poniedziałek, 23 lutego 2015

Deluxy od DC na propsie

Jakiś czas temu pisałem o Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela jako o fajnej inicjatywie, może nierównej, może nie dla każdego, ale czymś, co może na rynek komiksowy otworzyć oczy osobom co może i by coś kupowały i czytały, ale nie wiedzą co jest grane poza filmami o Iron Manie. Dostali serię ze znanymi bohaterami na tacy, w kioskach, i włączyło się ssanie na więcej prawdopodobnie, przynajmniej z wywiadu z Tomaszem Kołodziejczakiem na Alei może wynikać, że diagnozę miałem dobrą. Mamy coraz więcej fajnych tytułów, a po komiks sięga coraz więcej osób.

I dobrze.

No to teraz pytanie co dalej. WKKM ma dalej cieknąć, ale to co jest proponowane raczej po mnie spływa, więc pas, może pojedyncze tomy będę łykał, ale za prenumeratę dziękuję. Pewnie nie tylko ja. A że nie samym Marvelem człowiek żyje, to zwiększa się miejsce dla innych wydawnictw. Bardzo fajnie że Taurus i Mucha odpalają nowe serie, fajnie też że Egmont inicjuje deluxy z DC, bo moment wydaje się być idealny.

Linia wydawnicza prezentuje się naprawdę fajnie i dobrze że polski wydawca puszcza coś ponad dotychczasowe Nowe 52, które mnie umęczyło - poza główną linią Batmana i Wonder Woman z tego co czytałem nie warto po nie sięgać (acz ponoć Szpon też fajny, szkoda że go Amerykanie skancelowali).

Poniżej pokrótce przejazd przez cykl z argumentami dlaczego jestem na tak.

Batman. Rok pierwszy - bo to rodzące się przez dekady genesis Batmana zebrane przez Millera i Mazzuchelliego do kupy. Jeden z najważniejszych Batmanów, na równi z Powrotem Mrocznego Rycerza i Zabójczym Żartem. Dla fascynatów dobrego kina z aktorami o włoskim pochodzeniu mamy tu konkretne odwołania - Wayne jest komiksowym Travisem Bickle z Taksówkarza, i do niego jeszcze bardziej niż do Bickle'a pasuje cytat, że jest 'trochę prawda, trochę fikcją i chodzącą kontradykcją'. Sam Gordon to Serpico, a właściwie ciąg dalszy jego przygód, to jedyny sprawiedliwy wśród sprzedajnych gliniarzy. BTW ciekawe komu zazgrzyta, że początki Gordona w ogóle nie pasują do tego co pokazane jest w telewizyjnym Gotham. Totalny must-have, żałuję że nie popchnąłem swojego Roku pierwszego jak chodził za dziwne kwoty na allegro, by teraz ze spokojem ducha nabyć tą wersję.

Batman. Ziemia jeden - nie czytałem, chętnie poznam, bo i tak chciałem. Taka alternatywna nieco historia, Earth One to oddzielne kontinuum, gdzie historie bohaterów opowiadane są na nowo, od początku. Coś na wzór Ultimate chyba, tyle że odpalone w momencie gdy Marvel z tej linii rezygnuje. Tak czy siak - jednotomowe 'w poprzednim odcinku' - losy Bruce'a Wayne'a od dzieciństwa, do wieku jakoś tam młodego. Typuję że to coś raczej dla fanów Gotham niż hardkorowców, ale i tak chętnie się zapoznam.

Kryzys tożsamości - nie czytałem, chętnie poznam, bo i tak chciałem. Ponoć odchodzi od stereotypu eventu gdzie wszyscy leją się ze wszystkimi w jakiś totalnie idiotyczny sposób. Zamiast tego sporo mówią, i jest coś na kształt dochodzenia. Nie wnikam, wolę wchłonąć z głową czystą od oczekiwań.

