sobota, 29 sierpnia 2009

Nadrabiam komiksowe zaległości...

...bo to niby przeca blog komiksowy, a o komiksach piszę mało. Parę tforów z za wielkiej wody ostatnio wchłonąłem, więc wiedzą się podzielę. Oczywiście zero nowych rzeczy, po świeżynki to nie do mnie. Ja teraz czytam Herodota, słucham pierwszych albumów Komet, i przymierzam się (jak mi Xboxa zreperują/wymienią) do obejrzenia 7 wspaniałych, Nosferatu i Obcych.
A, wessałem jeszcze parę polskich premier, ale raczej na mnie wrażenia pozytywnego nie zrobiły zanadto, poza Dworcem Centralnym, ale o nim to może kiedy indziej.
Jazda z tym żużlem. Lecę po kolei według subiektywnie określonej przydatności do spożycia.
Universe X - po pierwsze - dzięki dla Arcza za użyczenie tytułu do wessania (tak samo jak Earth X). Tytułem wstępu, dla leni, parę słów co było w poprzednim odcinku. Ziemia X w kapitalny sposób spinała często sprzeczne zawiłości mitologii universum Marvela. Celestialsi, Inhumansi, Eternalsi, Obserwatorzy, Galactus i jego specyficzna dieta, mutacje, supermoce, bogowie greccy i nordyccy - wszystko to świetnie do siebie pasowało, i tworzyło łącznie ciężki, postapokaliptyczny klimat świata superbohaterów. Dodatkowo świetnie przefasonowani zostali wszyscy znani i lubiani jako ci sami, ale 30 lat później - Kapitan A to zmęczony życiem wojownik który nie wierzy w swoją walkę, zwłaszcza że nie ma już tej Ameryki o którą zawsze walczył, Peter Parker ma depresje i wyhodował bemben, a Daredevila (który zginął) zastąpił nowy Śmiałek, który nie może umrzeć (Deadpool-stajli). Wszystko się świetnie splata, acz zostawia furteczkę, przez którą autorzy przeszli z poziomu Ziemi, na poziom Wszechświata.
I tu wchodzę ze swoją pinią o kontynuacji. O ile wcześniej wszystko się rewelacyjnie zazębiało, tak tutaj jest po prostu naćkanie wszystkich tych elementów universum, co pozostały po produkcji tomu pierwszego. Lepią się one średnio. Wszystko się toczy ponownie dokoła Kapitana, tyle że nie Ameryki (który jest tylko opiekunem), a Marvela. Marvel jest jednocześnie w świecie martwych (bo kojfnął), i żywych (bo się odrodził), i gdzieś poza czasem, bo część jego mocy wróciła się gdzieśtam po cośtam. W sumie Trójca Święta. I kolo jednocześnie działa na dwóch światach, bo chce hm... Zniszczyć? Odbudować? Nie odpowiem, sami się domyślacie. Oczywiście martwi nie wiedzą że są martwi, a żywi wiedzą że są żywi. Marvel robi sobie dzięki płaszczowi Cloaka warpowe skoki po pogrążonej w apokaliptycznej zimie kuli ziemskiej. Potrzebuje jakieś artefakty, by zyskać pełną moc. I jest tu Kosmiczna Kostka, parę innych gadżetów, po co właśnie mu one - nie wiadomo, ważne żeby wkomponować kolejne tajemnicze elementy universum. Są skoki po ziemi (Savage Land, NY, twierdza Dooma), są też poza ziemię (wspomniane zaświaty, Piekło, Limbo, przewija się Microverse, i cośtam jeszcze), wszystko to tak, by upchnąć więcej, ponad poziom ziemski, w końcu to Universe X, na Teutatesa!!! A więc przez całe 12 zeszytów (no i przez zerowy, i przez X, i przez pobocznych 5...) toczy się jakaś bełkotliwa gra, w której stawka jest duża, zasady nieznane, a wróg nieokreślony. Ot, takie wtapianie w warpowe skoki kolejne postaci i elementy mitologii. Średnio do siebie pasujące. Czasem jest głupio (Marvel równocześnie tu i tam), a czasem jeszcze bardziej głupio (płaszcz do warpowania w parę osób po kuli ziemskiej - tak, bo skraca podróże itd., płaszcz do warpowania całej ekipy która robi pielgrzymkę do Savage Land - nie, bo nie uda się zrobić efektu dramatycznego gdy po drodze zostaną zaatakowani), czasami dużo bardziej głupio (nieśmiertelny Daredevil II po rozerwaniu na kawałki okazuje się być wieloma Daredevilami II, totalny cartoon, albo np. członkowie ekipy Marvela, którzy raz się pojawiają, raz znikają, po jakimś czasie znów się pojawiają, czy ktoś tego pilnował???). Tak naprawdę trwający te prawie 20 zeszytów bełkot ma jeden cel - określić że jest jakaś ważna walka, i wykreować wroga, którego zabrakło w sumie w Earth X, i to wykreować tak, żeby na koniec wyskoczył on niby z dupy. Liipa. Żałością natomiast jest bandycka praktyka Marvela i autorów z zeszytami pobocznymi. Niby to są spinoffy dotyczące pobocznych postaci, które jak się ich nie lubi, to można je olać. Ale jeśli chcecie wiedzieć, dlaczego kolejny zeszyt zaczyna się od pogrzebu kluczowej postaci, która była w poprzednim zeszycie jeszcze w pełni sił, no to cóż... kupcie zeszyt poboczny. Kit straszliwy, bo to zwyczajnie jest podzielenie fabuły i wciskanie kitu że seria ma tylko zeszytów 12 (a ma jeszcze 0, X i te nieszczęsne spinoffowe). Ogólnie - nie polecam tej serii, choć Earth X cały czas zachwalam i zachwalał będę. Strach się bać co przynosi Paradise X. A, i grafika - o ile nie pasowała mi grubo ciosana krecha Earth, to jednak grała ona z ciężkim klimatem tej serii. A tu... Taki klasyczny superhero rysunek... Lekki, miałki, zwyczajny. Takiej całości nie ratują oczywiście wcale okładki Rossa, składające się na duużą mozaikę.

