środa, 15 lutego 2012

Obywatel Czech

Jeśli jakiś naród brzmi tak, jakby samym swoim językiem chciał zakpić z innej nacji (na przykład naszej), to trudno od niego oczekiwać powagi. Nawet jak ma się do czynienia z najwyższymi urzędami państwowymi. "Obywatel Havel", film o najlepiej chyba kojarzonym w Polsce Czechu, nie zawodzi raczej tego typu oczekiwań.

Ten dokument, przez szereg lat tropiący czeskiego prezydenta, pokazuje go z różnych stron. Jest w nim mąz stanu, jest (wcale nie samozwańcza) moralność narodu, jest poczucie humoru. Jest duża doza autodystansu, oraz brak nieomylności. Havel to gość który zmienił razem z paroma innymi Czechy, ale to normalny facet. Zapali, napije się, pośmieje, zapali kolejnego papierosa, wypije kolejne piwo. Jednocześnie nie zapomina jaką odgrywa rolę, co go widać w trakcie filmu z czasem coraz bardziej męczy. Gość z krwi i kości. Zabawnie wygląda że ten kurduplawy Czech z wąsem jest gościem wobec którego lekką tremę objawia jeden z Rolling Stonesów, pytając go o czeską restaurację. A Havel generalnie ma wywalone. Stonesi na nim wrażenia nie robią, Clinton nie robi, a z Vaclava Klausa ogólnie drze łacha. Choć czuje się wobec niego niejednoznacznie. Trochę jako prezydent wobec obywatela. Trochę jako uczeń wobec nauczyciela. Ogólnie niejednoznacznie.


Trudno ocenić ten dokument jako film, łatwiej jako obraz człowieka, bo to tego typu dzieło. Havel to postać z jednej strony wyniesiona w nim ponad masy, z drugiej nie pozbawiona wad. Gość chce być w porządku wobec zasad, moralności, wobec siebie. Z drugiej strony ulega podszeptom doradców, którzy podpowiadają co słuszne (scena ze strajkiem w telewizji). To w końcu typ totalnie mający w dupie wielką politykę - o swojej drugiej żonie mówi jako o zasłonie dymnej, co odwróci uwagę francuskiego prezydenta. Ma wziąć udział w uroczystym obiedzie w USA, ale gardzi ich kuchnią (gdzie pieprz? gdzie musztarda???), więc uważa że to ich wina, że gdyby potrafili choć zupe zrobić, to by wyszedł po pierwszym daniu, a tak to wogóle na obiad nie zajrzy. Ogólnie rzecz biorąc - swój chłop.

I tu ogarnia mnie lekki żal. Czesi nei tylko doprowadzili do tego, że mają całą stolicę, to jeszcze pozwolili sobie mieć prezydenta, o którym można zrobić fajny film. I ja im tego prezydenta i filmu szczerze zazdroszczę. Po filmie, który puściła polska telewizja, chwilę się zastanawiałem, co by można u nas zrobić. Albo o Lechu, co nie chciał a musiał, i generalnie dotąd z gramatyką ma na bakier. Havel wiadomo, dramaturg. Inna bajka. Albo o Olku, co to jak nie miał choroby tropikalnej, to każemu wmawiał ze średnim efektem że jest prezydentem wszystkich Polaków, choć generalnie starej nomenklaturzen raczej ristekpy składał. Havel wiadomo, nie z tej gliny. A potem mieliśmy Lecha Drugiego, co to albo sie kłócił w którym samolocie siądzie i gdzie i z kim się spotka, albo o ziemniaki się obrażał. Co mi przypomina scenę z filmu, gdzie Havel ogląda przed reelekcją spotkanie izb bodajrze parlamentu, co decydują o wyborze prezydenta, słucha monologu gościa z partii republikańskiej, który wiesza na nim psy, że Havel nie godzien itp, i po prostu jawnie, przed kamerą z gościa polewa, parskając śmiechem. Lech K. to by się chyba zadławił prędzej.

No niestety. Szkoda mi. I że polska kinematografia nie wypluła tak zdystansowanego filmu o prezydencie-ikonie-człowieku, i że niestety nie grozi nam że się tego typu postaci doczekamy. A niepoważni, niefrasobliwi Czesi taką postać mają. I ja jej im szczerze zazdroszczę.

piątek, 10 lutego 2012

Moje komiksy roku 2011

Zerkam od jakiegoś czasu na wyniki głosowania na komiks roku i przyznam że nie ogarniam,. Refleksje na ten temat, jak również czy podawanie wyników głosowania w trakcie głosowania ma sens, i co może z tego wyniknąć, zostawię sobie raczej na później. Temczasem - cholera, long time no blogin', więc może podsumuję na tyle lapidarnie na ile mnie stać minione 12 miesięcy na naszym ryneczku. Co sądzę o polskim komiksie jako-takim można przeczytać na Kolorowych, a u siebie po prostu wymienię albumy co mi w trakcie roku najbardziej podeszły. W chronologii według wyników głosowania na moment obecny. Oczywiście - nie dałem rady wessać wszystkiego co się u nas wydaje, przez co moja subiektywność jest podwójna. No i wybaczcie mi brak okładek, bo za dużo tego, a ja jestem leniwe dość bydlę.

Czasem - jedno z zaskoczeń, bo od pierwszych informacji do premiery stosunkowo mało czasu minęło. Fajna historia Grześka Janusza, może nie najlepsza jaką napisał, ale na typowym dla niego wysokim poziomie poniżej którego nie schodzi. Fajne drugie dno, które można sobie interpretować po swojemu - o czym to w ogóle niby jest. Rewelacyjna krecha Kolca, który rozwija się jak szalony. Oby nie przestawał, a palma mu nie odbiła, to za 5 lat wygryzie Trusta z intratnych zleceń, i rzeczony może weźmie się znowu za komiksy inne niż zamawiane. Albo i nie.

Pinokio - może mnie nie powalił całościowo pierwotnie, ale wizualnie to jest majstersztyk, gry konwencjami (i narracyjnymi, i plastycznymi) to rewelacja, a zabawa z pierwowzorem przednia. Wydane też świetnie, więc mus.

Pluto - moja osobista ulubiona seria która wychodzi w normalnym trybie w naszym pięknym kraju. Wizualnie - manga bez przegiętych oczu. Dynamiczna dynamika, mimiczna mimika. Fabularnie - kapitalna historia z wykorzystaniem robotów by mówić o istocie człowieczeństwa i ludzkiej dehumanizacji. Wszystko w konwencji kryminału. Każdy, kto zlewa ten komiks, bo nie lubi mangi, czyni głupio - i tyle.

Szkicownik KRLa - no może to nie komiks, ale robota komiksiarza, było nie było. Jak by to powiedzieć... to nietuzinkowe wydawnictwo pozwala zajrzeć do głowy jednego z ciekawszych i chyba też bardziej pokręconych autorów pokolenia... hmmm... średniego? Szkice, projekty, generalnie najlepszy komiksowy odpowiednik dodatków z DVD pozbawionych filmu, ale że my te filmy raczej dobrze znamy, to nie ma żalu.

Amerykański Wampir - Vertigo takie, jakie lubię. Rysunkowo może bez urywania dupy ale na poziomie, ważne że rysunkiem po oczach nie kole. Fabularnie wampirzy western, czyli miks niemal idealny, bonusowo main hero to interesujący skurwiel i łach jakich mało. Dodatkowo fajne zestawienie ducha przemian tamtych czasów - wampir amerykański jest nową rasą krwiopijcy, jeszcze bardziej wyzbytego zasad niż jego poprzednicy ze Starego Lądu. Ergo - patrzaj Europo, jakiego przebydlaka sama stworzyłaś i poszczułaś na świat, z sobą włącznie. Dobre, czekam na ciąg dalszy.

Diefenbach - wizualnie mistrzostwo, Dürer pełną gębą. Całość ascetyczna w fabule i narracji jakby, ale wszystko buduje kapitalny, skandynawski taki klimat. A że ponoć to komiks w klimatach blackmetalowych, to coś jest na rzeczy. Ale jak się ma to do poprzedniego tomu? Czyżby to prequel? Mnie tak wynika, a że mało kto ośmielił się zestawić w recenzji fabułę z tomem poprzednim, to nie mam przesłanek, może jestem w podejściu osamotniony. Muszę kiedyś spytać Benka. Może będzie litościwy, zachowa powagę i odpowie szczerze. Tak czy siak - czekam na kontynuację, oby wyszła szybciej niż później.

Mglisty Billy - no to też trudno nazwać komiksem, a przynajmniej całość wydawnictwa. Dziwna rzecz, taka niby infantylna ale kripi, trochę klimatu E.A. Poe, nieco wrażliwości Burtona, duchy, upiory, nieco obleśności w wersji dziecięcej, jakieś pijawki i robale. Przyjemna choć niejednoznaczna lektura, tu jakieś pamiętniki, historyjka komiksowa, potem dziwaczne ogłoszenia. Tak czy siak - wspominam bardzo przyjemnie, za te burtonowo-poowe klimaciki które uwielbiam, nawet jak zinfantylizowane.

Wybryki Xinophixeroxa - może fabularnie mniej mi robiło toto niż poprzednie rzeczy Sandovala, ale wizualnie robi jak zawsze ten pan, nie widzę sensu rozwijać myśli. Jak się lubi jego krechę i sposób operowania farbkami to się nie potrzebuje więcej słów zachęty, tylko się to łyka.

Wiedźmin: Racja Stanu - bo to komiks środka jakiego w Polsce brakuje, w dodatku naprawdę na poziomie. Nie jest to Sztuka przez duże S, nie zmieni nikomu życia przesłaniem, Klimek może nieco za bardzo stara się ciągnąć krechę po frankofońsku (ja tam lubię jak ktoś stawia bardziej na mazy w autorskim stylu), ale spokojnie mógł by się ten komiks wydać na rynku zachodnioeuropejskim, i raczej nie wyróżniał by się w sposób negatywny, prędzej pozytywny (z drugiej strony - ja przecież nic kurwa nie wiem o komiksie frankofońskim, więc co ja pierdolę???). Dobre ujęcie Wiedźmina, fachowa oprawa, chciał bym takich rzeczy naszej produkcji więcej.

Corto Maltese: Złoty dom w Samarkandzie - bo Pratt to Pratt i już za ten fakt należy się owacja że Post w końcu wydał kolejny tom tego znakomitego cyklu.

Rewolucje. Na morzu - bombeczka, chyba moja ulubiona pozycja polskiej produkcji tego roku. Skutnikowa krecha i malunek jak to zwykle, choć dupogęby mniej dupowate, a akwarelek jakby więcej i subtelniej i w ogóle. Fabuła jest po prostu nośnikiem zupełnie służebnym tutaj wobec narracji, która jest pierwszorzędna, na co nigdzie w recenzjach uwagi nie zwróciłem, żeby ktoś to zaakcentował. Bo nie chodzi jak dla mnie tutaj o to co jest opowiedziane, a jak. Proste historyjki bohaterów nie ruszają zanadto, bawi operowanie napięciem, ciekawością odbiorcy (czyli moją, nie wiem jak u innych), konsekwencja i konstrukcja całości precyzyjna niczym szwajcarski zegarek. A najlepsze jest łączenie wątków, będące jakby komiksowym odpowiednikiem jednego długiego ujęcia na cały film. Zero przeskoków scen. Zero nagłych zmian miejsca akcji. Wszystko w ten czy inny sposób się lepi, od początku, aż do samego końca. Mojego, albo jej.