Superman. Czerwony syn - tak, bo dawno nie mieliśmy dobrych elseworldów, a to jedna z najlepszych alternatywnych historii dotyczących bohaterów ze świata DC. Co by było, gdyby szalupa z maleńkim Kal-Elem rozbiła się nie w USA, a w Rosji? Jak wpłynęło by to na zimnowojenną równowagę sił (patrz: co by było, gdyby dr Manhattan był Rosjaninem)? Czyli mamy Supermana, dla którego czerwień a nie biało-czerwone paski są symbolem, oraz nie sprawiedliwość dla wszystkich, a równość dla wszystkich jest najważniejsza. Do kompletu paru innych bohaterów z unviersum DC w sowieckim ujęciu. Fajnie to Millar wykombinował.

Batman. Mroczne odbicie - jedna z nowszych rzeczy w zestawieniu, bliższa momentem powstania do Nowego 52, niż do klasyków. Snyder to solidny opowiadacz, a Jock wie jak się rysunkami robi robotę. Komiks jest faktycznie ponury i to bardziej stroną psychologiczną to osiąga, niż jakąś fantastyczną grozą. Na scenę wchodzi syn Gordona i robi się nagle ciężka atmosfera. Also: Bruce Wayne not included. Czyta się to lepiej niż większość nowego DC.

Lobo. Portret bękarta - czyli Ostatni Czarnian i Lobo powraca w jednym tomie. Sporo komiksiarzy powie 'meh, mam to z TM-Semica' ale nie w tym rzecz, w końcu gdy ukazywały się te komiksy na naszym rynku, to spora część czytelników WKKM robiła jeszcze w pieluchy (albo w ogóle nie było jej w planach). Te dwie serie to prawdopodobnie najlepsze serie z Ważniakiem, rysowane jeszcze przez Bisleya, to anarchistyczny trolling wobec trykociarskiego mainstreamu zarówno w warstwie fabularnej, jak i graficznej. Lobo jest bucem z przerostem ego, wyrywa ludziom kręgosłupy dupą i generalnie sieje demolkę, to coś przy czym żaden 16latek nie przejdzie obojętnie, tylko nagich duper brak, za to są pingwiny. Mam sentyment może, ale w mojej opinii dla fanów superhirołszczyzny to jest a-must-have.

Batman. Azyl Arkham - czyli komiks, bez którego pewnie nie było by najlepszej serii gier opartych na komiksach. Batman zmuszony jest wejść do sławetnego psychiatryka, gdzie toczą się zamieszki. Fabuła nie jest zbyt złożona, ot, przejazd po co znańszych, tudzież ciekawszych villainach, a skoro wariatkowo to jedziemy psychoanalizą. Niektórzy pamiętam hejtowali, dla mnie OK, mistrzowska natomiast jest strona wizualna, wymalowana przez Dave'a McKeana, kapitalne też jest oryginalne liternictwo. Tak wyglądające komiksy już niestety nie powstają, a jest tu to, co najbardziej lubię z superbohaterszczyzny z okolic przełomu 80/90.

Nowa granica - nie czytałem, chętnie poznam, bo i tak chciałem. Dwa słowa które mi sprzedają ten tytuł: Darwyn Cooke. Taurus przedstawił nam dostatecznie dobrze tego pana swoim Parkerem, bym brał z nim w ciemno wszystko, dlatego też nie czytam, nie wnikam, wiem że on, i na ten album ze wspomnianych właśnie czekam najbardziej.

Trójca - podobnie jak przy Nowej granicy, znowu dwa słowa, choć jaram się mniej: Matt Wagner. Lubię, choć jakoś szczególnie się nie ekscytuję. Zebrało niezłe oceny, może być fajnie.

Batman. Syn demona - nie czytałem, i w sumie nie czekam, sam pomysł z synem Batmana to jest jak dla mnie najgłupszy pomysł DC do czasu Nowego 52. Może z ciekawości kiedyś po to sięgnę, ale mnie ten tytuł stanowczo najmniej grzeje. No ale wiadomo, nie tylko ja jestem targetem, a może zwłaszcza nie ja.