Gotham Central #1 - czyli takie "Zawód Policjant" osadzone akcją - jak tytuł wskazuje - w Gotham. Codzienne śledztwa, akcje i zawodowe rozterki ekipy jednego z komisariatów w Gotham. Czyta się to dobrze, jest to po prostu - klimat kryminalnych seriali telewizyjnych o nowojorskich gliniarzach - tylko że w świecie DC. A więc - kompleksy wynikające z działalności Batmana (który zamiata po gliniarzach gdy nie dają rady), dziwacy, a bywa że i superłotrzy, z którymi trzeba się mierzyć, choć jest się 'tylko' policją i takie tam. Porządne, ciekawi mnie co dzieje się w kolejnych tomach, bo to takie prawdziwe życie jest na uboczu świata superbohaterów, tylko że... No jak dla mnie mało komiksowe toto. Wolał bym to przeczytać w postaci powieści. Albo obejrzeć serial telewizyjny. Jak mam komiks w świecie superherosów, to wolę z superherosami, którzy odwalają superheros-akcje, nie pocą się, i po spuszczeniu w pojedynkę wpierdolu naćpanym gangsterom z triady puentują wszystko czerstwym one-linerem. Tak czy siak - dobre, moja polecać, kiedyś (jak przerobię wszystkie a-must-ready) chętnie nadrobię pozostałe tomy.

