzmy tych co to na Xboxie) przyzwyczaili, a strzela się świetnie. Mnie to satysfakcjonuje. Mam, nie oddam, będę dokupywał DLC. Bo strzela się świetnie, jest to znakomite na przerywnik pomiędzy jednorazowymi tytułami, i wciąga, jest magnetyzm.

The Wolf Among Us - czyli w końcu zamknięcie pierwszej fabularnej gry w świecie Fables. Gra która nie robi wrażenia zanadto stroną wizualną czy gameplayem - ot, łazimy Bardzo Złym Wilkiem i szukamy clue robiąc śledztwo, na przemian z gadaniem z różnymi osobnikami, gdzie wybieramy sposób w jaki prowadzony jest dialog. Jak w Walking Dead (podobno, bo nie grałem). Brzmi banalnie i drętwo, ale nie jest. Po pierwsze - wciąga fabuła. Po drugie - wkręca świat Baśniowców, dając to co w serii Willinghama najlepsze - zajebiste pogrywanie klasycznymi baśniami i barwne postaci, nie uwikłane jeszcze w walkę o Ziemię Obiecaną dla Narodu Wybranego. A więc po trzecie - zero patosu, i po czwarte - znakomite dialogi, które sami pilotujemy. Sprawdza się wszystko, zarówno baza z komiksów, jak i nowe postaci i wątki, dodatkowo autorzy momentami świadomie grają na nosie fanom komiksu, co jest dodatkowym smaczkiem, na który osoby nieznające bazy nie zwrócą uwagi, ale też nawet nie zauważą że mówi się o czymś czego nie wiedzą - bo wszystko jest prequelem, i to jest kapitalne (to po piąte). A po szóste - kapitalna zabawa konwencjami noir i hard-boiled. W dodatku po siódme - Wilk brzmi tak, jak brzmiał w mojej głowie, gdy czytałem komiks. Wszystko to splata się na naprawdę znakomitą całość. Pięć epizodzików to półtorej, dwie godziny sztuka, gra się jakby się oglądało dobry serial. Mówię to ja, osoba gardząca serialami. Dajcie szansę. Zero lipy. Lepiej wspominam grę, którą chętnie powtórzę z innymi wyborami fabularnymi, niż te naście tomów komiksu wydane u nas.

Poza tym znowu GTA 5 pewnie, w nowej edycji, ale nie wiem, odpaliłem, znowu fajnie sie jeździ, ale nie dałem się porwać na nowo. Więc nie, jednak nie, jeśli zmienię zdanie to pewnie wspomnę.

Pod skryptem - dobierając graficzki dopiero zorientowałem się, że wszystkie wymienione gry stawiają na konkretną tożsamość bohatera, będącą integralną częścią gameplayu i fabuły. Oczywiście poza Destiny, gdzie jesteśmy anonimowym koksem, syntezą Master Chiefa i robota kuchennego. No, bywa.

środa, 11 lutego 2015

Komiksy roku 2014

Jest luty, czas na topkę za rok miniony. Sumaryczna Alei Komiksu, gdzie dołożyłem swoje trzy grosze o TUKEJ, tymczasem moja własna indywidualna lista poniżej, i bez systematyzowania, którego nie lubię.

Zdarzenie 1908 - czyli kolejna jazda Jacka Świdzińskiego, jeszcze bardziej popłynięta niż poprzednie dokonania. Specyficzne poczucie humoru, równie minimalistyczna co ekspresyjna (przynajmniej w kwestii mimiki) kreska, pogrywanie teoriami spiskowymi, no bomba to jest, do tego rozkoszna okładka. Komiks który utkwił w pamięci, a i tak mam ochotę powtórzyć,

Podobnie jak Parker #1: Łowca, czyli nowa seria hard boiled crime cośtam od Taurusa. Dla mnie rzecz doskonała. Można porównać do Torpedo, to znowu historia o frilanserskim gangsterze, tylko że ten jest akurat równie inteligentny co bezlitosny. Ma jednak zasady. Ktoś go wykolegował przy ostatnim skoku, więc nie ma zmiłuj, kasa musi zostać zwrócona, choćby musiał wywrócić do góry nogami całą organizację mafijną, i przy okazji odwalić kitę. Do tego znakomita kreska Cooke'a, delikatna, niedzisiejsza, idealnie dopasowana do komiksu rozgrywającego się w latach 60-tych. Biorąc pod uwagę kunszt narracyjny autora to jest kolejna rzecz którą pamiętam, ale i tak chcę powtórzyć, choć nie wiem kiedy znajdę na to czas (ale muszę, co ja zrobię).