Co za dużo to i świnia nie zeżre, jak mawiają mędrcy, ale fajnie mieć w czym wybierać, fajnie też że wydawcy czują że jest rynek ma coraz większy potencjał, jest rozwój, będzie więc może jeszcze więcej fajnych tytułów. A Dzieci WKKM otrzymują fajną alernatywę.

Z drugiej strony decyzja DC na puszczenie Egmontowi sporej ilości fajnych tytułów oznacza, że Wielkiej Kolekcji Komiksów DC, tak jak wychodzi zdaje się w Niemczech, to się nie doczekamy.

Mogę z tym żyć, pewnie za dużo by mi się i tak dublowało.

środa, 18 lutego 2015

Gry roku 2014

Subiektywne podsumowanie roku zeszłego, kolejność randomowa.

To był dziwny rok. Niby rozpęd nowej generacji, ale jeszcze bez pełnego wiatru w żagle. System sellerów - brak. Zamiast tego zachowawcze multiplatformowe części ente. Raczej bez większej odwagi. Na szczęście nie zawsze.

Lords of the Fallen - w sumie nie wiem, czy nie najbardziej mnie w zeszłym roku wciągająca rzecz. Najlepsza gra CI Games jak dotąd, to fakt. Fajny, wymagający system walki, ale nie będący ścianą dla tak niecierpliwych osób jak ja. Lubię wymagające gry, zmuszające mnie do nauki i polerowania skilla, ale bez przesady. Ninja Gaiden czy DMC - tak, ale od Demon's Souls się już odbiłem, w efekcie Dark Souls sobie odpuściłem. Ekipa pod wodzą Tomasza Gopa trafiła jednak w mój gust. Fajny, mroczny świat, fajnie zaprojektowane levele, ponury i okrutny setting (z Mordorem włącznie), ale nie narzucający się szczególnie - kto chce to odbierze go tylko na poziomie estetycznym, zajawkowicze wnikną w czytanki, i poznają jakąś tam historię świata, która jest tu w sumie pretekstem tylko do slashera ze statsami. A ten slasher jest piekielnie grywalny. Pierwszy raz tak czekam na DLC od czasu Alana Wake'a (de facto - Alanowi je zjebali) i chętnie dam się wciągnąć, albo zaczną od nowa inną profesją, bo mam ochotę na więcej rzezania. Zwłaszcza że chętnie bym przerobił lokacje w innej kolejności, tym razem narzuconej przez grę, a nie tak jak ostatnio - uparłem się że zanim przejdę do Mordoru to przerobię katakumby, zaprojektowane na postać która już wróciła z mrocznego świata i ma wyższe statsy. No bywa. Tak czy siak - realizacyjnie poziom światowy, bugi mi nie zepsuły zabawy, choć parę razy wywalało mnie do menu konsoli, a co gorsza szlag trafiał wtedy punkty doświadczenia. Zakrawało to na wybitny sadyzm twórców - wszak LotF premiuje braj sejwów, a tu co jakiś czas zgon gry, i wszystkie XPeki wtedy szlag trafiał. Ale i tak. Gra ma w sobie ten wyjątkowy magnetyzm, wciąga w swój świat. A to rzadkie.

