poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Wielka Kolekcja Komiksów Marvela

Kolekcja przeskoczyła już 10 tomów, na stronie wydawnictwa są zapowiedzi na kolejne pozycje, no to spokojnie mogę uznać że jest pretekst by coś skrobnąć, i że to ważniejsze niż rzeczy którymi muszę się teraz właśnie zająć. Przez chwilę.

Jak światek komiksowy i niekomiksowy też wie, Hachette co 2 tygodnie do kiosków dostarcza kolejny tom przygód herosów Marvela, w grubej szytej oprawie, porządny papier, w środku zwykle około 6 zeszytów. Cena 40 zeta. Lasery z dupy included. Gdzie haczyk? Ano tu, że cykl w dużej mierze ma wymiar promocyjny, co zwłaszcza w USA czy Anglii zaowocuje tym, że ktoś sięgnie po kolejne tomy tego czy tamtego, bo w serii jest skakanie po łebkach. Refleksje typu 'to źle czy to bardzo źle' zostawię sobie na koniec, na razie krótki przegląd tego co wyszło.

1. The Amazing Spider-Man: Powrót do domu - ponoć już u nas wydane, w dodatku ze dwa razy, nie śledze bo nie jestem fanem Parkera. Wchłonąłem, pamiętam że z obojętnością, już nie pamiętam absolutnie o czym było. Kosztowało jako zajawka serii 15 zeta, więc OK. I dali plakat (!!!).

2. Astonishing X-Men: Obdarowani - czyli początek runu Whedona. Czytałem już w wydaniu Muchy, i wiem że to porządna seria, z czego początek najlepszy, a potem lecą w kosmos, kosmici, cuda na kiju... Dla mnie zagęszczenie superherosów to maksymalne wyzwanie dla percepcji, jak dochodzą ufoludy do tego zestawu to zwykle wymiękam. Ale to dopiero w późniejszych tomach, ten mi wszedł gładko i za pierwszym muchowym razem i teraz. Miałem, ale zamówiłem prenumerate co by nie szukać po kioskach co 2 tygodnie, więc mam dubla. No i dali kubek (!!!).

3. Iron Man: Extremis - fajne. Elegancki, choć plastikiem trącający rysunek, wartko się czyta. Ponoć inspiracja do pierwszego filmu jeśli chodzi o design zbroi (zresztą film industry przejął rysownika jako concept designera, i słusznie). Zadowalający wyższy-poziom-średni.

4. Wolverine - pierwsza miniseria o Rosomaku, 'ta japońska'. Ja bardzo lubię, nawet te oldskulowe wewnętrzne monologi w ramkach łykam. Rysunkowo OK jak na tamte czasy, wczesny Miller, zanim mu lejc nie popuścili. Zdaje sie że jest na tą pozycję jakiś hejt komiksowych nieogarów co przeczytali poprzednie trzy tomy Kolekcji więc wiedzą wszystko o komiksie amerykańskim. Niesłusznie. To fajna historia. Rosomak dorabia się tu jakiejś psychologicznej głębi, nawet można stwierdzić że adamantytowe żebra kryją serduszko ze złota. Smutna historia. Lubię. Też dubel. Ale dostałem torbę z napisem 'WHAM' (!!!).

5. The Amazing Spider-Man: Narodziny Venoma - czytałem, znałem, chciałem mieć na półce bo mam minimalną ilość zeszytów semickich. I mam. Klasyk, zmagania Pajęczaka z Venomem to IMO najlepsze co się temu bohaterowi przytrafiło (poza śmiercią Gwen Stacy).

6. Uncanny X-Men: Mroczna Phoenix - klasyk, jeden z tych co nie tylko chciałem mieć na półce, ale też w końcu przeczytać, bo minimalna ilość zeszytów semickich i wogóle. Zestarzało się toto okrutnie, przegadane bardziej niż Wolverine (też przecież Claremonta), nagięte przy finale jak epickość narasta i narasta że mało nie pęknie albo się nie zesra. No i finał, który na zawsze zmienił świat Marvela, z obecnej perspektywy patrząc chyba tylko w ten sposób, że jak ginie ktoś ważny to wiadomo że i tak wróci, więc no drama, nie ma się co przejmować. Ale wtedy się przejmowali. Zabytek.

7. Hulk: Niemy krzyk - generalnie mi to majtało w trakcie lektury i ciągnęło gluta, bo nie lubię Sałaty, ale z perspektywy stwierdzam że było OK. Miniseria, która porywa się na psychologiczne rozkminienie tej zielonej (tudzież szarej) góry mięśni, i wychodzi to całkiem zgrabnie. Bonusowo dostałem film o Hulku na DVD, ten lepszy (!!!).