Batman: Mroczne zwycięstwo i Catwoman: Rzymskie wakacje - u mnie ex aequo jako dwa albumy sklejające się w pewną całość. Mroczne zwycięstwo nie ma w sobie tej siły co Długie Halloween, niestety też jest przejazdem przez galerię złoczyńców w ilości jednej nowej twarzy na zeszyt, ale klimat i kreska robią swoje. Bardziej mi jednak podeszła mniej rozpasana Catwoman. Historia rozgrywa się w trakcie przygód Batmana więc dopełnia jego opowieść, rzuca nieco więcej światła na tą bohaterkę, no i kapitalnie wygląda. Kresce Sale'a sekunduje tu kolor niezawodnego Dave'a Stewarta, który kapitalnie połączył techniki, by komputer nie wyglądał na komputer, a efekt był znakomity. Lubię.

Fatale #1: Śmierć podąża za mną - kolejna kapitalna nowa seria, której doczekaliśmy się w zeszłym roku. Mieszanka czarnego kryminału i mitologii Lovecrafta, Los Angeles w latach 50-tych, kultyści, tajemne siły, mrok nie tylko nieznanego, ale też ludzkiej, pokręconej psychiki. Pragnę więcej, przed tomem drugim na pewno powtórzę początek serii. W końcu coś Brubakera które mnie przekonało że to naprawdę świetny pisarz (bo nieco sceptykiem byłem). Więcej ode mnie na ten temat O TU NA KOLOROWYCH.

Kot Rabina - lata całe trzeba było czekać na wydanie zbiorcze, no i w końcu jest. Finał się rozmywa i rozłazi lekko w szwach, ale pokraczna kreska Sfara i gadający kot robią robotę. Lubię bardzo, Kto nie załapał się na pierwsze tomy z Postu powinien nadrobić. Mieszanina kultur i religii zaprawiona refleksją i specyficznym poczuciem humoru. Komiks do którego się wraca (motyw przewodni tej listy chyba mi się zrobił taki).

Wolverine: Staruszek Logan - czyli jedna z najlepszych pozycji w Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela (o której u mnie TU1 i TU2). Postapokaliptyczny spaghetti western oparty fabularnie na Bez przebaczenia Eastwooda, oczywiście zabełtany z marvelowskim universum. Inteligentna rozrywka w duchu postmodernistycznym. I moja ulubiona rzecz od Millara.

Kroniki Jerozolimskie - czyli Guy Delisle opisuje co widział na Bliskim Wschodzie. Relacje pomiędzy Izraelczykami a Palestyńczykami, żydowscy osadnicy, czekałty pomiędzy strefami i na drogach i wielki mur, będący motywem przewodnim ale i pewną metaforą tego, co tam się dzieje, a wszystko to postawione na ziemi, która kryje w sobie tysiące lat historii różnych ludów i kultur. Ktoś zarzucał, że Delisle jest tu głupkiem z Zachodu co nie ogarnia świata do którego trafił i sobie rysuje zubożoną wizję świata oczami człowieka z Ameryki Północnej. Może. Mnie akurat to pasiło, bo nie nadyma się, nie próbuje być analitykiem, mało komentuje, pokazuje co widział. Odwrotnie miałem przy Palestynie Joe Sacco, który wkręcił się w temat za bardzo, drąży ale strasznie jednostronnie i monotonnie. Dał się wchłonąć nie tyle tematowi, co określonej perspektywie i bohaterom tematu, i jest do przegięcia tendencyjny w sposób który nie przystoi reporterowi. Delisle przez swoją pozę turysty jest bezpretensjonalny i omija podobną pułapkę.

Locke & Key #1: Witamy w Lovecraft - tytuł już sugeruje gdzie prowadzi nas kolejna nowa seria. Groza, tajemnica, niekoniecznie Wielcy Przedwieczni. Miałem problem z rysunkiem lekki, ale fabuł mnie wessała, trochę niedopowiedzeniami które doczekają się rozwinięcia w tomach kolejnych, a trochę samym pomysłem domostwa, gdzie drzwi otwarte odpowiednimi kluczami mogą nas zaprowadzić w dziwne miejsca. No i do tego rodzina związana z tym miejscem. Czekam na ciąg dalszy, więcej od mua O TUKEJ.

Saga #1 - początek kolejnej nowej serii. Fajnie się czyta, rysunek może nie wybitny ale przy konwencji się sprawdza. Niby nic, rodzinna space opera ocierająca się o szekspirowskiego Romea i Julię, ale w trakcie lektury wsiąkłem w tą opowieść. Nie jaram się, nie rozumiem ochów i achów, nie kumam tych Eisnerów wszystkich, ale chętnie dalsze losy bohaterów poznam.

Piaskowa Opowieść - szaleństwo. Psychodeliczna jazda w duchu krótkich animacji Terry'ego Guilliama. Opowieść drogi po mózgu artysty trawionym substancjami psychoatkywnymi. Czy coś. Choć ponoć Jim Henson nie ćpał, bo nie musiał, sam był dostatecznym przekrętasem. Nie ma sensu opowiadać o czym to jest, najważniejsze jak to wygląda, a Ramon Perez pokazał tu klasę. No i Timof naprawdę fajnie to wydał. Zdaje się że nie gorzej od oryginału.