Metal Gear Solid V: Ground Zeroes - ludzie się śmiali, że to płatne demo, a ja z pełnią satysfakcji bawiłem się 'drobiazgiem' od Kojimy przez paręnaście godzin. Główną misję chciałem celebrować - wolna chata, to piwko i paluszki, celebrujemy, spokój, podkręcę subwoofer, wkrętka, dokończę może w weekend... ooooo, chodzę chodzę chodzę, ooo fajna interakcja oooo, no dobra, połaziłem ze 2-3 godziny i starczy, bo ta mapa nie za duża, ide wykonać zadanie i PLOP, fission mailed, koniec. Bo to zadanie to finał był. Zawód. Po czym odpaliłem bonusowe misje i bawiłem się jeszcze dłuższy czas. No i jednak - naprawdę dobrze prezentująca się grafika, klimat, przełamanie tradycyjnej skradałki combat shooterem w oldskulowym settingu. A to wszystko tylko jest prologiem do większej całości z otwartym światem, wspinaczką, gadżetami, nie wiadomo czym. Dobrze się bawiłem, przekonał mnie Hideo o 5tki (która tym razem już na bank będzie jego ostatnim MGS LOL). Dodatkowe propsy za fajne przełamanie interfejsu człowiek - maszyna. Kontrolujemy grę nie tylko padem. Także można smartfonem, na którym można zobaczyć minimapkę z otagowanymi wrogami. Odpalić minikomputer zamiast wchodzić w podmenu. Odpalić muzykę. Czy wezwać ewakuację, bez przerywanie ucieczki, gdy walą nam seriami po plecach, a niesiemy na przykład więźnia. Takie proste. W GTA5 mi tego brakowało, bo to oczywiste niby. Zrobił niezawodny Pan Japończyk.
Więcej mnie o MGS V:GZ o tukej.


Wolfenstein: The New Order - gra, która wyciska co się da z bycia 'over the top' i robi to dobrze. Historię BJ Blazkowicza już znamy - Amerykanin polskiego pochodzenia, który od ponad 20 lat walczy z nazistowską rzeszą w grach wideo. Ktoś wyraźnie chciał zrobić ciąg dalszy jego opowieści, z szacunkiem do spuścizny, ale bez odcinania kuponów. I miał na to pomysł. W dodatku musiał widzieć Iron Sky. Wyszło znakomicie. A więc mamy alternatywną rzeczywistość, w której Niemcy wygrały wojnę, a nasz dzielny BJ musi zrobić porządek. Jest mnóstwo znakomitego strzelania, wojennych klimatów i przegrubaśnej pulpy. Ciągle wolę Return to Castle Wolfenstein, ale takie są reguły bycia fanboje Hellboya, paranormalna dywizja nazioli zawsze wygra. W zeszłym roku New Order był jednak tą grą, która nie będąc niby niczym oryginalnym zdecydowanie się wyróżniała. Dobre strzelanie, a do tego znakomite pogrywanie legendarną marką utopioną w pulpowym sosie.

Destiny - o ile pamiętam były przypadki okrzyknięcia tej gry zawodem, ale i jednocześnie grą roku. Bliższy jestem drugiej opcji, może dlatego że nie miałem nie wiadomo jakich oczekiwań, że to FPSowy mmorpegieee, czy co tam. To gra z biznesplanem, to fakt - kupcie ludki, a potem żeby być na bieżąco, awansować, i w ogóle, kupujcie kolejne DLC, aż wam palce od wstukiwania kupionych kodów odpadną. Owszem.  Ale żeby mieć jaja na takie zagranie, to trzeba mieć w reku porządny produkt. Destiny kosztowało swoje, ponoć te legendarne setki milionów dolarów, i z całą strategią rynkową i DLC rozpisanymi na kolejne powiedzmy 4 lata to może być prawda. Najważniejsze w tym jest jednak że to świetnie zrobiona gra. Mam w dupie że to nie RPGowo potraktowany otwarty świat, tylko korytarze łączące małe lokacje, a misje solo to pretekst by przemierzać po raz kolejny daną planetę nie z punktu A do B, a z B do A. Graficznie jest znakomicie. Designowo to Bungie na poziomie do którego nas (no, powiedzmy tych co to na Xboxie) przyzwyczaili, a strzela się świetnie. Mnie to satysfakcjonuje. Mam, nie oddam, będę dokupywał DLC. Bo strzela się świetnie, jest to znakomite na przerywnik pomiędzy jednorazowymi tytułami, i wciąga, jest magnetyzm.

