Ten film to list miłosny do Bondów z epoki późnego Connery'ego/wczesnego Moore'a. Tych przegiętych, z gadżetami, przekolorowanymi villainami i autodystansem który nie każdy jest w stanie zdzierżyć. To film dla tych, którzy uwielbiają właśnie tą epokę. To film dla mnie.
Nie jestem największym fanem Craiga. Lubię filmy o 007 za to że jako seria stworzyły własny podgatunek kina szpiegowskiego, a potem przeszły w pastisz, polewając ze swoich własnych dokonań i momentami podnosząc konwencję do absurdu. Bond to superbohater w wersji brytyjskiej. Elegancki. Wykształcony. Dobrze ubrany. Physically fit. Likes to move it move it z damami nacji wszelakich. Imperialista, który swoim fallusem doprowadza do dominacji niższe rasy i zawstydza swoich przebiegłych, acz seksualnie mniej sprawnych przeciwników...
Wait, nie o tym, choć na marginesie polecam "Supermana w literaturze masowej" Umberto Eco, gdzie punktuje on nie tylko przegięty nacjonalizm Fleminga, ale też jego zafiksowanie się na erotyzmie Bonda, jako brytyjskiego nadczłowieka, w opozycji do jego wrogów - Słowian, Azjatów i innych ras podrzędnych, którym nie staje bo podnieca ich tylko złoto (a nie damskie krągłości), zostali napromieniowani, albo mają jakąś inną skazę której się napromieniowali. Polecam, ciekawa lektura.
Wracając do.
Im bardziej Bond odjeżdżał w komiks i autoironię tym bardziej mnie bawił, zwłaszcza "Szpieg który mnie kochał" i "Moonraker", oba totalnie przegięte, z moim ulubionym Jaws, oparte na de facto tym samym scenariuszu ale to w niczym nie przeszkadzało, bo nawet running dżołki się pojawiły. A potem zrobiło się to jakoś tak bardziej siermiężne, amerykańskie, potem znowu z Brosnanem chcieli pogodzić amerykański rozmach z dystyngowaną polewką, ale zabrakło uroku starych części. Publika się zmęczyła. Więc producenci poszli w to, co publika łykała właśnie bez oporów. W Bourne'a. I o ile lubię serię z Damonem, o tyle nie widziałem sensu jej dublowania, grzebiąc uroczo komiczną ikonę, by na jej miejsce wstawić drętwego Craiga.
Autorzy Kingsmanów też nie widzieli w tym zbytniego sensu, dlatego wzięli na warsztat komiks Millara i Gibbonsa, by przywrócić klimat przegiętych dżentelmenów w Tajnej Służbie Jej Królewskiej Mości. Fabularnie jest nieco jak Wanted, czyli nieco jak połowa komiksów Millara. Podróż bohatera. Młodzian odkrywa swe niebanalne pochodzenie. Przystaje do ruchu/grupy/stowarzyszenia które działa gdzieś w cieniu i stara się wejść w buty ojca. Ciekaw jestem czy przypadkiem stary Millara nie był nieudanym scenarzystą lub pisarzem. Ale ja znowu nie o tym. No więc młodzian się uczy, wchodzi w strukturę, a potem jest już czysta akcja podana w sposób przegięty i autoironiczny, czyli w duchu starych Bondów. To także młode kontra stare. Niziny społeczne kontra establiszment. I parę innych.
Jest zabawnie. Kapitalnie zrealizowano sceny akcji (choćby sieczka w kościele, ale nie tylko), dobrze zrobiono efekty, ale też zadbano o sprawną grę konwencją. Autorzy co chwilę czytelnie cytują Bonda, by grać formułą, ale też się nią bawić i wywracać na lewą stronę w przewrotny sposób, który docenią zarówno fani, jak i antyfani starych przygód 007. Jest to jednak film raczej dla miłośników tych przygód agenta, w których strzela on laserem z dupy, dokonuje niemożliwego, potem chlapnie kieliszek martini i idzie puknąć panienkę. A w finale odwala najazd na Gwiazdę Śmierci, by pokonać dziesiątki szturmowców i uratować księżniczkę. W końcu jest rycerzem, ale nie Jedi, a Okrągłego Stołu, który zastępuje tu MI6.
Wisienką na torcie jest tu obsada. Młodzian jest dość nijaki, ale wiarygodny w roli plebsu z aspiracjami. Dokoła niego Collin Firth za którym nie przepadam, a który świetnie się wpisał tu w rolę, potwierdzając że typowanie go do roli Bonda było niegdyś celniejszym pomysłem niż obsadzenie Craiga. Mark Strong jak zawsze świetny już samym byciem Markiem Strongiem, tu dodatkowe mrugnięcie - obaj panowie grali przecież w szpiegu. Michaela Caine'a też nie trzeba przedstawiać, podobnie jak Samuela L. Jacksona, który kreuje tu klasycznego niemal bondowskiego villaina skrzyżowanego ze Stevem Jobbsem.
Ubawiłem się konkretnie, jak jest akcja to jest przednio, przy dialogach rżałem momentami dość głośno, zero nudy. Nie jest to dzieło wiekopomny, docenią głównie fani staroszkolnej przeginki w brytyjskim wydaniu, ale i tak chętnie bym to przytulił na Blu-Rayu.
No i komiks muszę nadrobić. Koniecznie. Millar spoko, ale że z Gibbonsem? Jak mogłem to przegapić...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz