piątek, 10 sierpnia 2012

Prometeusz mi się podobał, a Batman nie (usuńcie mnie ze znajomych na FB)

Każdego roku jest tak, że przynajmniej jeden film w sezonie wakacyjnym musi być przehajpowany.

No to w tym sezonie mamy dwa.

Postaram się krótko. Bo czasu nie mam (tajasne, zawsze tak sobie mówię).


Prometeuszem od jakiegoś czasu jarali się prawie wszyscy. Jakoś tak wyszło że po premierze większość moich znajomych zaczęła słać Scottowi srogie jeby. Nie do końca rozumiem dlaczego. Że naukowcy zachowują się jak niepełnosprawni intelektualnie harcerze? Niby tak, ale to przecież amerykański wysokobudżetowiec, jak mieli się zachowywać? Jako prawdziwi naukowcy byli by śmiertelnie nudni, no i nie nakręcili by dramy. Nie powodowali by napięcia. A tak - specjalista biolog, widząc nieokreśloną obcą formę życia chce ją pogłaskać, a potem dziwi się że doznaje otwartego złamania kończyny, a w finale nawet śmierci. Głupie? Pewnie że tak, ale za to DZIEJE SIĘ. Zawieszenie niewiary, które w kinie zabrania mi się zastanawiać czy można kogoś dusić za pomocą Mocy, albo czy Bond naprawdę może złapać w locie spadający samolot, siąść za sterem i się uratować, w przypadku tego filmu zabroniła mi też analizować psychologię i horyzonty umysłowe postaci. Bo to nie taki film. Tak samo jak analizowanie celu działań rasy Obcych nie ma głębszego sensu. Bo nie chodzi o głębszy sens, chodzi o tu-i-teraz bohaterów oraz ich bierzące problemy.

Ridley Scott to nie jest artysta, to zdolny rzemieślnik. Gość zdaje sobie sprawę że ma wielki wkład w podwaliny dziedzictwa sagi o Alienach, i dokłada kolejną cegiełkę do świata, rozwijając pewne koncepcje, rozwijając określone elementy. Tylko że typ nie jest wizjonerem. To się nie trzyma całościowo kupy, ale nie do końca taki był jak mniemam jego cel. Facet jest specjalistą od jarmarcznej rozrywki (no takiej lepszej klasy oczywiście, potrafiącą przekonać że jest sztuką), obdarzonym przy okazji dotykiem króla Midasa. On miał zarobić kasę. I zarobił. Film kosztował jakieś 130 milionów, a zarobił już ponad 300. Mission acomplished, panie producencie, to który marny scenariusz mam teraz przerobić na maszynkę do produkowania pieniędzy?

Częściowo rozumiem hejta. Że to prequel Obcego (no nie do końca, to film ze świata jeno), że Ridley Scott, autor Aliena i Blade Runnera (czyli w sumie dwóch z zaledwie paru filmów na przestrzeni 30 lat, które mu się naprawdę udały), że kosmiczne SF, że cały ten hajp. Miało być tak pięknie, a wyszło tak, jak by jakiś hollywoodzki wyrobnik nakręcił komercyjną bzdurę, która ma więcej Fiction, niż Science. HOW COME???

No więc jak to się stało? Bo od początku miało tak być, i nie ogarniam zdziwienia. Scott sam jest zwolennikiem kina producenckiego, uważa się za narzędzie w rękach producenta, a pierwszy Obcy wyszedł mu prawdopodobnie przypadkiem (albo producenci okazali się być lepsi w swym fachu niż Scott w reżyserce). Jest kosmicznie, jest to ładnie skręcone, jest klimaciarsko. Jezu Chryste, równie dobrze można zlać Star Warsy, bo kosmiczne myśliwce nie powinny w kosmosie wydawać dźwięku.

Prometeusz to amerykańskie kino rozrywkowe, pewne idiotyzmy są wpisane w konwencję. Mózg zostawia się za drzwiamy, rozdziawia paszczę i po prostu patrzy. Jest jaki miał być, mnie się podobał. Równie dobrze można zżymać się na Bergmana, że akcja niedostatecznie dynamiczna. Pomimo (a może dzięki) całego hejta film mi się podobał, i fajnie że widziałem go w kinie, na laptoku to nie było by to samo. Na kontynuację też pójdę do kina, w ramach deseru przejrzę album z grafikami Gigera, a w ramach pokuty że lubię głupie filmy powtórzę kwadrologię z żoną (która boi się straszności, ale będą jaja...).


No to teraz drugie danie tygodnia. Mroczny Rycerz Powstał, ostatecznie utwierdzając mnie w przekonaniu, że wolę jak Batmany robi Burton, a jak robi coś Nolan, to wolę jak robi nie-Batmany. Powaga, uwielbiam wszystko prawie co zrobił (oprócz "Bezsenności").