The Wolf Among Us - czyli w końcu zamknięcie pierwszej fabularnej gry w świecie Fables. Gra która nie robi wrażenia zanadto stroną wizualną czy gameplayem - ot, łazimy Bardzo Złym Wilkiem i szukamy clue robiąc śledztwo, na przemian z gadaniem z różnymi osobnikami, gdzie wybieramy sposób w jaki prowadzony jest dialog. Jak w Walking Dead (podobno, bo nie grałem). Brzmi banalnie i drętwo, ale nie jest. Po pierwsze - wciąga fabuła. Po drugie - wkręca świat Baśniowców, dając to co w serii Willinghama najlepsze - zajebiste pogrywanie klasycznymi baśniami i barwne postaci, nie uwikłane jeszcze w walkę o Ziemię Obiecaną dla Narodu Wybranego. A więc po trzecie - zero patosu, i po czwarte - znakomite dialogi, które sami pilotujemy. Sprawdza się wszystko, zarówno baza z komiksów, jak i nowe postaci i wątki, dodatkowo autorzy momentami świadomie grają na nosie fanom komiksu, co jest dodatkowym smaczkiem, na który osoby nieznające bazy nie zwrócą uwagi, ale też nawet nie zauważą że mówi się o czymś czego nie wiedzą - bo wszystko jest prequelem, i to jest kapitalne (to po piąte). A po szóste - kapitalna zabawa konwencjami noir i hard-boiled. W dodatku po siódme - Wilk brzmi tak, jak brzmiał w mojej głowie, gdy czytałem komiks. Wszystko to splata się na naprawdę znakomitą całość. Pięć epizodzików to półtorej, dwie godziny sztuka, gra się jakby się oglądało dobry serial. Mówię to ja, osoba gardząca serialami. Dajcie szansę. Zero lipy. Lepiej wspominam grę, którą chętnie powtórzę z innymi wyborami fabularnymi, niż te naście tomów komiksu wydane u nas.

Poza tym znowu GTA 5 pewnie, w nowej edycji, ale nie wiem, odpaliłem, znowu fajnie sie jeździ, ale nie dałem się porwać na nowo. Więc nie, jednak nie, jeśli zmienię zdanie to pewnie wspomnę.

Pod skryptem - dobierając graficzki dopiero zorientowałem się, że wszystkie wymienione gry stawiają na konkretną tożsamość bohatera, będącą integralną częścią gameplayu i fabuły. Oczywiście poza Destiny, gdzie jesteśmy anonimowym koksem, syntezą Master Chiefa i robota kuchennego. No, bywa.

środa, 11 lutego 2015

Komiksy roku 2014

Jest luty, czas na topkę za rok miniony. Sumaryczna Alei Komiksu, gdzie dołożyłem swoje trzy grosze o TUKEJ, tymczasem moja własna indywidualna lista poniżej, i bez systematyzowania, którego nie lubię.

Zdarzenie 1908 - czyli kolejna jazda Jacka Świdzińskiego, jeszcze bardziej popłynięta niż poprzednie dokonania. Specyficzne poczucie humoru, równie minimalistyczna co ekspresyjna (przynajmniej w kwestii mimiki) kreska, pogrywanie teoriami spiskowymi, no bomba to jest, do tego rozkoszna okładka. Komiks który utkwił w pamięci, a i tak mam ochotę powtórzyć,

Podobnie jak Parker #1: Łowca, czyli nowa seria hard boiled crime cośtam od Taurusa. Dla mnie rzecz doskonała. Można porównać do Torpedo, to znowu historia o frilanserskim gangsterze, tylko że ten jest akurat równie inteligentny co bezlitosny. Ma jednak zasady. Ktoś go wykolegował przy ostatnim skoku, więc nie ma zmiłuj, kasa musi zostać zwrócona, choćby musiał wywrócić do góry nogami całą organizację mafijną, i przy okazji odwalić kitę. Do tego znakomita kreska Cooke'a, delikatna, niedzisiejsza, idealnie dopasowana do komiksu rozgrywającego się w latach 60-tych. Biorąc pod uwagę kunszt narracyjny autora to jest kolejna rzecz którą pamiętam, ale i tak chcę powtórzyć, choć nie wiem kiedy znajdę na to czas (ale muszę, co ja zrobię).