Sorry.

Nie ten film.

Bler 2: Zapomnij o przeszłości - inny kierunek niż tom pierwszy, z dekonstrukcji superbohatera zrobił się nagle Philip K. Dick. Ciekawi mnie jak z tego Rafał wybrnie, czy nie będzie jak z Matrixami, które w połowie sprawiały jeszcze wrażenie że autorzy wiedzą o co im chodzi, ale nie mówią wszystkiego, a na koniec okazało się że nie, jednak nie, po prostu przeciągali gluta. Zakładam że Rafał wie co robi, ma u mnie kredyt, nie przeszkadza mi że to na poważnie (postironia, lol [i SIC! na raz]).

La Masakra - tytuł mówi wszystko. Prosta krecha w stylu jakby-prasowym, poczucie humoru które specyfiką i brakiem tabu oscyluje między Raczkowskim i Pythonami, tylko że bardziej dosadne. Kupy, kopulacja, urywanie łbów. Byłem wniebowzięty. Czarna Koperta na BFK moim polskim komiksem roku? Chyba jednak tak. Sorry Mateusz. Jerzego Szyłaka nie przepraszam, zdaje się że wie że i tak jestem (byłem?) jego hejterem, więc mu raczej wszystko jedno.

Torpedo - nie ważne który tom, była to moja ulubiona wychodząca u nas normalnie seria, dopóki się nie skończyła (pałeczkę przejął Pluto). Bezbłędna kreska, świetny klimat, słowne wygibańce i megaskurwiel w roli głównej. Miller by tak chciał, ale nie umi.

Wyszło mi 14 pozycji. Nie. 15. Chyba. Część się nie załapała w głosowaniu, bo limit do 10 pozycji jest, musiałem więc eliminować na niejasnych nawet dla mnie samego zasadach. Parę pozycji z listy na bank doczytam, ale parę innych pozycji się nie załapało do zestawienia, i w sumie nie wiem dlaczego ich tam nie ma, gdyż powinny. No to jazda:

LXG: Stulecie - 1969 - Moore jest Moore, znaczy wariat erudyta o niesamowitej wręcz fantazji. Czarne Dosje mnie zniszczyło swego czasu, pierwszy tom Stulecia już niekoniecznie, a tu znowu pięknie jest i cudownie jest. Era wodnika, wolna miłość, narkotyki. Tona nawiązań które tym razem jestem w stanie wyłapać - the Ruttles, odpowiednik Jaggera śpiewający odpowiednik "Sympathy for the Devil", o odpowiedniku Crowleya nie wspominając. Intrygujące zakończenie, czekam na zamknięcie tomu trzeciego niezmiernie.

Fistaszki - WTF??? Wyszły w zeszłym roku aż dwa tomy, oba znakomite, bo i bohaterowie są lepiej rozwinięci, i Snoopy bardziej ukrztałtowany, jest więcej emo-głębi filozoficznej, słowem mus totalny. Czyżby każdy z jurorów myślał 'e, pewnie kto inny to już zarekomendował'???

Logikomiks - strzał z końca roku, ale celny stanowczo. I mocny. Czysta, precyzyjna kreska, dobrze oddająca mimikę postaci, do której w większości komiksu się sprowadza. Miłe kolorki. Ciekawa biografia głównego bohatera (fakt, że fabularyzowana), równie ciekawa jak losy nowożytnej matematyki, logiki i filozofii. Wszystko ładnie wytłumaczone, niebanalna konstrukcja fabuły: historia Russela, logika, będąca historią jego i zmian w logice, tak naprawdę prowadzi do pewnych sugestii co do ludzkiego myślenia w kontekście wojny, a to wszystko spina epilog ze sceną z "Oresteji" Ajschylosa. Jak dla mnie to jest kolejne wzięcie wszystkiego w cudzysłów, i zwrot autorów poprzez antycznych bohaterów do reszty UE, by nie zostawiać Grecji w dupie, zdanej na samą siebie, bo tak Europejczykom nakazuje rachunek zysków i strat, które mogą wyniknąć z wysupłania na nią kasy. Mogę być w błędzie i to srogim, bo komiks miał premierę pierwotnie ponad 2 lata temu, i temat europejskiej pomocy dla Aten nie był bieżącym zmartwieniem unijnych polityków, ale mogę też nie być. W końcu Grecja nie upadła ekonomicznie z dnia na dzień. Ale to tak na marginesie, bo wzmianki o tym w komiksie nie ma, a to i tak świetna rzecz.

Poza tym podobała mi się też Biblia Bisleya, ale czy to komiks? No nie. Ale Szkicownik KRLa to szkicownik a nie komiks, więc co tam, niektórzy strasznie skopali ten album, ale ja tam ołówkowe mazy Simona lubię, więc dołączam do swojego zesawu.