Promethea #1 - no łaaadnie... Najlepsza seria Moore'a to to może nie jest, ale po pierwszym trejdzie zapowiada się smacznie. Z typową dla siebie oryginalnością (hehe) Alan wymieszał formułę komiksu superbohaterskiego z tekstami kultury, jest tu sporo mitów, legend i baśni (powstało toto przed Fables, jak ktoś szuka spisku), wszystko w sosie New Age i lekkiego SF, czy też cyberpunku, cokolwiek. Tytułowa Promethea to postać z mitów, opowiadań, podań, wierszy i komiksów, której istnienie uzależnione jest od tego, że ktoś w nią wierzy, o niej czyta, wymyśla jej historie. Jest to powiedzmy sobie postać przechodnia (co jakiś czas kolejne pokolenie ma swoją nową Prometheę), której potęga wynika z siły fantazji. Jej siła powiązana jest z greckim Hermesem i egipskim Horusem. To jednak nie wszystko - potęga tej bohaterki powiązana jest z surrealistycznie ukazaną Immaterią, czyli światem zbudowanym na ludzkich marzeniach i fantazjach. Skojarzenia z gaimanowskim Śnieniem jak najbardziej właściwe. Z Niekończącą się opowieścią jeszcze właściwsze. Historię obserwujemy z perspektywy nowego wcielenia tej wojowniczki, która nawiedziła cichą i spokojną, acz nazbyt ciekawską studentkę. Oczywiście to początek gry o wielką stawkę, nie wiem jeszcze jaką, bo to tajemnicze, czyhają różni magowie, czyha organizacja (kult?) co nazywa się Temple. Czyta się znakomicie, zwłaszcza że Moore postanowił pogiętą mistykę przełamać dystansem i poczuciem humoru (świetne wejście postaci z 6-tego zeszytu - owocu grafomańskich pomysłów scenarzystów pulpowego komiksu o Prometei). Całości dopełniają zacne rysunki J.H. Williamsa III. Miłośnicy wynajdywania popkulturalnych puzzli, czy to z zakresu sztuk plastycznych, czy też czerpiących z komiksu - znajdą tu sporo dla siebie - każda okładka to nawiązanie raz do Muchy, raz do Warhola, są odniesienia do Alicji w krainie czarów, są nawiązania do Nemo McKay'a. No i są świetne wstawki z komiksem w komiksie, o płaczącym gorylu... Ale to nie ma sensu tłumaczyć. Szczerze polecam, a kolejne tomy cyklu zawędrowały u mnie do górnej części komiksowej listy zakupów. A tu macie prewiu.

piątek, 21 sierpnia 2009

Polska-Anglia 1:0?

Z góry informuję osoby które mogą mieć co do tego wątpliwości, że nie będę obiektywny, bo Maro to mój ziom. Ba, bawet rysownik komiksu do mego scenariusza, który jeszcze parę lat i ma szansę stać się polskim komiksowym Duke Nukem Forever. O ile oczywiście ukaże się kontynuacja Funky'ego Kovala. Bo jak nie, to mamy zaklepane 2-gie miejsce.

"Frankenstein's Womb" to długo oczekiwany debiut Marka w Stanach i w reszcie cywilizowanego świata, debiut o tyle ważny, bo (o ile ktoś nie wie), do scenara Warrena Ellisa. Tego od Transmetropolotana, Desolation Jonesa i Authority. Biało-Czerwoni dali radę. Obywatele Zjednoczonego Królestwa nieco mniej. Po kolei.

Historia opowiedziana jest z perspektywy Mary Shelley, przyszłej autorki powieści o najsławniejszym chyba człowieku poskładanym ze zwłok. Shelley podróżuje po Niemczech razem ze swym przyszłym mężem i kuzynką. Zatrzymują się przy zamku Frankenstein, i coś kusi Shelley by wejść do środka, gdzie spotyka Potwora. Potwór, echo dawnych wydażeń, nie wiadomo żywy czy tez nie (o ile można go rozpatrywać w tych kategoriach), przemawia. Gada, gada i gada, i tak do końca komiksu. Pokazuje przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, prawie jak by go Dickens wymyślił. Wizje innych czasów jakoś tak mi się też z "From Hellem" skojarzyły, choć to nie ta klasa ani trochę. Więc Potwór gada o alchemii, nieco bełkotliwie filozofuje, a także wieści rewolucje naukową, której on - wskrzeszeniec - jest początkiem i zarazem symbolem. Dlaczego to mówi właśnie Shelley? W sumie nie wiem, mam tylko po przeczytaniu domysły. Po co? No wiadomo, po co mówi się takie zeczy pisarce. Co z tego wynika? Też nie wiem. Chyba liczyłem na co innego - jakąś oryginalną genezę Frankensteina, jakiekolwiek zwroty akcji, a nie trwający przez 2/3 komiksu dialogomonolog o związkach mistyki z nauką.