Batman: Mroczne zwycięstwo i Catwoman: Rzymskie wakacje - u mnie ex aequo jako dwa albumy sklejające się w pewną całość. Mroczne zwycięstwo nie ma w sobie tej siły co Długie Halloween, niestety też jest przejazdem przez galerię złoczyńców w ilości jednej nowej twarzy na zeszyt, ale klimat i kreska robią swoje. Bardziej mi jednak podeszła mniej rozpasana Catwoman. Historia rozgrywa się w trakcie przygód Batmana więc dopełnia jego opowieść, rzuca nieco więcej światła na tą bohaterkę, no i kapitalnie wygląda. Kresce Sale'a sekunduje tu kolor niezawodnego Dave'a Stewarta, który kapitalnie połączył techniki, by komputer nie wyglądał na komputer, a efekt był znakomity. Lubię.

Fatale #1: Śmierć podąża za mną - kolejna kapitalna nowa seria, której doczekaliśmy się w zeszłym roku. Mieszanka czarnego kryminału i mitologii Lovecrafta, Los Angeles w latach 50-tych, kultyści, tajemne siły, mrok nie tylko nieznanego, ale też ludzkiej, pokręconej psychiki. Pragnę więcej, przed tomem drugim na pewno powtórzę początek serii. W końcu coś Brubakera które mnie przekonało że to naprawdę świetny pisarz (bo nieco sceptykiem byłem). Więcej ode mnie na ten temat O TU NA KOLOROWYCH.

Kot Rabina - lata całe trzeba było czekać na wydanie zbiorcze, no i w końcu jest. Finał się rozmywa i rozłazi lekko w szwach, ale pokraczna kreska Sfara i gadający kot robią robotę. Lubię bardzo, Kto nie załapał się na pierwsze tomy z Postu powinien nadrobić. Mieszanina kultur i religii zaprawiona refleksją i specyficznym poczuciem humoru. Komiks do którego się wraca (motyw przewodni tej listy chyba mi się zrobił taki).

Wolverine: Staruszek Logan - czyli jedna z najlepszych pozycji w Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela (o której u mnie TU1 i TU2). Postapokaliptyczny spaghetti western oparty fabularnie na Bez przebaczenia Eastwooda, oczywiście zabełtany z marvelowskim universum. Inteligentna rozrywka w duchu postmodernistycznym. I moja ulubiona rzecz od Millara.

Kroniki Jerozolimskie - czyli Guy Delisle opisuje co widział na Bliskim Wschodzie. Relacje pomiędzy Izraelczykami a Palestyńczykami, żydowscy osadnicy, czekałty pomiędzy strefami i na drogach i wielki mur, będący motywem przewodnim ale i pewną metaforą tego, co tam się dzieje, a wszystko to postawione na ziemi, która kryje w sobie tysiące lat historii różnych ludów i kultur. Ktoś zarzucał, że Delisle jest tu głupkiem z Zachodu co nie ogarnia świata do którego trafił i sobie rysuje zubożoną wizję świata oczami człowieka z Ameryki Północnej. Może. Mnie akurat to pasiło, bo nie nadyma się, nie próbuje być analitykiem, mało komentuje, pokazuje co widział. Odwrotnie miałem przy Palestynie Joe Sacco, który wkręcił się w temat za bardzo, drąży ale strasznie jednostronnie i monotonnie. Dał się wchłonąć nie tyle tematowi, co określonej perspektywie i bohaterom tematu, i jest do przegięcia tendencyjny w sposób który nie przystoi reporterowi. Delisle przez swoją pozę turysty jest bezpretensjonalny i omija podobną pułapkę.

