poniedziałek, 23 lipca 2012

Syndrom Mamonia

Tak naprawdę to miałem poświęcić najświeższy (LOL) post nowemu Spidermanowi, więc w skrócie:

nie jestem fanem trylogii raimiego. Jest dla mnie zbyt infantylna, zbyt nakierowana na emoproblemy licealisty, za bardzo ultimate-spidermanowa, za bardzo przynudza. Nie cierpię Tobiego Magłajera w roli Człowieka Pająka. Ten typ to totalna pipa mnientkim chujem robiona, nie ważne czy jest przed, czy po dziabnięciu przez pająka. Jego przeobrażenie po spotkaniu z symbiontem to już totalna groteska, może i zamierzona, ale słaba. Kirsten Dunst natomiast sprawia wrażenie permanentnie upalonej. Jedyne dwie rzeczy w starej trylogii to gościnne występy Bruce'a Campbella i J.K. Simmons w roli J. Jonaha Johnsona.

A co z resetem? Garfield to dla mnie Peter Parker. Totalny nerd, wycofany ale inteligentny, z poczuciem humoru, u niego one-linery wychodzą tak samo naturalnie jak pęczniejące ego Downeya jr. w roli Iron Mana. Parker to on. Tak samo z Emmą Stone. Kupuję ją i jako Gwen Stacy (EMMA STONE!!!), i sam fakt wprowadzenia Gwen przed MJ, co umożliwi wprowadzenie emofazy pewnie w części drugiej.

Poza tym plus za Ifansa w roli Connorsa, Sheena jako wujka i Field w roli ciotki, oraz Learyego w roli ojca Stacy. Na słabą obsadę narzekać nie można.

Tak czy siak - jest efekciarsko, dynamicznie i z jajem. Jedyny zarzut to ten jebany BING, który nie jest w stanie przekonać nikogo, że true nerd by z niego korzystał. Kij z tym, to najlepszy jak na razie film o Spidermanie. Melike

Starałem się być lapidarny. Wiem że nie umiem.

Więc do tematu.


Z dużym lagiem załapałem się jakiś czas temu na zajarkę formacją Baroness. Ekipa z Georgii zajebiście miesza klasyczny metal ze sludgem, stonerem i progresją. Album 'Blue Record' mnie krótko mówiąc rozjebał. Kawałek A Horse Called Golgotha ilością występujących w nim patentów starczył by mniej ambitnej kapeli na nagranie całej EPki (co najmiej). No kaman, kliknijcie play:

 
Niebieskie Nagranie to kapitalna płyta, przeszyta powtarzalnym motywem, jednocześnie najeżona zmianami tempa, ale nade wszystko nieustannymi zmianami, nie pozwalającymi by następowały powtórki zwrotek, refrenów, czy nawet ich fragmentów w tej samej formie. Progresywny metal w formie czystej. Ekstaza.

Po czym trzy lata od Niebieskiego, ci kolesie wydali Żółty i Zielony album na raz. Podwójny album, w którym każda połówka trwa co najmniej pół godziny.



Posłuchałem nagrań prezentujących album na streamach choćby tu (dzięki, Szymon), i się obesrałem.

Pierwsza, żółta połowa albumu, chociaż jest zdecydowanie mocniejsza, i tak jest odejściem zespołu w lżejsze rejony, co mnie nie boli, bo mnie sponiewierała.

Po intrze wchodzi Take My Bones Away, utwór o stonerowej motoryce, który można potraktować jako przejście pomiędzy metalową przeszłością kapeli a resztą albumu. Jest fajne brzmienie gitar, miło brzmiące przestery przy solówie. Jest moc. Acz nie tak sroga jak niegdyś. Jest singiel.


Potem leci March To The Sea, zdaje sie kolejny singiel, pulsujący bas, wolniejsze tempo (tępo? dafuq?), nieco lżejsze gitary i głos wokalisty, który sprawia wrażenie jakby w międzyczasie gość poćwiczył i zrezygnował z darcia ryja na rzecz śpiewu. I ściana gitar. Nie mój ulubiony kawałek, ale ma potencjał. I moc.