Ellis niby sobie oryginalnie wykombinował, bo inaczej niz wszyscy, ale żeby to jakoś fascynowało, to przyznać nie mogę. Duszny, gotycki klimat dobrze oddał swymi rysunkami Marek, szkoda tylko że przy takiej fabule nie miał zbyt dużego pola do popisu. Splash z pędzącą karetą robi wrazenie, fajnie narysowany jest Frankenstein, podobnie mroczne wejścia zamku, zabawa cieniem, ale smutna pani pojawiająca się w większości kadrów i dziwująca się zasłyszanej opowieści wrażenia nie robi, bo i jak - po prostu jest fachowa. Tak samo jak fachowo i z klasą narysowany jest komiks. Nieco tajemniczy, ponury, ale i poprzez treść pozbawiony raczej scen, które mogą porwać sposobem rysowania. Co nie znaczy, ze Maro nie próbował, i nie zrobił co się dało, gdy się dało. Szacuneczek

Płenta - Maro pokazał możliwości, to pewne, choć komiks rynku nie zawojuje raczej. Fani Ellisa po niego sięgną, i dobrze, może ktoś inny też, i nazwisko Oleksicki pójdzie w świat. Może za lat parę doczekamy się jakiejś porządnej serii w Vertigo czy w Marvelu rysowanej przez Polaka? Nie wykluczone. Wystąpienie w jednym komiksie jako współpracownik Ellisa i pokazaniek klasy to osiągnięcie które zwraca uwagę, i to jest chyba przy okazji "Frankenstein's Womb" najwazniejsze.

sobota, 15 sierpnia 2009

Żyd, Arab i Murzyn idą na miasto...

Wpis otwiera zdanie jak z rasistowskiego żartu, ale tak naprawdę to pomysł (w uproszczeniu, duuużym) na fabułę jednego z najlepszych filmów minionej dekady.

"Nienawiść" to historia o trzech kumplach. Vincent, Hubert i Said znają się z osiedla. Życie na przedmieściach nie rozpieszcza, zwłaszcza że trwają właśnie zamieszki ('my' kontra Policja). Perspektyw zero, pracy zero, co najwyżej można dostać pałą w plery, albo dilować prochami jak Hubert. Można też ćwiczyć boks w hali sportowej, ale w takiej dzielnicy trzeba się liczyć z tym, że każdego dnia może ona spłonąć. Nastroje ogólnie kiepskie, wszyscy nerwowi, a gliniarze skorzy do nadużywania uprawnień, zwłaszcza że któryś z nich zgubił swoją klamkę, a jeden z chłopaków ją znalazł... Każdy kto odpowiednio kojarzy nazwisko Hitchcock wie, co oznacza ten znaleziony pistolet.

Mathieu Kassovitz swoim dziełem ponad dekadę temu pieprznął mnie prosto w czoło. Skręcił film prawie że idealny. Wielopłaszczyznowy. Dosadny. Życiowy. Świetnie skręcony. Wogóle nie nudny, w dodatku utkany na dobrych i zabawnych, choć niby błachych dialogach. Wspomniane już trio od popołudnia do późnych godzin porannych przez niemal dobę włóczy się po przedmieściach Paryża. Dzieje się i dużo, i nic. Po kolei.

Kassovitz skręcił film o pewnym miejscu w pewnym czasie. To okres zadym pomiędzy imigrantami a żabojadzką policją, po tym, jak przykuty do kaloryfera tubylec obcego pochodzenia dostał kulkę od gliniarzy. Sprawa prawie jak Rodneya Kinga, ale tamten tylko dostał wpierdol, a i tak w L.A. zawrzało. Przedmieścia Paryżewa też się zatrzęsły w posadach, upadając w końcu na jedno kolano po parunastu latach - w roku 2005. Sceny z płonących przedmieść w Wiadomościach widział chyba prawie każdy. "Nienawiść" zagląda za kulisy zadymy, pokazuje pozbawioną perspektyw egzystencję w betonowym getcie, narwanych gliniarzy, wynikającego z braku możliwości wkurwa mieszkańców, biedotę, długi, i - dalej tym tropem idąc - drogę do drobnych, a potem większych przestępstw. To dzielnica ludzi, którzy zosali wpuszczeni do wielkiego europejskiego mocarstwa, a potem pozostawieni sami sobie.

"Nienawiść" to też bardziej uniwersalny film o kulturze miejskiej, nie tylko tej francuskiej. Jest tu miejsce na skrecze w miejskiej dżungli (świetne wejście Cut Killera), break dance, czy tagi na radiowozach. To opowieść o chłopakach z betonowego zadupia, dla których oznaką tego że się żyje jest to, że się buntuje i robi swoje. Inne. Własne. Takie, jak grillowanie na dachu mrówkowca.

"Nienawiść" to też opowieść o przyjaźni. O trzech, zupełnie różnych od siebie kolegach. O przyjaźni mimo wszystko - pomimo różnic psychicznych i etnicznych. Vincent, Żyd, jest ostro narwany, naoglądał się za dużo filmów z De Niro i kozaczy. Jest jak Vega z Pulpa, wozi się i ma dziwne spojrzenie na szacunek, którym każdy powinien go dążyć, bo jak nie, to będzie źle. Czarny Hubert jest - podobnie jak Jackson w Pulpie - głosem rozsądku. Diluje dragami, bo życie nie rozpieszcza, ale to on wydaje się na świat patrzeć w najbardziej zrównoważony sposób. Said, Arab, jako Trzeci Muszkieter, jest mediatorem pomiędzy przeciwieństwami, jakimi są jego koledzy. Pomijając Saida, pozostali koledzy wydają się być jak wspomniani Winfield i Vega, zwłaszcza że jedno imię się powtarza, choć to ślepy zaułek, w końcu każdy z bohaterów ma imię wzięte od swojego prywatnego imienia.

"N" jest więc opowieścią o przyjaźni, tolerancji i lojalności, stawaniu za sobą ramię w ramię, nie ważne czy trzeba dać komuś w ryj czy ukraść samochód. Owszem, są tarcia, ale w końcu takie jest życie.

"N" to film który w nienachalny sposób drąży sprawy moralne. Pistolet w ręku, a kolega właśnie umiera. Co dalej? Jest narwany Vince, jest stonowany Hubert, są nornalni i są zdegenerowani gliniarze. Co najwazniejsze - jest też świetny i gęsty jak smoła finał, który drąży te sprawy bardziej niż całe poprzednie 80 minut.

"N" to film świetnie zrobiony, na każdym poziomie. Od samego początku robi wrażenie. Otwierają go czarno-białe sceny dokumentalne z zamieszek, po czym przechodzi w monohromatyczną (bo niby paradokumentalną) rzeczywistość. Kassovitz jedzie fenomenalnymi długimi ujęciami z ruchomą kamerą, które co jakiś czas kazały mi mówić cicho pod nosem ' ja jebię...'. To film nowoczesny, dosadny, naturalistyczny, ale nie przekombinowany formalnie, jednak w montażu czuć pazur, wymagany w filmie o trudnym życiu na przdmieściach. Kopie dupę scena gdy chłopaki idą ze zdewastowanej hali Huberta by Czarny zrobił deal. Zaskakuje scena, gdy Cut Killer czesze na tarntejblach, a kamera jedzie nad osiedlem. A wszyscy go słyszą. A Vince sie wkurwia, że gość przegina. Bo w tym filmie (jak w nieszczęsnej dogmie, czy świetnym "Zapaśniku"), starającym się w końcu być blisko rzeczywistości, muzyka jest obecna tylko wtedy, gdy słyszą ją bohaterowie.



Oddzielną sprawą są właśnie bohaterowie - swojscy, osiedlowi, autentyczni. Kolesie szlajają się odziani w dresiwa i gadają o czym się da. O odcinku "Ukrytej Kamery", o tym który pierdnął, czy o tym, kto kogo ostatnio posunął. Gadki z życia, bez nadęcia, bez obsceny, trochę jak z Kevina Smitha, ale bez jego błazenady. Galeria pozostałych postaci też jest niekiepska. Spotykają lokalnych ziombojów, narąbanego typa na mieście, nachalnie starają się rwać dupy na wernisażu, wbijają do lekko odjechanego zioma Saida o swojskiej ksywce 'Asterix', czy wysłuchują życiowych mądrości staruszka, który dopiero co wyszedł ze sracza, i wspomina Syberię.

Film ogląda się świetnie i mógłbym tak teraz długo wymieniać za co. Strona wizualna, dialogi, fabuła, składająca się na paropoziomową przypowieść o rzeczach różnych, klepiący w dekiel finał. Widziałem ten film lata temu do ogólniaka łażąc, w telewizji, i pamiętałem, że zrobił na mnie duże wrażenie. Oglądałem wtedy sporo kina nocnego, a było wtedy na czym w TVP oko zawiesić. Do dziś pamiętam że "Taksówkarz" (do którego tu Kassovitz kilkakrotnie nawiązuje) obrócił moje postrzeganie kina o 180 stopni. A "Nienawiść" po prostu mnie zmiażdżyła, i uważałem ją za jeden z najlepszych filmów, jakie widziałem. Nie pamiętałem za co. Już pamiętam. I - choć tego raczej nie robię - tym razem szczerze wszystkim polecam zakup. Film w 200% wart tych 20 dzika, jakich sobie za niego życzą. Wielkie kino.

środa, 12 sierpnia 2009

G.I.Joe


No i wykrakałem. Kolejny letni chicior, czyli ekranizacja... zestawu zabawek, okazał się niewypałem. Ba, wpadką sezonu tak naprawdę. Co nie zmienia faktu, że bawiłem się na nim świetnie.

Zasługa pewnie leży po stronie ekipy z którą poszedłem (Łukasz&Konrad, czyli Motyw Reprazent, i połowa załogi 2guys1blog, czyli Makowiec). Bez celnych uwag pokroju 'a więc on jednak to przeżył' ten film nie byłby taki zabawny.

Może po kolei. Szał na zabawki G.I.Joe dotarł do Polski pod koniec mojej podstawówki. Miałem dwóch kolesi z Tiger Force, paru z G.I., najwięcej jednak z Cobry, ba, nawet pojazd Cobry miałem. Zresztą Cobra jako bardziej wykręcona (czasem w niebezpieczną jak na fantazję dziecka stronę) ciekawiła mnie zawsze dużo bardziej. Były komiksy, albumy z nalepkami (te dotarły do nas dzięki kolegom z rodziną w USA jeszcze w latach 80-tych), serial animowany dość kwaśny animowany pełen metraż. Po prostu szał jak transformersy.

No i skoro zmieniające krztałty roboty doczekały się własnej produkcji, która okazała się być sukcesem, to dlaczego nie zerkanizować i opowiesci o dzielnych amerykańskich wojakach, walczących z popaprańcami mówiącymi z dziwnym akcentem? Wykorzystując podobną formułę dla małych u duzych chłopców?

Jak pomyślano, tak zrobiono, reżyserią zajął się facet od Mumii, zakładając że ta produkcja będzie dla niego przepustką do wymażonego Bonda. Naiwniak.

Więc jest źle. Zamiast zróżnicowanego teamu przekoloryzowanych indywidualności, mamy tak naprawdę przekrój przez szereg płaskich postaci. Jest dzielny amerykański Heros Z Przeszłością, jest Twarda Laska, jest Wielki Szef, jest Śmieszny Murzyn. Tyle po stronie Dobrych. Źli to Druga Twarda Laska, Szalony Naukowiec, Geniusz Zbrodni, i Armia Anonimowych Kolesi Z Durszlakami Na Ryjach. A, zapomniałem, obie strony mają po nindży, dla niepoznaki dobry jest na czarno, zły na biało. Koniec.

Fabuła jest hardkorowo głupia, od spisku, aż po poszczególne rozwiązania (amerykańska baza szkockiego producenta broni w Kirgistanie? heloooooł? tonący lód???). Dialogi są marne, one-linery i żarciki czasem bawią, ale to głównie nieporadnością. Facepalm gwarantowany. Łukasz się kulił z wrażenia na fotelu. Akcja nie za często, i nie za ładna, fajne bywają wybuchy i dwie scenki w sumie (naparzanka dzieci-ninja i coś jeszcze). Efekty żenują, takiej taniości dawno nie widziałem. Piewsi X-meni byli lepiej zrobieni.

Zasadniczo jest bieda, ale rechotaliśmy zdrowo, podobnie jak i reszta sali. Inaczej się nie dało. Przypuszczam że to dzieło nabiera uroku w miarę picia, i okaże się kamerlanoimprezowym killerem na następny rok.

Co dziwne, ten radosny gniot okazał się hitem tygodnia w Stanach, i będzie dwójka (a może i trylogia). Dennis Quaid się wkopał. A wszystko z miłości do własnego dziecka, fana G.I.Joe. To chyba koniec jego kariery.