Locke & Key #1: Witamy w Lovecraft - tytuł już sugeruje gdzie prowadzi nas kolejna nowa seria. Groza, tajemnica, niekoniecznie Wielcy Przedwieczni. Miałem problem z rysunkiem lekki, ale fabuł mnie wessała, trochę niedopowiedzeniami które doczekają się rozwinięcia w tomach kolejnych, a trochę samym pomysłem domostwa, gdzie drzwi otwarte odpowiednimi kluczami mogą nas zaprowadzić w dziwne miejsca. No i do tego rodzina związana z tym miejscem. Czekam na ciąg dalszy, więcej od mua O TUKEJ.

Saga #1 - początek kolejnej nowej serii. Fajnie się czyta, rysunek może nie wybitny ale przy konwencji się sprawdza. Niby nic, rodzinna space opera ocierająca się o szekspirowskiego Romea i Julię, ale w trakcie lektury wsiąkłem w tą opowieść. Nie jaram się, nie rozumiem ochów i achów, nie kumam tych Eisnerów wszystkich, ale chętnie dalsze losy bohaterów poznam.

Piaskowa Opowieść - szaleństwo. Psychodeliczna jazda w duchu krótkich animacji Terry'ego Guilliama. Opowieść drogi po mózgu artysty trawionym substancjami psychoatkywnymi. Czy coś. Choć ponoć Jim Henson nie ćpał, bo nie musiał, sam był dostatecznym przekrętasem. Nie ma sensu opowiadać o czym to jest, najważniejsze jak to wygląda, a Ramon Perez pokazał tu klasę. No i Timof naprawdę fajnie to wydał. Zdaje się że nie gorzej od oryginału.

Rork integral #2 - fajnie mieć w końcu na półce kompletną serię, której brak mnie męczył przez ostatnią dekadę. Lubię rysunki Andreasa. Mniej podoba mi się strona, w którą fabuła odjeżdża gdzieś w połowie, ale i tak - fajnie mieć, bo to ta klasyka którą mieć warto.

Mysia Straż #1: Jesień 1152 - gdybym miał dzieci, to kupił bym im ten komiks. Oczywiście gdyby go jeszcze nie miał. Albo bym im kupił, bo zniszczą, a ja chcę zachować swoją kopię w stanie używalności, bo zamierzam do niej wracać, Waleczność, prawość, przyjaźń, a wszystko to w wykonaniu myszy, żyjących w społeczności na wzór średniowiecza. Pierwszy tomik jest dość wątły (podobnie jak i drugi zdaje się), ale mniejsza o to, to wstęp do przygody, w dodatku wybornie narysowanej. Więcej ŁO TU.

Poza tym parę reedycji było, ale poza Rorkiem zakładam że za mało wody w Wiśle upłynęło. No i Berserk, fajny start fajnej mangi, więcej o TUKEJ. Następnym razem pewnie napiszę cośtam o giereczkach,

wtorek, 10 lutego 2015

Transmetropolitan

W końcu, 13 lat po odpaleniu serii przez Mandragorę, doczytałem kultowego Transmetropolitana.

I będzie to najkrótsza recenzja kultowej serii w moim wykonaniu jak dotąd.

Przeczytałem tą serię o dekadę za późno. Po prostu. Szkoda.

Jestem za stary, albo za dużo się naczytałem, by mi kolejne siedem tomów rozsadziło banię choćby w połowie tak bardzo, co te pierwsze trzy przed laty. A może to kwestia tego że to początek był najmocniejszy?

Pająk pozostaje jednak w mojej topce najlepszych postaci z komiksów. Ze względu na Thompsona, ze względu na dziennikarstwo newsowe. Podpisuję się pod hasłem 'I hate it here', i choć bani mi nie urwało (a takie oczekiwania mi przez te kolejne lata narosły), to jednak wrócę pewnie za jakiś czas bo to solidne czytadło. A Pająk jest mistrzem.