Poza tym zniszczył mnie z totalnej zaskoczki tomik FOR: Komiksy o tematyce ekonomicznej, czyli antologia trzeciej edycji konkursu Fundacji For. Zaskakująco wysoki poziom, fabuły niby ekonomiczne, ale z pogranicza fantastyki i nowej przygody, aco najlepsze - komiks zupełnie darmowy. Po prostu trzeba-to-mieć

No dobra. Kłamię szpetnie. Po koszmarnej lekturze dwóch tomów poprzednich i nerwowym wbijaniu sobie przy tym paznokci w udo, widząc co zebrało nagrody tudzież wyróżnienia speców od ekonomii, zdecydowałem że nie chcę tego więcej oglądać. Ani czytać. Ale może ktoś się na to zdobył i potwierdzi że poziom rodzimego komiksu ekonomicznego rośnie. Mnie nic na ten temat jednak nie wiadomo. Wszystko pewnie przez to ,że miałem pomysł na dobry krótki komiks o bodajże podatkach, KRL o ile pamiętam wyraził zainteresowanie pomysłem którego jeszcze nie poznał, niestety nie nastąpił nigdy etap przekazania scenariusza (bo i etap spisania go też nie nastąpił), przez co cały krajowy gatunek na tym cierpi.

Więcej grzechów nie pamiętam, żałuję tylko że nie zmieściłem się w dziesięciu pozycjach.

W sumie to nie.

Tak szczerze to wcale nie żałuję.

To nie plebiscyt organizowany przez organizację nieokreślonej proweniencji, ani prestiżowy magazyn, tylko mój blog, którego nie aktualizowałem przez półtora roku. Mogę na nim sobie pozwolić na łamanie zasad z taką samą konsekwencją, jak na totalny brak zasad, łamany czasem dla urozmaicenia zasadami.

O tak!

Do następnego.

Pod skryptem - dla wymienionych znak jakości Gonza, ale nie mam go pod ręką, więc go sobie teraz weźcie i wyobraźcie.

Szerlok: Reaktywacja

Nie, to nie jest reaktywacja bloga. Jak coś zdechnie, to lepiej pochować, niech nie śmierdzi. Po prostu w dobry sposób spędziłem dziś 2 godziny życia, i chcę się podzielić dobrem.

No dobra, to RACZEJ nie jest reaktywacja. Chyba przypomnialem sobie jak fajnie sobie coś od czapy popisać, moze mi wróci...

No doooobra, asekuruję się, co by kolega Godai nie ścignął mnie że miałem robić podcasty, starczyło mi ikry na bodajże 2, a teraz sobie jakby nigdy nic bloguję...


Poza tym narzeczona poszła się kompać, więc mam 5 minut na wklepanie 6ciu akapitsów.

end-of-offtopic.

Sherlock Holmes: Gra Cieni - nie pamiętam kiedy ostatnio tak czekałem na jakiś film, i kiedy jednocześnie moje oczekiwania i nadzieje zostały spełnione. Dlatego nie czytam zapowiedzi, nie oglądam trailerów, nie śledze przymiarek do kontynuacji. Nie lubię sobie dawać wkręcić hajpa, bo potem idę do kina, i zaliczam zwykle zawód. Bez ustawiania poprzeczki dla odmiany zawsze wygrywam. Bo jak jest poprzeczka, to trzeba ją przeskoczyć, co zwykle nie wychodzi, i potem jest smuteczek. No więc - nie tą razą.

Guy Ritchie zrobił film zgodnie ze znaną maksymą 'jak coś działa, to przy tym nie gmeraj, bo to spierdolisz'. A więc są znane elementy, ale jest parę bonusów, które nie psując zanadto szablonu jedynki dodają nieco zabawy. Ale po kolei.

Co powraca? Powraca galopada, przygody, mordobicia, zwroty akcji, znani bohaterowie i zagadki. Efekty są dobre, walki mają fajne choreografie, a gra toczy się znowu o wysoką stawkę, nawet wyższą. Powraca też Bond. Wróć. Powraca też Holmes. Jak zwykle arogancki, erudycyjny i sprawny fizycznie. Cholera, dlaczego ja wcześniej nie zauważyłem że Downey, markując brytyjski akcent, brzmi jak William Shatner? W każym razie - jest to co było, więc jak ktoś lubi jedynkę, to nie będzie zawodu. No ale wiadomo - powtórka z rozrywki to za mało, by spełnić oczekiwania.

Więc co nowego? Sporo rzeczy, nad niektórymi nieco ubolewam. W końcu pojawia się Moriarty, godny przeciwnik Sherlocka. Pojawia sie też brat Holmesa, grany przez jak zwykle świetnego w byciu sobią Stephena Frya. Podziwiam gościa za lubą konsekwencję, jaką okazuje w graniu gejów. Fabuła wychodzi też poza opłotki Londynu, rozpełzając się po różnych kawałkach zachodniej Europy. Akurat tego mi nieco szkoda, Londek był równoprawnym z Bondem... eee z Holmesem bohaterem jedynki. Tu go troszkę brak, ale za to z podróżami film nabrał spektakularności. I tu drugi minus. Więcej pościgów, galopady, jeszcze mniej analizy i dedukcji, na które brak czasu, i które są nieco zbędne, skoro od początku znamy antagonistę i część jego niecnych knowań, potem do końca filmu akcja, a w kulminacji związanie nitek (CZERWONEJ, de facto!!!) pajęczyny. W efekcie to nie film o największym (po Batmanie, oczywiście) dedektywie wszefczasuf, a taki retro Indiana Jones. I bawi, i szkoda. Ale to takie pierniczenie dziada, bo bawiłem się świetnie.

Co jeszcze bawi? Omylność Holmesa, któremu zdaża się tym razem w swoim przeroście ego niedocenić to możliwości sprzymierzeńców, to intelektu wroga. Wprowadza to pewnym scenom więcej nieprzewidywalności. Crossdressersko-kryptogejska scena w pociągu. Może przaśna, ale zabawna. Fachowy finał. Jeden z fajniejszych z blokbasterów ostatnich latach. Trucie psa. To się chyba nigdy nie zestarzeje.

No i jeszcze jedno.

Scena w lesie.

Prawdopodobnie najlepsza scena 3D, jaką widziałem.


Dlaczego, pytam się, kurwa: DLACZEGO W NASZYM ZAPYZIAŁYM KRAJU TEN FILM POKAZUJE SIĘ W 2D??? Różnej maści gówna, pierdoły dla dzieciarni, popularne superbohaterskie papki, to tak, i do obrzygu, a jak w końcu trafia się film który fajnie eksponuje przestrzenność (poza lasem np. scena z wodospadem, ze spadającymi drobinkami wody, parę innych), to się go daje bez trójwymiaru? A jak najdzie mnie ochota obejrzeć szitowatą i durną Zieloną Latarnię to muszę się męczyć z niewygodnymi (a dla okularnika którym jestem do kwadratu) brylami do 3D???


Co nie zmienia faktu, że pomimo ograniczenia roli Londynu, przerostu akcji nad kryminalnością fabuły czy oszczędzenia nam trzeciego wymiaru (którym normalnie rzygam, ale tu mi szczerze szkoda), jest to świetne kino rozrywkowe, ze świetną obsadą, fajnym humorkiem, dobrymi sekwencjami akcji i kapitalnie (po riczowemu) zmontowanymi rozkminkami Bonda. Szerloka. Szerbonda. Łareeeeeeeeewa. Kto zamierza poczekać na dobry rip w torentach, zamiast pójść na toto do kina, temu jestem gotów sypnąć solą w oczy. Małą ilością. Ale jednak.
No, to starczy blogowania na ten rok. BTW, czy ja pisałem już o "Przygodach młodego Sherlocka Holmesa"..?
Pod skryptem: ej, Downey naprawdę mówi jak William Shatner...

Przygody Tintina


Przyznam na wstępie że nie jestem ani szczególnym znawcą, ani fanem komiksowych przygód Tintina. Pierwszy komiks wchodzący w skład wydanego u nas pomarańczowego integrala ("Afera Lakmusa") ciągnę od jakiegoś miesiąca i wchodzi po pół strony, bo to dla mnie jak na przygodę zaaajebiście przegadane. Więcej nie znam. Może i są dynamiczne pościgi, tylko żę jest przy nich tyle gadania w dymkach że strasznie obciąża to wartkość akcji. Co innego rysunek - Herge po prostu masakruje, precyzja i subtelność kreski niszczy, i pokazuje w jak dalekim niedorozwoju byli wtedy (1956 rok) ze swoim komiksem Amerykanie.

Z lekką taką nieśmiałością odpaliłem w końcu film, bo i komiks męczy mnie nie co, i Spielberg zapomniał w okolicach 60-tki (czyli będzie już dobre dwie dekady temu) jak się robi lekkie i przyjemne kino rozrywkowe. Znaczy o ile oczywiście Film O Koniu nie jest jakąś kolejną megaprodukcją, ale nie mnie to oceniać, nie dam na sobie tego sprawdzać. No tak. Faktycznie. Od pierwszego Parku Jurajskiego, za którym nie przepadam jakoś, ale który jest majstersztykiem jak na tamte czasy, minęło 19 lat. Od wzgardzonego przez krytykę (i widzów w sumie też) Hooka - 21. Ostatnia krucjata to 23 lata wstecz. A właśnie, przypomniałem sobie! Przecież Spielberg to jeden z tytanów Kina Nowej Przygody! Przygodowe komiksy sprzed paru dekad, które KNP ukształtowały + jeden z klasyków gatunku komiksowo przerysowanej filmowej rozrywki + Peter Jackson w fotelu producenta? To nie mogło by się nie udać. Te dwadzieścia lat temu oczywiście. I jak? Pełne zaskoczenie, bo bawiłem się doskonale, a odejście od tematyki martyrologicznej czy innych traum wyszło Stevenowi na zdrowie.

Ujmujący jest już sam początek, zrobiony w konwencji tradycyjnego cartoono, rusza muzyka Williamsa, kopiującego po raz 127 własne kanoniczne zasady budowania muzyki do kina przygodowego, po czym kończy się animacja tradycyjna, zaczyna 3D, a ja przecieram gały, bo wygląda to obłędnie. To chyba najpiękniej zanimowany pełnometrażowy film robiony za pomocą grafiki komputerowej. Tła i scenerie są dopieszczone rewelacyjnie, postaci dzięki motion capture ruszają się jak prawdziwi ludzie, wszystko wydaje się żywe, do nie zapomniano o tym że w rzeczywistości nigdy nie rusza się jeden czy dwa obiekty w pierwszym planie, tylko zawsze się gdzieś coś w życiu dzieje. Wirtualna kamera, uwolniona z okowów rzeczywistości, porusza się w sposób w tradycyjnym kinie nieosiągalny, tworząc ujęcia niemożliwe. Spielberg z Jacksonem, decydując się na rendery, może i zrezygnowali z pewnej dozy autentyzmu, którą może dać tylko kino tradycyjne, ale udało im się komputerowo wygenerować tak przekonywującą rzeczywistość, że często zapominałem o tym że oglądam animkę, a dopiero latająca kamera mi to przypominała. Oddzielną kwestią jest design bohaterów, z jednej strony struganych w stronę realistyczną, z drugiej strony wiernych projektem pierwowzorom. Efektem jest coś co można określić jako cartoonowa rzeczywistość. Dla niektórych - co wynikło z mojego fapowania się Tintinem na FB - może to być rażące, jako groteska. Ja akurat łyknąłem tą konwencję, bo to jedyny chyba patent na zachowanie wierności pierwowzorom, jednocześnie przeciągając je najbliżej jak się da w stronę realizmu. Może razić że Tintin się odróżnia, wyglądając normalnie, to też kupuję, w końcu to z nim ma utożsamiać się widz. Poza tym zachwoanie tego cartoonowego dystansu pomaga uniknąć zgrzytów gdy mają miejsce totalnie komiksowo-cartoonowo przegięte sceny. Można sie czepiać, można nie kupić. Ja z tym problemu nie miałem, bo ta oprawa od razu wessała mnie w świat.