Ten film jest denny. Jest gorszy od nowego Terminatora i Transformerów. Dzieli je przepaść jeżeli chodzi o wykonanie. Co nie zmienia faktu, że - jak pisałem - bawiłem się przednio. Ale nie o taki odbiór chyba chodziło autorom. Pamiętajcie że ostrzegałem. To film na wyjątkowo niskim poziomie, który jednak daje niezły fun.

piątek, 7 sierpnia 2009

"Wrogowie publiczni"

Kolejny film, który zapowiadał się na wakacyjnego killera, okazał się wtopą. Zaczyma się powaznie bać o "G.I.Joe"...
Michael Mann to fachura, który nie raz pokazał swoją klasę, czy to kręcąc rozbuchany pojedynek gangster-glina/aktor-aktor w "Gorączce", czy kameralne starcie taksiarza z zabójcą w "Zakładniku". Potrafił formę scalić z treścią, a aktorzy do których ma szczęście tylko mu zawsze pomagali. "Wrogowie..." to film oparty na podobnym patencie jak "Gorączka". Znowu akcja pokazana jest z dwóch perspektyw - zwierzyny, która nic sobie nie robi z zagrożenia, i psa gończego.

Tym razem pościg jest głębszy, bo oparty na historycznych faktach, a emocji dodają świetni aktorzy - tym razem młodego pokolenia, Depp i Bale. Mało tego - na korzyść Manna działa cały drugi plan, czy to kojarzony z pierwszego "Blejda" Stephen Dorff, czy znany z "Z Archiwum X" i "Szeregowca Ryana" ultracharakterystyczny Giovanni Ribisi, znany z "Władcy Pierścieni", ale nie obdarzony chyba nawet jedną linijką dialogu David Wenham, czy znany jako Tommy z "Przekrętu" Stephen Graham, czy nawet Branka Katić, którą po "Czarny kot, biały kot" Kusturicy trudno zapomnieć. Co postać, to znana i lubiana gęba. Nawet te nieznane mordy, to goście charakterni, kwadratowe twarze, przerost brody i testosteronu, włoscy mafiozi albo brutalni gliniarze jak w mordę strzelił.

Ktoś, kto zajmował się obsadą, zasłużył na nagrodę.

A Mann na zapomnienie, za położenie takiego tematu do tego stopnia, że nawet obsada nie jest w stanie nic uratować.

Problem z "Wrogami..." polega na tym, że to film o niczym. I o nikim. Choć przewija się przed ekraniem mnóstwo postaci, tak naprawdę nie różnią się prawie niczym, poza ksywami. O ile o Dillingerze z filmu można się dowiedzieć mało (trochę pozer, bardziej ryzykant, typ Hana Solo), o tyle o goniącym go stróżu prawa (Purvis? Penis? jak mu było?) nie wiadomo nic. Taki nieobecny na planie duchem Bale. Z resztą postaci jest podobnie. Jako ze podstawy konstrukcji, czyli protagonista i antagonista (który jest którym???) są psychologicznie płascy, to o jakiejkolwiek relacji, czy starciu psychologicznym, nie moze być nawet mowy. To, co miało być motorem napędowym i spoiwem filmu, po prostu zaginęło gdzieś w trakcie kręcenia zdjęć. Sporą winę za to ponoszą marne dialogi, które wygłaszają panowie w prochowcach i fedorach. Albo dialogi są banalne (prostackie pierdy o niczym), albo banalne, ale z pretensjami (dęte pseudodwóznaczności Dillingera jakie puszcza do lasek i kolegów). Nuda i nienaturalność. Dillinger przynajmniej coś mówi, Bale najczęściej tylko robi z ust kurzą dupkę i kiwa głową. Jedyną konkretną postać zagrał tak naprawdę Billy Crudup, jako J. Edgar Hoover. Jedyna w filmie konkretna postać z jajami. Reszta to scenografia dla drewnianego Bale'a i Deppa.

Spoiwa łączącego dwa wątki (śledztwo i beszczelne poczynania gangstera) brak, i całość się rozłazi. Jedni sobie, drudzy sobie. Zamiast fabuły jest ciąg ustawionych naprzemiennie scenek. Dillinger napada na bank, Hoover zjebywuje Purvisa za danie dupy, Dillinger byczy się w Miami, Purvis przedstawia agentom nowoczesne metody śledcze, które mają wdrożyć. Bleeee. Największy problem polega jednak na tym, ze film trwa, i trwa, i nie chce się skończyć, chociaż jest okrutnie nudny. Gdy miałem nadzieję ze koniec juz niedługo, okazywało się ze jednak nie, bo Mann postanowił mi zafundować jeszcze więcej swego najnowszego produktu, jednocześnie racząc mnie niesamowitą głupotą niektórych scen. Na przykład ta, kiedy to reżyser stara się wmówić widzom, ze gliniarze byli (a może i są) tak tępi, ze nie poznali by Dillingera nawet, jeśli by wyszedł na nich z wyciągniętą z bronią, a przynajmniej do momentu, w którym by kogoś postrzelił. Mało przekonuje historia dziewczyny, która w dobie Wielkiego Kryzysu rzuca pracę, bo przystawia się do niej koleś twierdzący że napada na banki, ma kasę i się nią zajmie. Romans ssie. Durne są dialogi jak pisałem, i to momentami podwójnie, jak gadka umierającego zioma do Dilla: "Johnny, przyznaj się, że nigdy nie widziałeś jak umiera twój przyjaciel", czy coś takiego. Problem polega na tym, że Mann zapomina czym zaczął własny film...

