środa, 22 kwietnia 2009

Szmira o koninie raz!

Jakiś miesiąc temu dyskutowaliśmy z Olą o braku indywidualności w światowym kinie. Aktorów. Osób charyzmatycznych, charakterystycznych. Takich z charakterem. Kolesie tacy jak Bogart czy Sinatra odeszli już jakiś czas temu. Eastwood czy Gregory Peck w sumie wyszli już z obiegu. Typy pokroju Bruce'a Willisa czy - z młodszych - Vina Diesla to owszem, fajni nawet kolesie, ale brak im tej przesyconej whisky i cygarami szorstkości starego Hollywood. Ale przynajmniej nie są Pattisonem. I biorąc pod uwagę że to gwiazdor "Zmierzchu" jest obecnie idolem, na poprawę sytuacji nie liczę.

Problem polega na tym, że w dobie potępienia dyktatury patriarchatu, lansowania feminizmu i każdej odmiany płciowego szowinizmu która nie jest męskim, oraz propagowania szeroko rozumianej tolerancji, na testosteronowców nie ma widać zbytu. Dobrze że przynajmniej nie są niepoprawni politycznie.

Gorzej, że sprawa dotyczy nie tylko aktorów pci menskiej z holiłuda. Gdzieś się zapodziali etatowi wariaci amerykańskiej popkultury, ci autentyczni, zamiast nich mamy żenujących naturszczyków podlansowanych (i czujących się gwiazdami) dzięki reality shows. Bida.

Jojczę i jojczę, bo przeczytałem właśnie biografię Bukowskiego. "Charles Bukowski. W ramionach szalonego życia." to kniżka co wyszła u nas już jakiś czas temu, ale powinna zadowolić każdego, komu - tak jak mnie - brakuje ostatnio indywidualności. Nie jarają mnie laski, śpiewające o tym że dymają Matta Damona. Czy tam Afflecka. Sasha Baron Cohen bywa zabawny, ale bez względu na to czy mnie bawi czy nie, nigdy mi nie przyszła ochota na zapoznanie się z jego życiorysem.

Co innego Buk. Gośc zostawił po sobie parę powieści, oraz niezliczoną ilość innych tekstów - wierszy, opowiadań, listów, felietonów. Jako autor koncentrował się na opisywaniu swojej rzeczywistości, co oznaczało że zwykle ograniczał się do pisania o chlaniu, pisaniu, kobietach i wyścigach konnych (jakoś chyba właśnie w tej kolejności). Jak sam twierdził - 93% tego co pisał, to prawda o nim samym, o życiu ludzi z marginesu, pijaków, bezrobotnych. Oderwanych od świata, outsiderów, którzy nie godzą się na zastany porządek świata. Wolą się obijać i upijać do nieprzytomności, ruchając się wtedy, kiedy tylko mogą (jest z kim, a hydaraulika nie odmawia posłuszeństwa). I pisać. I obstawiać konie.

Bukowski był obrazoburcą, prowokatorem, ale i ściemniaczem . Spora część tego, co upychał do swych pseudobiograficznych opowiadań, to zwykły kit, którego nie szczędził też swoim znajomym w życiu prywatnym.

I właśnie rolę filtra, oddzielającego 'mit Bukowskiego', który z zapałem tworzył główny zainteresowany, od prawdy, pełni wspomniana przeze mnie przed chwilą biografia. Buk to typ o barwnym życiorysie. Od dziecka miał problemy ze zdrowiem, ojciec go maltretował, sam dużo chlał, wiele razy lądował w pudle (głównie jakieś bzdetne powody), klepał biedę, podróżował, żył w jakichś dziurach, poznawał innych pijaków, bił się z kolesiami w zaułkach. Nie lubił blichtru, nadęcia, pięknych i bogatych. Jednak sam był pozerem, lubił robić z siebie większego twardziela, niż by mu na to pozwalał uchodowany przez lata brzuch.

Bukowski był też - jak można wywnioskować z jego tekstów - ciężkim skurwielem, i to cięższym niż może się wydawać. Potrafił być wredny na trzeźwo, ale jak się uchlał wyłaziło z niego bydlę. Co nie zmienia faktu, że był człowiekiem wrażliwym. Nie lubił jak zwierzęta cierpiały. Choć gardził niemal całą ludzkością. Był idolem hippisów, podpina się go pod pitników. Buka żenowali jedni i drudzy. Taki koleś-zasadzka. Sporo rzeczy w nim wydawało się ze sobą sprzecznych, jeszcze więcej kłóciło się z otaczającą go rzeczywistością.

Po lekturze biografii, czuję wyjątkowo silny związek tego popaprańca z Hunterem Thompsonem. Ten drugi niby też leciał na fali kultury dzieci-kwiatów. Zamiast zabijać się alkoholem, żarł wszelakie prochy, nie szczędząc sobie alku (Buk też eksperymentował z dragami, choć oficjalnie był przeciw). Bojkotował rzeczywistość, był przeciw temu co widział dookoła siebie. Starał się żyć na własnych zasadach. Wypłynął w podobnym okresie co Buk, na obu poznała się kontr-kultura. W końcu jego gonzo-dziennikarstwo, to coś o krok od "Zapisków starego świntucha" Buka - pseudobiograficznych felietonów, które autor lubł podbarwić fantazją, żeby uzyskać zamierzony efekt. Kurde. Nie tłumaczy ktoś biografi Raula Duke'a? Marceli? Enybady?

Cóż więc rzecz? Dziatki drogie, warto sięgnąć po tą książkę. Owszem, dużo lepiej by się ją czytało, gdyby napisał ją sam Bukowski. Ale i była by pewnie wtedy tak samo bliska rzeczywistości, jak jego opowiadania.


Geek corner

Po pierwsze, po przeczytaniu trzeciego wydanego u nas tomu Hellblazera miałem dwie refleksje. A) blazerowy cykl Ennisa coraz bardziej mnie zawodzi B) Constantine to Bukowski okultyzmu. Wszystkich wkurwia. Największe kuku robi własnym przyjaciołom. W kółko jara, dużo chleje. Zwykle wygląda, jakby go co przeżuło i wyżygało. Jest beszczelnym skurwlem, którego i tak ciężko nie polubić. Niczym Chinaskiego. Niczym Bukowskiego.

Po drugie - ziomował się z Crumbem, który ilustrował mu książki. Ej. Słaba rekomendacja? Jeśli czyta to ktoś, kto nie zetknął się z Bukowskim - musisz poznać Charlesa. Na początek polecam "Hollywood" - biograficzną (of coz) knige o tym, jak to nad scenariuszem dla Fabryki Snów pisał. Mniamości. A po zapoznaniu się z jego prozą, czy też poezją, zachęcam do biografii. Może nie szczególnie lotna, ale ze względu na barwnośc postaci i tak ciekawa. Bo takich modeli już nie produkują.

poniedziałek, 13 kwietnia 2009

Koralajna

Jakoś tak wychodzi ostatnio, że nie chce mi się pisać o komiksach. A miał być blog komiksowy. Może to przesyt po WSK? Nieeee, chyba po prostu od czasu "Trzech cieni" nic na mnie nie zrobiło wrażenia do tego stopnia, żeby mi się chciało o tym pisać. Więc się produkuję ostatnio o filmach. A że podobno i z sensem to wychodzi, i zachęca do oglądania, to czas na kolejną porcję.

Z Gaimanem mam tak, że lubię jego książki, ale komiksy to już różnie. "Violent Cases" mi podeszło, ale "Sandman" to dla mnie już erudycyjny grupowy onanizm, jaki autor uprawia razem z zapatrzonymi w tę serię czytelnikami (i tego się będę trzymał). Takie udowadnianie na siłę że KOMIKS WIELKĄ SZTUKĄ JEST, co samą treść dzieła momentami przerasta.

Co innego książki. Podeszło mi "Nigdziebądź", bardzo podobali mi się "Amerykańscy bogowie" i "Chłopaki Anansiego". Co prawda "Gwiezdny pył" męczyłem w bólu, jako zbyt infantylny dla dorosłych, a zbyt brutalny dla dzieci, ale bardzo podobała mi się niby dziecięca "Koralina". Książka jak na dziecięcą dosyć kripi (i dla mnie momentami kripi), ale pozbawiona infantylności, charakteryzującej poprzednie wspomniane dzieło. Może i była to wtórna wariacja na temat baśni Lewisa Carrolla, ale za to fajna.

I zrobiono z niej film. w 3D. "Strażnicy" przekonali mnie że nie przepadam za adaptacjami i chciałem olać, ale przekonał mnie trailer, który zobaczyłem w kinie na LCDku nad kasą. Wiało Burtonem. Chciałem to zobaczyć.

Skojarzenia z Burtonem, pogłębione przez film, okazały się nieprzypadkowe. W końcu Henry Selick to typ, który zrobił "Miasteczko Halloween"! Film, typowo dla Burtona (jak ktoś nie zna książki piszę), pokazuje podwójny świat, normalny - nudny i konwencjonalny , i ten drugi, gdzie rodzice są bardziej kochani i 'fajni', a wszystko jest super i bardziej kolorowe. Oczywiście w tym wszystkim jest haczyk.

Książka jest całkiem fajnie zekranizowana, fabuła nie cierpi, ale najsilniejszą stroną filmu jest animacja. Klasyczna, poklatkowa, kapitalna. Cierpię ostatnio na nadmiar animacji z komputera. Pierwszy "Shrek" może i był czymś nowym, ale przesiadka anim-produkcji z USA na komputer po prostu męczy. "Szreki", "Rybki z ferajny", kolejne "Epoki lodowcowe", no pierdyliardy produkcji, które (o ile nie robił ich Pixar) lepiej sobie odpuścić. A ja chcę animacji. Ręcznej. Poklatkowej. Rysowanej. Z plasteliny. Z pacynek. Jakąś fajną rotoskopię. Doceniam zasługi komputerów dla kina ("Sin City", "Matrixy" i inne), ale chcę czegoś co jest pojechane wizualnie, a nie zostało wykreowane w 100% na kompach.

I "Koralina" jest właśnie tym. Mniejsza o fabułę (która i tak jest fajna), olać familijność (która, biorąc pod uwagę upiorność niektórych scen, okazuje się być względną). Ten film to rewelacyjna strona wizualna, która nie zestarzeje się w momencie, gdy nowe komputery będą w stanie generować o 50% polygonów więcej, niż te współczesne. To ponadczasowy triumf klasycznej animacji, udowadniający że była wielka i będzie wielka, i żadne CGI jej nie podskoczy, choć kalkulujący wszystko w dolarach producenci myślą inaczej. Producenci "Koraliny" wiedzieli, że w dobie Madagaskarów podejmują trudne wyzwanie. I w moim mniemaniu wygrali.

Obejrzyjcie to, koniecznie. Tak po prostu, by dać oczom się napaść, bo następny taki film powstanie pewnie najwcześniej za 5 lat.

Odrębną kwestią jest kwestia trójwymiarowości filmu, którą osiąga się dzięki super mega extra okularom (szkiełko czerwone, szkiełko niebieskie, najbiedniejsza metoda na osiąganie przestrzenności w obrazie chyba). To tak naprawdę pic na wodę, może i cały film kręcono tą techniką, ale wykorzystano to tylko w niektórych scenach. W większości dzięki okularom obraz nie jest tylko zamazany. W niektórych (igła przyszywająca guzik, występ cyrkowych myszy) to naprawdę robi wrażenie i wychodzi z ekranu. Za rzadko. Ale wystarczy, by ściąganie kinowego rippa z sieci mijało się z celem.

Akapit zamykający - każdy miłośnik animacji (a jak sądzę sporo ich jest wśród fanów komiksu ) powinien zobaczyć "Karolinę". To film dla fanów Burtona (bo reżyser, bo klimat). To także film dla miłośników zakręconych baśni o Alicji (bo fabuła, bo nawet kot odwala numer wyszczerzonego kocura z Cheshire, było to w książce, ktoś pamięta?). W końcu, to fajny film, który po prostu dobrze się ogląda. Kto wie, może za parę lat będzie to jeden z klasyków dziecięcej animacji, gdzieś obok disneyowskiego "Piotrusia Pana", czy bajek z Kaczorem Duffym. A o Pokemonach, "Gdzie jest Nemo", czy innym "Dzielnym Despero" i tak nikt nie będzie już pamiętał.

Na konieckoniec - Burton pewnie zgodził by się na propozycję kręcenia "Koraliny", gdyby sam nie robił Alicji. Ciekawe jak to wyjdzie w praniu...

i na dezert - da traila.