Little Things - melodyjna, prawie balladowo łagodna gitara, spokojny śpiew, wkręcający się w mózg riff, podkreślany basem. Postrockowa przestrzeń brzmienia, że tak to nazwę, cokolwiek by to nie znaczyło. Trzeci kawałek z rzędu i trzeci potencjalny hicior (gdyby nam się MTV przez ostatnie półtorej dekady nie wzięło i nie zmarło).

(Lewar, jak Ci nie wstyd???)

Twinkler - niemal ballada, przestrzenna, klimatyczna, z wokalnymi chórami. Jest chyba nawet flet i klawisz, dziwny brzęczący przester. Jak to ponoć powiedział ojciec Holcmana: 'najlepsze ballady robią metalowcy'. Nic do dodania.

Cocainium - to już jazda na fristajlu, jakieś hammondy w tle czy coś, astralne prawie klimaty zajeżdżające psychiodelą, z motorycznym, szorstkim refrenem.

Back Where I Belong - tu już skojarzenia jadą mi za sprawą wokalu w okolice Bitelsów. Niektórzy może poczytają to jako wadę. Potem wchodzi przesterowana, chropowata gitara, ale skojarzenie nie ginie aż do końca kawałka.

Sea Lungs - kolejny motoryczny kawałek. Wokal lekko bulgocze, pewnie dlatego że lekko go zalewa ciągnąca ten kawałek jakby zimna fala, albo trochę the Cure, nie wiem. Kolejny kandydat na porządnego singla. Kawał porządnego hard rocka.

Eula - jeden z najlepszych chyba kawałków na albumie, przywodzący mi na myśl Pink Floydów. Prawie 7 minut trwania kawałka daje dość miejsca na zrobienie z niego cudeńka. I wyszło. Z tyłu mózgu odpalają mi się skojarzenia. Nie pamiętam z czym. Trochę z Again Archajwów, trochę jakieś Mogłaje i inne Astronauty. Ale mi się to podoba, niesamowicie, od początku do końca.


Żółta połowa albumu jest dla mnie kapitalna, bo jest po prostu równa, a nie jest to poziom ani niski, ani średni. Nie jest na pewno tak mocna jak poprzednie albumy Baroness, za co sporo osób na nich psy wiesza. Szkoda mi tych typów co marudzą, nie wiedzą co piszą/mówią. Może nie jest najostrzej, może konstrukcja kawałków nie jest już tak nakombinowana, ale muzycznie jest to na pewno rozwój kapeli. Ja tam pójścia w stronę progresji, postrocków, dodania klawiszy, nasączenia grzmienia głębią (jak by to banalnie nie brzmiało) nie potrafię przecenić.

Tydzień czy dwa tygodnie po odpaleniu odsłuchów w sieci cały czas jednak nie mogę przebrnąć do Zielonego. Żółty jest tak zajebisty że powtarzam go raz za razem, a bardziej jeszcze stonowana druga połowa płyty po pierwszej, genialnej wybitnej połowie, jakoś mi nie wchodzi. Nie wiem czy jest gorsza, mam po prostu dysonans. I dystans. Muszę do niej wrócić za jakiś czas, zwłaszcza że studyjna jakość do tego zachęca. Lekko przesterowany wokal gładko miesza się z gitarami i sekcją rytmiczną, brzmienie żadnego ze składników tego koktajlu ani nie tłumi innych elementów piosenek, ani całości ich brzmienia.

Inna sprawa to oprawa graficzna autorstwa wokalisty, Johna Baizleya. Cudeńko. Piękność. Alfons Mucha z pierdolcem na punkcie czaszek i ptactwa. Chylę czoła, muszę dorwać we własne dłonie wydanie deluxe albumu i nasycić tym oczy.

Szczerze polecam tą płytę, z pełną świadomością że robię to na podstawie zaledwie części wydawnictwa. Nawet wtedy będzie to dla mnie album roku. A jak już dorżnę do bólu żółtą połowę, to może dojrzeję do zielonej części.