8. Thor: Odrodzenie - Straczynski sie rewanżuje w moich oczach za to średnie otwarcie serii swoim scenarem o Spider-Manie. Ten Thor jest bardzo OK. Bóg powraca na ziemię z niebytu (bo go ktoś uśmiercił jak to co jakiś czas bywa, czy coś), by odkryć inną rzeczywistość, post-Civilwarową zdaje się. Gładko narysowane, nieprzegadana narracja, aż na koniec tomu miałem ochotę sięgnąć po resztę cyklu, choć Thora nigdy nie lubiłem. Może kiedyś to zrobię, wchłonął bym jakiegoś omnibusa, ale to jak powchłaniam bardziej intrygujące zaległości, to jest komiksowy odpowiednik kina popkornowego, zresztą fabuła była podstawką do kinowej adaptacji przygód boga piorunów.

9. Avengers: Upadek Avengers - o jezu, ale kupa, na poziomie i fabularnym i wizualnym, jedynym plusem tomu są gościnne występy (np. Oeminga czy Powella), oraz parę oryginalnych plansz Kirby'ego.
Generalnie geneza tego tomu musiała wyglądać tak:
-Cześć Brian.
-Cześć Joe. Skoro rozmawiamy osobiście, to pewnie szykuje się coś grubszego?
-Dokładnie, wytypowałem Cię do przejęcia Avengersów od 500-tnego numeru. Półokrągła rocznica. Naprawdę gruba sprawa.
-Zajebiście! Miałem nawet parę pomysłów co z nimi można zrobić...
-Bardzo się cieszę, Brian, ale one będą musiały poczekać. Gruba sprawa wymaga grubych działań. Musi być pierdolnięcie.
-Pierdolnięcie?
-Nie inaczej. Epickie. Trzeba to przearanżować. Odświeżyć. A wiadomo że nie robi się omletu bez rozbicia kilku jajek.
-Czyli co sugerujesz...?
-No zajebiesz paru kolesi, musi być drama! Ale wiesz, tych 2-go, 3-ciorzędnych, wiadomo że każego da się wskrzesić, ale to za dużo kombinowania by było z własnymi seriami Iron Mana czy Kapitana Ameryki jak byś narozrabiał, więc wiesz...
-OK. Czyli mam zrobić porządki, ale z pierdolnięciem...
-Dokładnie tak, dam ci potem listę którzy bohaterowie nie rokują zbytniej popularności z własną serią, a zabicie ich pozwoli zbadać rynkowo za kim fani tęsknią.
-Dobra, wiem, mam obraz, robie w tym interesie nie od dziś. O, nawet mam już pomysły na niezły dialog przy okazji...
-To też poczeka. Znamy twoje dialogi, szanujemy je, ale ma być epicki rozpiździel, na tym się skup. Najpierw będą się napierdalać między sobą! Potem przylecą kosmici!!! A potem... potem... POTEM BĘDĄ GIGANTYCZNE PAJĄKI I ROBO-MAŁPY!!!
-Spokojnie Joe, chyba nieco popłynąłeś... Spokojnie, dam radę. Czyli pół tomu nakurwiania i redukcji zbędnych ryjów, a potem mogę się pobawić?
-Nie słuchasz. Dopiero drugim tomie się możesz bawić do woli, i tak aż ci sie znudzi. Druga połowa pierwszej miniserii ma wytłumaczyć co się stało, i skąd te pająki. Coś wymyślisz. No i na koniec żałoba po nieistotnych poległych i wszyscy się będą rozchodzić żeby było smutno. Będzie więcej dramy jak na trzy-cztery wszyscy będą upuszczać szeregi Avengersów. Normalnie tym pryszczatym 12-latkom rozjebie banię!!! Widziałeś taki film "Powrót Króla"???
-Tak...
-No to masz ogląd tego, jak wyobrażamy sobie zamknięcie tej miniserii. Oczywiście poza moimi drobnymi sugestiami masz wolną rękę. Wierzymy w Ciebie, Brian, wiemy że dasz radę!
-Dzięki, Joe...
-Tak, jasne jasne, a teraz odmaszerować.

I tak powstała ta kupa. Tytuł bardzo dobrze oddaje poziom tego tomu.

10. The Amazing Spider-Man: Ostatnie łowy Kravena - ojeeeju, kolejny zabytek z czasów semicowskich co miałem w plery. Czyta się spoko, ale nie kumię skali spustu nad tym tomiszczem. Może w latach 80-tych to było COŚ, bo psychologicznie zakreślono w jakikolwiek sposób villaina, ale dziś nie kumam zachwytów. DeMatteisa uważam za scenarzyste pretensjonalnego z tendencją do bełkotu, i nie inaczej jest tutaj, a okazji do takowego aż nadto, bo pierwszoosobowych narracji jest w opór, czasem idących też dwutorowo (DAFUQ?). Nie wiem czy to scenarzysta nie ogarnia jak bredzi, czy chciał osiągnąć efekt że Kraven pogrąża się w obłędzie. Może obie opcje na raz. Spider-Man zostaje na dwa tygodnie pogrzebion. Jak przeżywa? Czy podano mu specyfik spowalniający metabolizm? Czy to mutacja pajęcza go ratuje? A cholera wie. Ważne że przeżywa by zmierzyć się z antagonistą o aparycji Serja Tankjana (tudzież Punishera z wąsem) oraz Gollumem na wczasach w Nowym Jorku. Warto poznać to arcydzieło dekad minionych raczej z historycznych pobudek, niż potrzeby uniesień.

11. Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz #1 - czytałem, rysowane i opowiadane sprawnie, ale mi majtało, bo nie lubie Kapitana. Ubolewam że dostaliśmy pierwszy tom tego cyklu, a pewnie wypada nam z listy Kapitan Brytania do scenariusza Alana Moore'a. Ale cóż, gawiedź pewnie się cieszy.

Tyle mam na półeczce, ale dalej idą zapowiedzi (fajnie, bo wczoraj jeszce były cokolwiek nieaktualne).

12. Avengers: Impas - pozycja która ma nam zastąpić niekoreślone coś z kolekcji amerykańskiej. Konflikt Avengersów z Thorem, dodatkowo doktor Doom. Nie wiem co z tego będzie, bo w zajawce padają słowa o zapobieganiu III wojnie światowej, oby lepiej wyszło niż w Upadku.

13. Marvels - absolutnie wybitna jak na Marvel rzecz, którą już mam (więcej tukej).

14. Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz #2 - gdzie mój Kapitan Brytania, szachraje???

15. Punisher: Witaj ponownie, Frank #1 - czyli miniseria Ennisa, którą już na rynku mamy od Mandragory, i była niezła. Castle kontra makaroniarska mafia. Ktoś chce kupić moje zeszyty?

16. New X-Men: Z jak Zagłada - kolejna chyba rzecz, która pojawiła się na rynku dwa razy, najpierw jeszcze w semikach (dobrze gadam?), potem jako Dobry Komiks, który zdech i nie dokończył. Wchłaniałem cały cykl Morrisona i miałem z nim tak jak z Whedonem. Świetny początek, fajnie się rozkręca, a potem przylatują kosmici, i chuj. A potem jest wogóle Weapon-ileśtam z żyjącym poza nim układem nerwowym czy czymś (SRSLY???), a na końcu to już wogóle pojebane jest. Mimo wszsytko początek serii fajny. Przeczytam w sumie po raz trzeci, a co!

17. Tajna Wojna - przegapiłem polskie wydanie wcześniejsze, chętnie przeczytam bo lubię marvelowskie crossowery. Zwłaszcza za 40 zeta, a nie 60 czy 80.


Tyle z zapowiedzi.

Co z tego wynika dla polskiego czytelnika? Dostajemy 60 tomów w relatywnie niewysokiej cenie. Część niestety się u fanów będzie dublować, jeśli ktoś porwie się na całość. Jak ja. Nie wiem czy nie popełniłem błędu, bo sie zasugerowałem listą anglojęzycznych publikacji z cyklu. Część mi się też pokrywa z komiksami co znam, czytałem, ale bym normalnie nie kupił. Wynika z tego żę raptem 60% chyba będzie dla mnie czymś nowym, a i tak pewnie nie wszystkie mi sie spodobają. Zawsze mogę zrezygnować z prenumeraty i łykać wyrywkowo. Kubek i torbę z napisem 'WHAM' już mam.

Ktoś gdzieś napisał że ta seria robi więcej złego niż dobrego, bo zajawia cykle, serie, bohaterów, ale urywa ich przygody, i czytelnik zostaje w dupie. No to ja mam inne zdanie. Część czytelników może sobie za porównywalne pieniądze ściągnąć kolejne tomy z zagranicy. Część nie zna lengłydżu, no tu jest problem. Fakt. W obu przypadkach jednak może się uda zainteresować komiksem kogoś spoza komiksowa, co lubi marvelowskie filmy, ale po komiksy nie sięgał. Może teraz sięgnie. Zobaczy co ma Mucha w ofercie (i nie padnie na zawał). Może przetrwa też konfrontację z ofertą Egmontu. Zajrzy na portale, sklepy komiksowe online lub stacjonarne. Dowie się że istnieje też komiks artystyczny, niemy, europejski, japoński, reportażowy, poemiksy sryksy. Na koniec rozpierdoli taką osobę informacja że Polacy nie gęsi i też mamy się czym pochwalić. Kolekcja Haczeta to sianie ziarnem w kioskach na oślep, nie do hardkorowych fanów komiksu przecież, których przecież jest tylu ile osób da się zmieścić w kinowej sali ŁDK oraz bufecie obok. To sianie szerzej, w masy. I niech ułamek tego nie tylko trafi, ale też zakiełkuje. Może pojawią się nowe gęby na festach. Może pojawią sie nowi klienci sklepów, czytelnicy, nowi rysownicy (niestety pewnie w większości z zacięciem na trykoty, ale trudno), jakakolwiek świeża krew. Innym sposobem to wszystko chuj trafi i środowisko po stagnacji zwyczajnie wymrze. A że tomy rwą wątki? Nie mam złudzeń, kolekcja, tak jak wspomniałem na początku, ma promować świat poza środowiskiem komiksowych fanbojów właśnie. Pokazywać że są komiksy o bohaterach z filmów, kreskówek i gier. Są też komiksy o gościach których się mniej zna, generlanie chodzi o przekrojowe pokazanie co świat ma do zaoferowania i zachęcenie do sięgnięcia po kolejne tomy. A że u nas większości nie ma? Szkoda, ale może przynajmniej do samych komiksów się generację niepamiętającą TM-Semic uda przekonać. Że na papierze się czyta lepiej niż skany z monitora.