Z deka głupawe jest też umiejscowienie akcji w dobie wspomnianego Wielkiego Kryzysu. Ani to widać, ani to czuć. Banki mają klasę, dworce są odpicowane, nie widać biedaków ani związenego z tym doła, natomiast w nocnych klubach życie kwitnie i dla tych co kradną, i dla tych co ledwo wiąrzą koniec z końcem. Ogólnie historia została potraktowana po macoszemu, co biorąc pod uwagę pustkę fabularną dzieła strasznie dziwi. Mann napomyka o tym, ze równoczesnie z polowaniem na Dillingera rodziła się w Stanach prawdziwa przestępczość zorganizowana, utworzone zostało też FBI. Kawałek ciekawej dla mnie i pewnie też dla wielu historii USA. Historii zepchniętej na bok i zamiecionej pod dywan nudy, drętwych dialogów i smętnej fabuły.

Tak więc jest płaska fabuła, płaskie postaci, do tego dochodzi co? Oprawa. Mannowi się rzuciło po "Zakładniku", bo obrał drogę quasi-dokumentu, kręconego z ręki. Daje to filmowi sporo realizmu, ale też odziera go z efektowności. Powiem wprost - idąc do kina, nie oczekuję realizmu, mam to za oknem. A tu proszę, kamera rozdygotana, z łapy, prawie że dogma. Ba, nawet w scenie z konfrontacją (jedyną) Dillingera i Penisa, nie ma ani jednego ujęcia, w którym by było widać dobrze obu panów, bo pewnie scena kręcona była w jednym podejściu, z dwóch kamer, tak żeby żadna nie zarejestrowała drugiego operatora. W efekcie widać albo czuprynę Deppa i twarz Bale'a, albo ucho Bale'a i twarz Deppa. Nie robi to wrażenia. A można by takie fajne ujęcie machnąć, z lewej glina, z prawej gansta, a oddzielają ich kraty. I ze sobią dialogują (w sposób drętwy). Ale nie.

Mógłbym tak jeździć do bólu, bom się wymęczył (a wiem że tylko ja), i było nudno okrutnie. Kończąc epistołę tylko wspomnę o niewdzięcznej roli muzyki w tym dziele. Patetyczne, nadęte cosie, rodem z biednych horrorów z lat 30-tych, psujące swym nadęciem część scen. W filmie broni się tak naprawdę (i jest to, poza obsadą, druga rzecz warta naprawdę zapamiętania) jeden kawałek, niejakiego Otisa Taylora. "Ten Million Slaves". Taki południowy blues, grany na banjo i elektryku. Brzmi jak stary Clapton. Nie znam jegomościa, ale muszę się z nim zapoznać. Zajebiste. Odpalcie toto: O TO.

Co ja mogę powiedzieć? Szkoda czasu, zwłaszcza że to dwie i pół godziny życia, wypełnione tak naprawdę niczym, pretekst, żeby sobie Mann mógł nakręcić kolesi w fedorach i prochowcach, prójących do siebie z tommy gunów, uczepionych do drzi pędzących samochodów retro. Macie tego niedosyt? Chcecie gangsterki? To oglądnijcie "Nietykalnych". Albo "Ojca Chrzestnego", "Życie Carlita", "Człowieka z blizną", czy "Gorączkę". Ani z Deppa, ani z Bale'a nie jest Al Pacino. Czy De Niro. Niestety. A Man to ani Coppola, ani De Palma.

Może niech kino gangsterskie robią makarony, i niech gangstarsów grają też makarony. Tak chyba jest najlepiej dla wszystkich.