Świetnej oprawie towarzyszy godne starych filmów o Indianie tempo akcji i częste zmiany scenerii. Są bójki, pościgi, trochę strzelania, akcja ma miejsce na ziemi, wodzie i w powietrzu. Przygoda pełną gębą, dodatkowo dynamiczne sekwencje wykorzystują wirtualną kamerę tak sprawnie, że przy kapitalnym, jednoujęciowym pościgu pod koniec, pojękiwałem z wrażenia. Nie dało by się tego zrobić kamerą tradycyjną, nie w taki sposób. Głupia scenka otwierająca Blade 2, zachowuje pozory jednego ujęcia choć złożoną ją z trzech, a nawet w połowie nie dorównuje szaleństwu jakie ma miejsce przy pościgu z Tintina. Po prostu zupełnie inna kategoria. Jest więc akcja, przegięcie, humor, nakreśleni grubą kreską bohaterowie, jest villain, skarb do odszukania. Trochę Indiana Jones, a trochę Uncharted - zwłaszcza z trzecią częścią miałem najwięcej skojarzeń, może jej autorzy też czytali Tintina. Film z grą łączą sceny na statku, wałęsanie się po pustyni, próba odnalezienia skarbu ukrytego przez przodka. Skojarzenia z cyklem o Nathanie Drake'u, też w końcu bazującym na spóźciźnie KNP, powodowały że miałem co jakiś czas ochotę sięgnąć po pada. Bić, strzelać, uciekać, gonić. Dało by się taką grę na szkielecie Uncharted zrobić, sceny gadane łączące wątki traktująć jako cut-sceny. I szczerze powiedziawszy wolał bym w to pograć, niż to oglądać. Gry zabiły dla mnie w jakiś sposób Kino Nowej Przygody, tworząc jego naturalną ewolucyjną konsekwencję (po co paczeć, jak można to robić?). Inna sprawa że gra o Tintinie która wyszła razem z filmem to jakaś pomyłka, bezczelnie wykorzystująca markę by wyrwać nieco grosza od frajerów...

Całość się ogląda wartko, przyjemnie i megastrawnie, bo składniki dzieła są świetnie wyważone. Nie dziwota, skoro nad fabułą dłubał Moffat (ten od Doktora Who i nowego Sherlocka), a potem Edward Wright (Scott Pilgrim, Hot Fuzz), czy Joe Cornish (nie wiem kto to, chyba nikt, ale za to jakie miał towarzystwo!!!). Jak Wright, to nie zabrakło Pegga i Frosta, których może i jest mało, ale jakby ich postacie półgłówków w melonikach były bardziej wyeksponowane, to bym sobie pewnie któryś palec na poziome łokcia odgryzł. Poza nimi do kompletu jest Daniel Craig, który okazuje się świetnie sprawdzać w sytuacjach gdy nie trzeba na niego patrzeć (fun fact: jego postać villaina wygląda jak Pan Kleks). Do kompletu załapał się też niezawodny Andy Serkis, który jak go brał Jackson do filmu, się bał że będzie musiał robić mimikę psa. Otóż nie, robi za Kapitana, i szkocki akcent - czy też może jego parodia - wypadł mu wybornie (fun fact: Kapitan wygląda jak poseł Karol 'Melex' Karski).

Po seansie miałem z jednej strony taką kulkę pure funu którą udało mi się zgromadzić w brzuszku, z drugiej smuteczek, że nie wyrobiłem się do kina. Duży ekran, by zobaczyć tą wycyckaną grafikę, piękną wodę, świetne scenerie, długie ujęcie pościgu - to jest to. Dodatkowo żal mi było braku 3D, tak samo jak w przypadku kinowego de facto drugiego Sherlocka. Zarówno przedmioty latające w powietrzu, jak i wirująca kamera świetnie muszą uwypuklać przestrzenność całości, i raczej nie żałował bym że założyłem na prawie dwie godziny te niewygodne gogle.

Dawno tak przyjemnego filmu nie oglądałem, dawno tak dobrego Kina Nowej Przygody nie było (pisałem na fejsie że od dwóch dekad, i chyba to trafna diagnoza), dawno Spielberg tak dobrego kina dla dużych chłopców nie robił. No i nigdy chyba nie widziałem animacji tej klasy, nie branej całościowo w cudzysłów umowności, tak jak to robi Pixar. Szacuneczek. Chcę dwójkę. Jak najszybciej.
Two thumbs up i znak jakości Gonza, którego nie mam czasu szukać, bo pędzęlecę.
Pod skryptem: a nie mógł se Steven odpuścić czwartego Indiany i się od razu za to zabrać...?

Powrót/Odejście Hellboya (zalezy z jakiej perspektywy patrzeć...)

Egmont w końcu zdecydował się wrócić do wydawania Hellboya (co nastąpi w maju), co mi przypomniało że parę ostatnich oryginalnych tomów tej serii zalega mi na półce. Skompletowałem ostatni, jestem na bieżąco, mogę się pomądrzyć.

Po pierwsze: Dziki Gon to kapitalny komiks, jeden z najlepszych tomów w serii. Jeśli kompletujecie serię po polsku, to koniecznie łykajcie. Jak nie po polsku, to kupujcie w oryginale. Jak nie czytacie Hellboya w ogóle, no to cóż... Łyknijcie Nasienie Zniszczenia, którego dodruk jakoś ma niedługo zaatakować sklepy komiksowe. Naziole + Lovecraft + światowe mity? Z kreską Mignoli? mnie ten cykl ujął lata temu, i poinformował mnie z wielkim BOOM! że komiksy nie są tylko dla dzieci, i mogę je nadal czytać.

Ale do rzeczy.

Dziki Gon to kolejny tomik przybliżający świat Czerwonego do zagłady. W odróżnieniu od paru poprzednich tomów w Afryce i na dnie morza, co konkretnie zamulały (Mike prawdopodobnie chciał odwlec w czasie definitywne ruchy dotyczące jego universum), ten akurat z kopyta biegnie do przodu, w stronę nieuchronnie zbliżającego się finału. Jest chyba lepiej niż w Zewie Ciemności - bardziej dramatycznie, bardziej mroczno, splatają się wątki wprowadzane do cyklu lata temu. Fegredo coraz bardziej błyszczy, przestając być w moich oczach 'gościem co rysuje po mignolowemu, tylko że po swojemu', a stając się pełnoprawnym współautorem serii. Dramatyzm się nakręca, Mignola odnosi się do paru skrywanych dotąd detali dotyczących pochodzenia Hellboya, i wysoko zawiesza sobie poprzeczkę przed finałem.

Czytałem co dalej, więc w trzech słowach mogę napisać co dalej. Kolejne dwa tomy to same szorty, raczej retrospektywne, w klimatach działań Biura w czasie, gdy jeszcze jego agentem był Hellboy. To fajne historyjki, zwłaszcza ta w Meksyku, szkoda tylko że większość rysował Corben, którego jako rysownika Hellboya totalnie nie kupuję. Fajnie że Mignola zrobił jednozeszytówkę Chapel of Moloch, szkoda że rysuje już zwykle tylko okładki.

Po czym po dwóch tomach następuje finałowy trejd łączący dwie miniserie Storm i Fury. I nie wiem co o tym tomie sądzić, bo jest klimaciarski, ale po powolnym podkręcaniu napięcia jakoś tak od czasu Obudzić Diabła, i po podniesieniu je na naprawdę wysoki poziom w Dzikim Gonie, miałem chyba zbyt duże oczekiwania. Albo zbyt konkretne. Zakładałem że wszystko może rozwiązać się na jeden z dwóch sposobów. I Mignola mnie zaskoczył, ze strzępków obu dopuszczalnych według mnie finałów skręcając trzeci, zupełnie inny. Niedostatecznie epicki? To chyba nie to. Niedostatecznie jednoznaczny? To już prędzej, o ile można się tak w ogóle wyrazić. Chyba nie można, ale zlać to, piszę w końcu o synu pana piekieł i czarownicy, chyba mogę.

Mignola zostawił mnie po latach śledzenia cyklu z ręką w nocniku, pytaniem 'no dobra, ale co w związku z tym???', i chyba dlatego nie czuję się usatysfakcjonowany. Pojawiają się bąknięcia o kolejnej miniserii, zapowiedź zeszytów z kolejnymi przygodami HB jeszcze z czasw działalności w Biurze, zobaczymy co z tego wyniknie. Mam swoje domysły, ale też nie chcę za dużo pisać, bo nie każdy wie jak się kończy 12 tom, a polskie wydania po premierze Dzikiego Gonu będą i tak o trzy tomy do tyłu w stosunku do USA.

Co pozostaje w takim razie fanowi, poza czekaniem na kolejne zeszyty Hellboya i domysłami w którą stronę to pójdzie? HB: Masks and Monsters polecam, bo połowa to w końcu crossover HB, Batmana i Starmana, i chociaż średnie to, to jednak rysowane przez Mignolę. Drugą połowa zbiorku, HB/Ghost, czytałem dwa razy, i nie pamiętam nic, łącznie z tym kto to rysował. No i to chyba mówi wszystko. Warto jednak dorwać, lata całe crossover z Batmanem był nieosiągalny zupełnie, albo za jakieś dzikie ilości babilonów. Warto się złapać za Abe Sapien: the Drowning, chociażby dla świetnego rysunku, ale i klimat też fajny, leży sobie właśnie swoją drogą na kupce do komiksów 'do powtórki'. Drugi na kupce jest Lobster Johnson: the Iron Prometeus - kapitalny kawał pulpy w klimacie retro-SF. Wstyd mi, ale jestem w plery o całość w sumie BPRD poza polskimi wydaniami, więc mam czym zająć czas i obciążyć portfel, dopóki się coś z Hellboyem nie ruszy. Może się uda nadrobić. Na pewno jednak polecam Witchfinder, czyli nową seryjkę ze świata, osadzoną w wiktoriańskiej Anglii (!!!). Pierwszy tom mi bardzo przyjemnie wzion i weszedł, więc pewnie będę śledził dalej, zwłaszcza że to opowieść o sir Edwardzie Greyu, czyli jednej z najbardziej tajemniczych postaci ze świata Hellboya. Ale o nim może kiedy indziej.

czwartek, 9 lutego 2012

Kulturalny styczeń

Drugi rok z rzędu Kultura Gniewu zaczyna rok mocnym otwarciem. Pinokia z perspektywy oceniam jako najlepszy komiks roku 2011. Nie wiem jak wylądują w zestawieniach polskie pozycje ze styczniowego pakietu, ale na pewno warto się z nimi zapoznać.