Gdybam, fantazjuję. Ale w ostateczności, nawet jak nic z tego nie wyjdzie, to mam sporo komiksów które i tak chciałem kiedyś kupić za reletywnie, biorąc pod uwagę nasz rynek, niewysoką cenę. I to już mnie satysfakcjonuje. Fajnie jakby wynikło z tego coś więcej. Bo czemu nie?

Swoją drogą fajnie jakby DC zrobiło coś konkurencyjnego...

sobota, 27 kwietnia 2013

Co w komiksowie piszczy?

W komiksowie piszczy w ciernistych krzewach że ten a ten nie dość że jest cienki, to jeszcze się sprzedał.

Ale ja nie o tym. Komiksowa Warszawa się zbliża, więc na automacie ciśnienie lekko rośnie przed eventem, a ja w lesie, a w dodatku z ręką w nocniku, z polecankami komiksowymi. Tak to bywa jak się blog zapuści. Po KW będzie tego nadmiar znowu do ogarnięcia, więc parę słów na dzisiaj od mła.

Rycerze świętego Wita - czyli nadrabianie zaległości za zeszły rok. Absolutnie kapitalna i niesamowicie opowiedziana rzecz. Historia rodziny podporządkowanej walce z epilepsją najstarszego syna. David B. opisuje chorobę brata z własnej, przez długi czas dziecięcej perspektywy. Personifikowanie choroby, ucieczka we własne fantazje, obsesja rodziców, szereg dziwacznych figur twierdzących że to one znają remedium na padaczkę, w końcu sam brat, bierny i niemal nieobecny - chociaż to jemu poświęcono ten komiks - który chyba skapitulował w walce z Wrogiem jako pierwszy. Ekshibicjonizm, momentami zabawny, częściej straszny, a sam efekt potęguje fantastyczny (nie ma lepszego określenia) rysunek. Wiem że nietania rzecz, ale polecam bo to mistrzowska cegła, integral było nie było, więc czyta się dużo dłużej niż przysłowiowy kwadrans.

Strefa bezpieczeństwa Goražde - komiks który niszczy i masakruje. Joe Sacco w swoim komiksowym reportażu przedstawia wojnę w Jugosławi w pigułce, by skupić się na otoczonej przez Serbów enklawie bośniackich Muzułmanów. Pokazuje nie tylko przysłowiowe okrucieństwo i bezsens wojny, choć tego nie brakuje. Pokazuje poszczególnych bohaterów dramatu, okaleczonych w sposób fizyczny i psychiczny równie głęboko co samo miasto. Czystki. Palenie domów. Zbiorowe mordy. Bierność sił ONZ. W końcu własną, jako obserwatora, bezsilność. W swoim reportażu przedstawia zarówno spotkania z mieszkańcami miasta w czasie gdy działania wojenne się uspokoiły, jak i retrospektywnie wraca do wydarzeń z okresów najmocniejszych ostrzałów i najbrutalniejszych masakr. To komiks o tym, że ludzkie życie może być warte około 25 kilogramów pożywienia. Rysunek nie musi się podobać (Sacco dużo lepiej wychodzi zniszczona architektura czy pojazdy, niż twarze ludzi, zapełniające większość stron), zwłaszcza że autor ucieka z rysowaniem siebie samego w manierę karykaturalną, dystansując się do przedstawionych wydarzeń, lub zwracając uwagę że jest tam nie na miejscu, z innego świata, ale nie o to chodzi. W tym tomie najważniejsza jest relacja z miejsca, gdzie ludzie zatracili jakąkolwiek empatię i odruchy, wyszły z nich zwierzęta. Gdzie reakcją na to wszystko może być zrozumienie że nie każdy z drugiej strony jest od razu zły, nienawiść, czy wewnętrzna pustka. Ciężka lektura, ale nie tylko ważna, ale i dobra (co wcale nie musi iść w parze i często nie idzie). Tak jak Rycerze to jeden z najlepszych tomów roku 2012, tak  Goražde jest moim pewniakiem na rok bieżący.

EDIT: ' W tym tomie najważniejsza jest relacja z miejsca, gdzie ludzie zatracili jakąkolwiek empatię i odruchy, wyszły z nich zwierzęta.' - poprawka. Sacco przedstawia sytuacje, gdzie ludzie są gorsi od zwierząt. To okrucieństwo, które nie prowadzi do samego zniszczenia wroga, uniemożliwienia jego prokreacji przez masowe egzekucje samców, czy banalną samoobronę. Autor pokazuje gnój ludzkiej psychiki, chorą brutalną fantazję, która popycha ludzi do zachowań które zwierzętom się nie zdarzają. I to jest kurewsko przykre.

Nie wspomniałem też o dwóch mankamentach. Trudno powiedzieć kto tu jest bohaterem - czy sami mieszkańcy, zbiorowo, czy okaleczone miasto. Nie ułatwia to wchłaniania treści. Dużo lepiej mi się czytało Fixera (#mamotymnotke), bardziej narracyjnego, bo obdarzonego postacią na której oparto fabułę. Czyni to narrację bardziej spójną, mniej rwaną. To raz.

Dwa. Fixera czytałem w oryginale i nie kojarzę chropowatości lektury, z czego wnoszę, że - o ile pamiętam - narracja Sacco była raczej płynna, wartka. Nie mogę tego niestety powiedzieć o polskim wydaniu powyższego komiksu. Nie wiem czy to kwestia tłumaczenia, czy przy redakcji czegoś zabrakło, ale co jakiś czas trafiałem na koszmarki, które z wartkości lektury mnie wybijały i zmuszały do ponownego przeczytania ostatniego zdania lub kilku. Szczególnie doskwierało mi że ktoś tu cierpiał na tą samą dolegliwość co ja, czyli nieodwzajemnioną miłość do zdań wielokrotnie złożonych. To jednak tylko jedna strona problemu. Druga to przełożenie tekstu w manierze politycznej bełkotliwej nowomowy, którą nikt, poza mumiami na stanowiskach, się nie posługuje. Owszem, są momenty z cytatami, ale ciężko mi się wczuć że sam Sacco, dziennikarz, biję pianę w tak koszmarny sposób. Przykład: 'Goražde, wiodące w nagłówkach wskutek bezlitosnego ataku Serbów i rosnącej liczby ofiar, stało się symbolem bezcelowości koncepcji stref bezpieczeństwa, a w sensie ogólnym także niemocy społeczności międzynarodowej'. Może się dopierdalam, ale obcując z takimi zdaniami miałem raczej uczucie że to z wyimki z komunikatów prasowych polskiej Policji, a nie reportaż, czy w ogóle - czyjaś wypowiedź. A chyba nie o to chodzi. Timof, proszę, nie krzycz na mnie jak się spotkamy, dalej uważam że to mistrzowski komiks. Bardzo mistrzowski. Ale coś tu kuleje...

566 kadrów - eksperyment który się udał. Dennis Wojda przez rok chciał rysować komiks, codziennie po kadrze, ale jakoś tak wyszło że się nie zmieścił z treścią, i kadrów wyszło o 200 więcej. Nie miał koncepcji całości, jak twierdzi, wymyślał fabułę z dnia na dzień (więcej w wywiadzie tutaj, sam robiłem, więc wiem że to dobry wywiad, to przecież oczywiste). Efekt? Komiksowa kronika rodzinna, ciepła, wciągająca i płynna (poza jednym czy dwoma zgrzytami). Niby banał, opowieść o serii dziwnych splotów okoliczności, ale czytało mi się świetnie. W dodatku ciekawostka - to pierwszy  komiks przez Dennisa rysowany, i w tej materii też nie ma się do czego przyczepić. To nie dzieło wiekopomne, komiksem roku raczej nie zostanie, ale wrażenia z przyjemnej lektury na pewno mi pozostaną.

Co jeszcze? kolekcja Haczeta, ale to osobny temat w sumie. Nowy Sandoval który mnie nie powalił (pewnie częściowo dlatego że mi akwarelek zabrakło. Reedycja Przybysza, który jest mistrzem dalej (linek tukej, bo #mamotymnotke), więc kto nie zna niech pozna, poza tym nowy picture book od Shauna Thana, który wcale nie jest tak dziecięcy jak sie może wydawać i urzeka. Reedycja Phenianu jako Pjongjang. Jak reedycja, to znaczy że dobre. Powaga. To już jest argument. To świetny komiks jest.

No i It's Not About That znajomych trzech amigos. W pierwszym planie to mrożąca krew w żyłach historia o robocie szykującym się do emerytury, która mnie nie wciągnęła nic a nic, z drugiej strony tytuł sugeruje że to nie o to chodzi. I domyśl się czytelniku o co. No nie, ja lubię jak to autor mi potrafi sprzedać historię, i przekonać że wie co robi. I potrafi tak ją opowiedzieć, żebym wiedział o co mu chodziło. Nie na odwrót. Artystycznie - czy jak to nazwać - to może i ciekawy zabieg, prowokujący do refleksji i rozmyślań, przy okazji których każdy może sobie dorobić do całości nawet trzy dna, tylko że na mnie nie działa. Szkoda. Od laureatów konkursu MFKiG, w dodatku wspartych przez kolorystę, oczekuję jednak więcej. Co nie znaczy że komiks jest zły.

Tyle na razie, więcej jak mnie co trafi.


Sztybor - zwróć mi hajs

sobota, 20 kwietnia 2013

Hejt na Maxa

Maxa Payne 3. Powrót kultu, gra która jako jedna z pierwszych wplotła pełnokrwistego (czyli coś więcej niż Duke) bohatera do gry akcji, raz dała nam wszystkim spowolnienie czasu w pierdyliardzie innych kolejnych produkcji. Jedynka już jest niemal legendarna, te schizy wszystkie, psychodela. Dwójka ma sie do jedynki tak jak Psy 2 do części pierwszej. Znowu Franz Maurer, znowu chleje, niby powtórka ale nie do końca już to, bo gra była na raptem dwa wieczory. Grało się fajnie, wprowadzono to czego zabrakło noirowemu bądź co bądź poprzednikowi - femme fatale, w dodatku z giwerami. Było fajnie.

No i w końcu część trzecia, ogolony na pałę Max zapieprza po faveli i pruje do localsów. To przynajmniej obiecywały skriny. I to mniej więcej dostajemy. Były gliniarz, rozchlany i na przeciwbólowcach non stop, robi teraz za cyngla do wynajęcia w Brazylii, bo w NY sobie już przesrał, o NYPD nawet nie wspominając.

Spoko? Spoko. No to jedziemy dalej.

Intro wprowadza znowu w klimat, pierwszoosobowe monologi Maxa pełne są w tej samej mierze użalania się nad sobą co żółci, skisłej i skumulowanej. Motyw przewodni znany jeszcze z jedynki ładnie ktoś smyra na wiolonczeli. Jest dobrze. Agresywny montaż. Wkręcam się.

Dalej spoko? No to odpalam grę.














Jipikajej, wydymańcze!

Gram i coś mi nie bangla. Nie wiem co. Jakiś czas trwało ogarnięcie.

Poprzednie Maxy były dla mnie baletem przemocy w zwolnionym tempie, ze śmigającymi wszędzie w spowolnieniu kulami i śrutem, sypiącym się tynkiem (chyba, albo sobie to dopowiadam idealizując). Poetykę tej gry tworzyły spowolnione skoki z dwoma klamkami, w duchu Johna Woo, kiedy to kosiło się w trakcie jednego lotu z 5 typa, wstawało, otrzepywało, leciało dalej.

Tymczasem MP3 niby też oferuje to samo, ale nie tyle nie premiuje takiego sposobu gry, co za niego karci. Wyskoczenie z za węgła na jednego nawet typa z bronią to prawie pewien uszczerbek na zdrowiu. Wyskoczenie na paru to murowane zjechanie paska zdrowia o połowę albo i 3/4. Jak dojdą do końca naszego zdrowia, to na automacie zjada się pigułki (bardzo drogocenne i szybko schodzące w tej części), i gra leci dalej, o ile rąbnie się tego typa co nas trafił. Miewa to sens na bliższych dystansach, ale w niektórych miejscach, gdy nie wiadomo gdzie jest albo za czym się schował typ, to po prostu niewykonalne. wtedy replay.

Skoro więc w Maxa nie można grać jak w Maxa, to jak grać? Trudno powiedzieć, autorzy gry też chyba sami nie byli pewni, bo dodali możliwość taktycznego lepienia się do ścian. To detonuje od środka sprawdzony już te 12 lat temu patent na gameplay. Trzeba się czaić, chować, strzelać z za węgła, co jest dla mnie OK. Lubię Gears of War, podobało mi się dołożenie chowania do GTA czy RDR, fajnie to się sprawdza nawet w nowym Tomb Riderze. Główną treścią jednak żadnej z tych gier nie jest szaleństwo w Slo-Mo. W nowego Maxa grało mi się mniej instynktownie, bardziej analityczno-matematycznie. Czy warto wyskoczyć z za rogu? Nie, nie warto, bo dostane serie, poza tym bullet time'u mało, i powoli się odnawia. To co? Włączam spowolnienie bez skakania, wynurzam się z za murka, wale 3 kulki celowane w łeb typa z karabinem, chowam się. Jak się uda to biorę na celownik PMem dwóch typów z drugiej strony, of coz też na spowolnieniu. Bez nie ma sensu, skoszą mnie zanim wyceluję.

Jest więc tak naprawdę i zabawa w chowanego, i jazda na spowolnieniu, szaleńcze skoki są opcją tylko dla ozdoby, jako obowiązkowy element serii. Momentami bliżej tu do Call of Duty niż do pierwszego Maxa. Zwłaszcza w momentach gdy gości jest z 6-10 i zachodzą z flanki, a robią to naprawdę dobrze (plus dla autorów), gdy bullet tajmu nie ma, a gdzie się cofnąć też nie, bo przestrzeń ciasna. Dziwnie ta gra jest zbalansowana, nawet na normalu, ale to może moje brutalne zetknięcie oczekiwań z ofertą. Bywa.

Jest jednak w tej grze długa lista niedoróbek, które nie wiem jak mogły nie zostać wykryte przy testowaniu. Nikt poza autorami w tą grę nie zagrał od początku do końca, że nie znalazł tych baboli???

Gówien jest sporo, od drobnych do większych. Wczoraj na przykład przed snem mocowałem się z Quick Time Eventem, który jest zepsuty. Po prostu, glitch, nie moja pierdołowatość, sporo osób w internetach pisze o tym problemie (nie każdy go ma). Seria guzików do wciśnięcia, przy trzecim który się pojawia na ekranie zanim zdążę zarejestrować co zrobić mam już kulkę w brzuchu. Smuteczek. Powtórka. To samo. Powtórka, mashuję guzik jeszcze przed pojawieniem się polecenia na ekranie. Znowu ginę.

Co jest, kurwa??? Jak można zepsuć Quick Time Event??? Przecież to sekwencja 3-4 guzików do wciśnięcia, która jak się ją klika we właściwy sposób popycha scenkę do przodu. Jak można to zjebać? Jak można to przeoczyć??? Dzięki wszechrzeczy że tam zawsze ten sam guzik do wciskania jest, jak by był random to scena była by nie do przejścia pewnie, a teraz za którymś razem za chwile może mi się uda.

Czilll.

Pozytywy. Bohater, jego teksty, klimat, fabuła. Zaczyna się w rynsztoku, po czym szybko Max coraz głębiej zapada się w szambie. Biały gringo łazi po slumsach i rozwala kolejne rzecze biedaków mających w życiu jeszcze gorzej niż on tylko po to, by czuć się dobrze patrząc w lustro. Czy to nie jest fascynująco pojebana postać? Pewnie że jest.

Tylko dlaczego, nie ważne czy w irish barze w NY, czy w swoim pokoju hotelowym w San Paolo, wszędzie doi łiskacza z takiej samej szklanki? Wozi ją ze sobą? Wychodzi że się dopierdalam, bo szklanka jest szklanka, wszędzie mają ten sam kształt i są, no cóż, przeźroczyste, bo ze szkła. Tak, i nie dopierdalał bym się gdyby to był tumbler do łiski który ma prawie wszędzie zbliżony kształt. Szkoda tylko że tu się ktoś spiął i zrobił na denku (które Max pokazuje nader często) charakterystyczny deseń. I wychodzi że wszędzie gość łoi łiski z własnej szklanki. Albo wszędzie mają tego samego dostawcę. W pierwszym Maxie nikt by na to nie zwrócił uwagi, w 2ce by to uszło, ale do cholery, w game industry minęło 10 lat, sporo się zmieniło. Ta gra stara się uwodzić gracza swoją filmowością, umownym realizmem, gameplay ma popychać fabułę, ale do cholery, entropia siada mi przez tą jebaną szklankę. Nie można było z tego jebanego denka zrezygnować? Nie mogło być płaskie, bez wyrazu i uniwersalne, takie co to właśnie i w NY i w Sao Paolo mają? Bohaterowie nawet ciuchy w tej grze zmieniają między levelami, po kiego psuć to taką szklanką???

Tak, dopierdalam się, ale dlatego że ilość takich gówien które wyłapałem osiągnęła u mnie masę krytyczną.

Kolejna bzdura fabularna. Idę przez płonący budynek. Pierwsze piętro. Nie mogę przestrzelić szyby w oknie i zeskoczyć, co by się nie uwędzić, bo designer zaplanował dla mnie przemarsz przez ogień i parę strzelanin z podpieczonymi przeciwnikami. Joe McLane by skoczył przez okno zasłaniając łeb krzesłem. Sam bym próbował wywalać oknem. Nie Max. Max jest takim straceńcem że ma wyjebane, nie wyskoczy, przejdzie przez ogień, zabije każdego, by na wieczór utopić swe smutki w litrach gorzały i górach proszków. Życie? Powietrze? Ucieczka w najprostszy możliwy sposób? Nie, to asceta. On nie idzie na skróty, łatwiznę. Szkoda że się sam nie zastrzeli. A z nim debil który zaprojektował ten fragment sceny. Przecież mogli przeprowadzić Maxa nie pod oknami, a przez zamknięty korytarz, to bym się nie zastanawiał dlaczego bohater nie ucieka gdy może. Znowu pierdoła, ale tu siada nie tylko immersja, ale także minimalna jakaś identyfikacja która wytworzyła się u mnie wobec postaci, którą steruję. FAIL.

No to teraz dla odmiany kolejny glitch. Strzelanina w Hoboken, budyneczek w trakcie rozbiórki czy remontu. Rozwalam typków. Chce iść dalej, ale nie mogę, bo sidekick blokuje przejście. Ani przejść, ani zeskoczyć, a sprzedanie mu kulki pozwala tylko na reset czekpointa. Drugi i trzeci raz - to samo. Coś zjebane. Pomaga dopiero kombinowanie z podejściem w przejście razem z nim, ale dopiero po zlikwidowaniu wrogów. Zrobienie to wcześniej nie pomaga, bo zostawiony sa sobie typ od razu automatycznie zalicza zgona. Wogóle sidekick to jest kolejna bzdurka. Lasencja z 2ki nie nastręczała zanadto problemów o ile pamiętam. Tutaj bieganie z Latynosem oznacza że trzeba czasem go olać (bo znika i pojawia się potem nie wiadomo skąd dlaczego gdzie był co robił), a czasem bardziej uważać niż na siebie. Zostawi się go z tyłu, pójdzie do przodu? Typ zostaje zfragowany. Zostaje się z tyłu, żeby na spokojnie rozwalić mafiozów na cmentarzu? Typ zostaje zfragowany. Oczywiście w tych scenach gdzie ma tak się stać scenariuszowo jako opcja, a nie w tych w tkórych wypieprza w dupę nie wiadomo gdzie, zostawiając Maxa z 10-tką typa do zlikwidowania (oczywiście z za nagrobków, w Slo-Mo, bez skakania).

Proste bzdurki typu technicznego. Max jest praworęczny, ja też, lubię kamerę z prawego ramienia. Można zmieniać stronę. To dobrze, bo czasem gra ma tak że przy celowaniu lokuje się z prawej, czasem z lewej, raz za razem, i nie zapamiętuje że poprzednio było inaczej, bo zmieniałem. Nie wiem skąd co po co.

Albo. Większość normalnych shooterów (FPS, TPS, nie ważne) ma reload pod kwadratem na dual shocku. Max jest wyjątkiem, ma inaczej, w dodatku nie pozwala tego zmienić. I tak dobrze że mogę ustawić czy strzelam górnym czy dolnym triggerem.

Albo. Łażę z karabinem, bo lubię, bo mocniejszy, celniejszy na dystans etc. Włażę w miejsce gdzie wiem że będzie strzelanina z przygotowaną tą bronią. Następuje cut-scenka, w której autorzy uznali że fajniej będzie jak Max będzie miał w ręku broń krótką (z mojego inwentarza), pewnie nie chciało im się robić oddzielnej animacji dla inaczej ułożonych dla broni długiej rąk. Ok. Koniec cut-scenki, strzelanina, a Max ma w łapie zamiast kałasznikowa pistolet colta. Co jest??? Skoro autorzy ingerują w moje uzbrojenie tylko po to by pokazać jakąś tam scenkę, to niech na scence ich ingerencja się kończy. Przełknę że bohater ma w scenie nie tą broń co powinien, o ile pozwolą mi grać dalej po swojemu, a nie zmuszają mnie do zmiany broni na tą co miałem 20 sekund temu, w ostatniej sekundzie gdy miałem nad postacią kontrolę.

Ja pierdolę, to są tak drobne rzeczy, tak nieznaczące, ale jest ich tyle że gra mnie po prostu frustruje. Miałem ostatnio spoko zabawę przy hejtowanym zewsząd Snajperze 2, a fapowany Max mnie irytuje. Ale nie odpuszczę. Bo to najnowszy Max.

To jeszcze jedna scenka na koniec tego przeżartego hejtem wpisu.

Max idzie odbić laskę, wziętą na zakładnika. Wchodzę do pomieszczenia, klękam za płotkiem, obserwuję (bo tak sobie autorzy poprowadzili cut-scenkę). Na dole z 10 chłopa z tą laską, w dodatku skupionych, co ułatwia, można przeciągnąć serią i skosić z połowę. Max mówi że ma ochotę skoczyć i ich killować wszystkich, ale wie że to samobójstwo czy coś. Co dalej? CO DALEJ??? Trzeba poczekać aż 2 typy wyprowadzą laskę w cut scence. Potem nie można ani zmienić broni, szykując się na to co ma nadejść, ani przeładować, ani nic. Ponieważ Max nie chce samobójstwa, to można tylko się wychylić z za węgła, złożyć do strzału, by zostać dostrzeżonym, przez co w efekcie ostrzału stanowisko się przewraca, spada się na glebę. I trzeba tych typów wszystkich zajebać. Tych, na których się Max nie chciał rzucać, bo to kamikadze. Gdzie tu logika? Mogli ten jego tekst sobie autorzy odpuścić, i bym wtedy miał tylko żal że nie mogę skosić drani, gdy są skupieni, muszę znowu bawić się w kiwanego żeby mnie nie utłukli z boku, jednocześnie kalkulując ile jeszcze painkillerów i bullet tajmu mi zostało.

To fajna gra. Fajnie pociągnięta fabularnie. Momentami nawet miło się strzela. Ale ja nie rozumiem skąd ta ilość zachwytów i wysokich ocen, przy tej ilości gówien których autorzy sami nie wyłapali. Bo to nowy Max??? Gameplay jednak pozostaje dla mnie podstawą. Ważna jest fabuła, ale nie może jej psuć rozgrywka, pozbawiona płynności albo poharatana wtopami. Wolał bym Maxa Payne 3 obejrzeć jako film po prostu. Zamiast tego idę się teraz użerać ze zjebanym QTE, który będę powtarzał po raz 12-ty.

Rockstar Games - TO NIE TAK MIAŁO BYĆ!!!


EDIT: nie zrozumcie mnie źle. Nie twierdzę że gra jest zła. Polerowania zabrakło, i zadziorów jest w diabła. Ja przynajmniej sprawdziłem pisownię. I co wyłapałem (na bank nie wszystko) to poprawiłem. Dalej w tym tekście pewnie są wtopy, ale primo nikt mi za niego nie płaci i sekundo ten wpis to nie jest powrót wyczekiwanej od dekady legendy.