Rork integral #2 - fajnie mieć w końcu na półce kompletną serię, której brak mnie męczył przez ostatnią dekadę. Lubię rysunki Andreasa. Mniej podoba mi się strona, w którą fabuła odjeżdża gdzieś w połowie, ale i tak - fajnie mieć, bo to ta klasyka którą mieć warto.

Mysia Straż #1: Jesień 1152 - gdybym miał dzieci, to kupił bym im ten komiks. Oczywiście gdyby go jeszcze nie miał. Albo bym im kupił, bo zniszczą, a ja chcę zachować swoją kopię w stanie używalności, bo zamierzam do niej wracać, Waleczność, prawość, przyjaźń, a wszystko to w wykonaniu myszy, żyjących w społeczności na wzór średniowiecza. Pierwszy tomik jest dość wątły (podobnie jak i drugi zdaje się), ale mniejsza o to, to wstęp do przygody, w dodatku wybornie narysowanej. Więcej ŁO TU.

Poza tym parę reedycji było, ale poza Rorkiem zakładam że za mało wody w Wiśle upłynęło. No i Berserk, fajny start fajnej mangi, więcej o TUKEJ. Następnym razem pewnie napiszę cośtam o giereczkach,

wtorek, 10 lutego 2015

Transmetropolitan

W końcu, 13 lat po odpaleniu serii przez Mandragorę, doczytałem kultowego Transmetropolitana.

I będzie to najkrótsza recenzja kultowej serii w moim wykonaniu jak dotąd.

Przeczytałem tą serię o dekadę za późno. Po prostu. Szkoda.

Jestem za stary, albo za dużo się naczytałem, by mi kolejne siedem tomów rozsadziło banię choćby w połowie tak bardzo, co te pierwsze trzy przed laty. A może to kwestia tego że to początek był najmocniejszy?

Pająk pozostaje jednak w mojej topce najlepszych postaci z komiksów. Ze względu na Thompsona, ze względu na dziennikarstwo newsowe. Podpisuję się pod hasłem 'I hate it here', i choć bani mi nie urwało (a takie oczekiwania mi przez te kolejne lata narosły), to jednak wrócę pewnie za jakiś czas bo to solidne czytadło. A Pająk jest mistrzem.


poniedziałek, 12 stycznia 2015

Blog 2.0

Ciekawe czy mi ten post wskoczy.

Ktoś, jakiś rok temu, zgłosił mój blog za nadużycie. I mi bloga zawiesili, a teraz muszę udowodnić że nie jestem wielbłądem. Bo nawet nie wiem gdzie jest naruszenie.

Możliwe że któraś z udostępnionych na blogu grafik narusza jakieś licencje, nie jestem w stanie tego obecnie sprawdzić, za dużo tego leciało, prewencyjnie wszystkie powywalam i może udostępnię archiwalne posty.

Acz wolę myśleć, że zakapował mnie perfidnie jakiś zawistny człowieczek, który mnie za coś nie lubi. Oznaczało by to że blog się sprawdzał - czytał go ktoś poza moimi ziomsami.

Ale ja nie o tym. Próbuję rilaunczować (i udowodnić żem nie wielbłąd), bo mi do blogowania tumblr jakoś nie przypasił, lepiej sie sprawdza jako galeria szerowanych grafik które się lubi, no i jako przeglądarka do profili pokroju Suicide Girls się sprawdza. A poza tym to niekoniecznie jak na mój gust, jako osoby co sama nie rysuje.

A więc rilauncz, tylko nie wiem jeszcze co tu się znajdzie.

O giereczkach mam obecnie audycję w polskieradio24.pl - 24 poziom się zwie, tam recenzujemy gry, wywiadujemy autorów, gadamy o nowych technologiach.

O komiksach pisuję głównie na Aleję Komiksu, ale też Popmoderna, artPAPIER, Kolorowe Zeszyty, odkąd mnie cyrograf służbowy nie wiąże (zawirowania zawodowe przez ostatni rok to jeszcze inna baja) to dość zdywersyfikowany jestem.

Czyli pewnie będzie nieregularny groch z kapustą, luźne przemyślenia co mi się nigdzie indziej nie mieszczą, coś o komiksach z zagranico, film, animki, trolololo.

No to teraz tylko udowodnić Góglowi że nie jestem wielbłądem...

Edit: blog odwisł, i bardzo dobrze, będę wdzięczny za ripy jakie szablony są ładne, proste i nie spowodują że blog wygląda like it's 2003. Musze też jakieś socjal media dopiąć, ale to jeśli cokolwiek rozkręcę ten interes. Na razie fajnie że nie wisi, co przegapiłem.