Będzie bez grafik i linków znowu - sory - bo ponownie mi blogspot bruździ i wywalił raz ładnie przysposobiony post psu w dupę. Foch. Obraza. Zaczynam rozkminiać przejście na inny silnik blogowy.

Bez końca – ciąg nowelek, lekko przypominających mi swoją poetyką Exit, a trochę twory Anderssona, tylko takie bardziej uczesane, mniej schizowe, i jak dla mnie nieco pozbawione jakiejś pointy. Lubię dziwaczność, ale czegoś mi tu brakowało, bo najlepiej czytało mi się chyba w tym tomiku przedmowę Szpaka. Lektura komiksu – przyjemna, ale dużo większe wrażenie robiły na mnie zdolności narracyjne niż fabuła. Kapitalny rysunek nie gubiący anatomicznych proporcji, obłęd kreskowania. Raziły mnie lekko outlajny, grubsze niż reszta kresek, momentami miałem wrażenie że za bardzo. Trochę ronkowe to takie. No dobra, czepiam się. To są fajne historyjki, acz bani mi nie zryły. Warto.

Yorgi #1: Hipnagogiczny stan Yorgiego Adamsa – no i jakby ktoś nie doczytał z tyłu okładki że będzie dickowo, to mówi mu to już forma podtytułu. Przyszłość, różne planety, korporacje handlujące prochami i organami do transplantacji, afera na galaktyczną skalę. Nie da się jeszcze ocenić w którą to stronę do końca pójdzie (gnostycyzm? rozważania egzysetncjalne? rozpierducha, i tyle?), ale pierwsza część nakreśliła świat i stylistykę. Trochę więc w tym Dicka (planety, prochy, bohater będący odrzutem społeczeństwa), nieco Herberta (planety o różnych zastosowaniach), trochę Bilala, Yorgi zresztą kojarzy mi się nieco z Nikopolem, troszeczkę Jodorovskiego. Całość jest ostro oldskulowa, łącznie z terminami i skrótami nazw które nic nie mówią, ale fajnie brzmią. Można to potraktować jak wadę, dla mnie taka aura akurat jest kusząca. Dodatkowo kreska, której nie ma sensu opisywać, skoro można zlukać w sieci plansze. O ile kolejne tomy nie kładą fabuły na łopatki, to zapowiada się instant klasyk, przynajmniej dla mnie.

Bezdomne Wampiry – Baranowski to Baranowski, a Szlurpa i Burpa nigdy za dużo. Nie ubawiłem się aż tak dobrze jak przy O zmroku, ale warto komiks mieć, i dla autora w jego mroczniejszym nieco niż zwykle wydaniu, i dla gościnnych rysunków z końca. Nie ukazało się to wcześniej w zebranej formie, a zawartość stanowią i komiksy z połowy lat 80-tych, i nowsze rzeczy sprzed 3-ch lat, więc warto uzupełnić kolekcję. Osobiście cenię pana Tadeusza ponad Christę, Papcia czy Wróblewskiego, więc zignorować nie mogłem. Co ciekawe – po rozpoczęciu lektury poleciałem do biblioteczki po albumik Przepraszam remanent, wydany w 1990 roku przez sopockie wydawnictwo Bea. Jak głosi kopyrajt z okładki – nie wiem czy z tego roku pochodzą prace, ale w tym roku zostały zastrzeżone ich prawa autorskie, więc raczej nie były publikowane wcześniej. Otóż spora część tego albumu, czyli jakieś 30 stron, to autorska przeróbka komiksów właśnie z roku 1985-tego. Pokrywają się one z większą częścią (czyli z 18 stronami, bo niestety nie jest to najobfitszy zbiorek) Bezdomnych Wampirów. Nieco zmieniono fabułę Głodnemu krew na myśli, w Remanencie zatytułowanego Bezdomni, reszta fabuł się w sumie pokrywa, kadrowanie się pokrywa, zawartość kadrów i dialogi też się pokrywają. Zmieinona jest tylko kompozycja kadrów na planszy oraz ich wielkość. Zwykle 7-mio kadrowa plansza starczyła Baranowskiemu przy przerabianiu na dwie nowe, albo przynajmniej na półtorej. Rysunek w wydaniu sopockim, poza tym że zawartość kadrów jest, co oczywiste, większa, to jest jakby bardziej pośpieszny, a kolory mniej nasycone, do którego wrażenia też pewnie przyczynia się papier wydania, ustępujący o parę klas temu od KG. Pytanie – czy tak można, czy tak wypada? Chyba tak, w końcu prawa pozostają po stronie autora, i Baranowski mógł i może przerabiać sam siebie do woli, i tak długo jak nie stanowi to trzonu jego twórczości, to pewnie nikt nie będzie z tego powodu załamywać rąk. Dla mnie to raczej była fajna ciekawostka czytać Bezdomne wampiry, czyli wydanie pierwotne, a jednocześnie kartkować wydane wcześniej wydanie nowsze (lol), będące nie tyle wydaniem rozszerzonym, co rozciągniętym, z Nerwosolkiem i Entomologią w rolach Thorgala i Arici. Dziwne trochę że nie padło na ten temat ani słowo we wstępie, w końcu kto jak kto, ale Adam Rusek pewnie zna to sopockie wydanie, panowie z wydawnictwa przypuszczam że też. Tak czy siak, fajnie że wampirze komiksy z lat 80-tych, uzupełnione o nowsze historyjki, w końcu się ukazały w porządnym wydaniu. Szkoda tylko że tak mało komiksu w komiksie. Mam niedosyt. Ale zakup i tak uważam za obowiązkowy.

Czyli generalnie dobry początek roku na mocną piątkę, i Gonzo poleca. Cały komplet.