Na wstępie - podobała mi się pierwsza część trylogii, jako przeniesienie archetypowego superherosa w wariant rzeczywistości w miarę rzeczywistej. To udany eksperyment, pokazujący że można robić filmy superbohaterskie na poważnie, w miarę realistycznie. Dwójka wydała mi się jednak za długa, nieco męcząca, nakręcająca się zbyt powoli. Po świetnym początku następowała godzina z hakiem nakręcania fabuły, by wybuchnąć w momencie gdy inne filmy się już kończą, ogłosić połowę filmu, i rozpocząć dynamiczną akcję. Po powtórce stwierdzam że lubię, że fajnie Ledgerowi wyszedł inny wariat niż Nicholsonowi, ale sam film jest już tylko powtórką udanego eksperymentu. Oryginalności mi zabrakło, bo same w sobie superhero klimaty w wariancie realistycznym mnie nie bawią. Batman to dla mnie popieprzona bajka dla dorosłych, przesycona kamuflowanym erotyzmem i psychoanalizą, rozgrywająca się w sceneriach godnych niemieckich ekspresjonistów. Gotham z pierwszej części (tej z tybetańskim zakonem ninja) miało w sobie namiastkę tego co lubię. W drugiej to już normalna, współczesna metropolia, z szalejącym gangiem pod wodzą psychopaty. Nie kupiłem tego. Wynika z tego że Batmana nie lubię najbardziej za samą postać, co za otoczkę. Nolan wyrwał natomiast postać z całego tego mającego ponad pół wieku sztafażu, i wetknął go w rzeczywistość.

Jak chcę współczesny sensacyjniak to odpalam sobie Gorączkę, albo Ronina. A nie idę do kina na Batmana.

Ale co Batman to Batman, i nie wypada go w kinie opuścić. No to poszliśmy.

Początek jest spoko. Akronim tytułu mówi fanom komiksu sporo o genezie pomysłu na ostatnią część (mam wątłą nadzieję, choć wiem że na trzech częściach się nie skończy) trylogii. Wayne, niczym w Powrocie Mrocznego Rycerza (w orginale Dark Knight Returns) jest zdziadziały, zniedołężniały, wycofany towarzysko, a kostium jego nietoperzego alter ego kurzy się już od lat. Jednak Gotham go potrzebuje, a tylko on może pomóc, ale to nie jest to samo Gotham, a on już nie jest taki jak kiedyś habla babla, patent z komiksu Millera, tylko że o starcu w ciele człowieka w sile wieku, a nie o pięćdziesięciolatku.

A potem wchodzi Bane, jest sieka na Wall Street (no, na takim gothamskim niby-Wall Street), fuzje, przejęcia firm, ludziom wraca wiara w Batmana, nakręca się intryga Głównego Złego. W momencie gdy zły triumfuje, a w kolejnych 30 minutach Batman powinien powstać, i posłać jego żałosną dupę do Arkham, następuje godzinna chyba część filmu, gdzie Gotham wchodzi we władanie terrorystów, z Waynem dzieje się to, czego każdy znający minimalnie jego relacje z komiksowym Banem się spodziewa, oraz wychodzi dopiero na wierzch fabuła w fabule, czyli przewrotny master plan antangonisty.

Jakoś w tych okolicach, gdy cały obłęd i lewacka anarchia wylewają się na ulice Gotham, jak to okrzepło pod nowym porządkiem, poszedłem do toalety. Wróciłem, posłuchałem jeszcze raz co oni gadają, jakie mają motywacje, jak Bane rozgrywa swoją grę, i powiedziałem sobie w duchu 'No kurwa... przecież to jest idiotyczne'. Zafundowałem sobie mentalnego fejspalma, wydąłem z pogardą dolną wargę, i patrzyłem dalej. Każda kolejna minuta powodowała że wydymałem ta wargę po troszeczku jeszcze bardziej, w finale powodując że prawie oddzieliła się od mojej fizjonomii.

Bo ten film jest zwyczajnie idiotyczny.

Jaki jest sens robić film o PRAWDZIWYM superherosie z AUTENTYCZNYMI gadżetami, ukazanym w REALISTYCZNY sposób w NORMALNEJ scenerii, gdy sama fabuła jest po prostu debilna???

Nie będę pisał detalicznie, by odpuścić sobie spoilery, ale zawodzi motywacja przeciwnika Batmana, która ma po prostu w sobie luki większe niż szer swajcarski. Konsekwentnie idiotyczne podejście Batmana do Catwoman też osłabia. Fakt że fajna, ale ile razy można dać się robić w wała? Prawidłowa odpowiedź: do skutku. Idiotyczna jest intryga jak wspomniałem, jeszcze bardziej umiejscowienie w niej Batmana i podejście do niego (iście, rzekłbym, bondowskie, if ju noł łot aj min). Totalnie bezsensowne są finałowe twisty, z czego jeden jest totalnie w sprzeczności z koncepcją intrygi, natomiast nakręca niedorzeczną dramę, niczym w Prometeuszu.

Z kina wyszedłem z opadniętymi łapami, powłócząc nogami (bo film mnie zmęczył), i z obwisłą dolną wargą (bo zdrętwiała). Nie odradzam wizyty w kinie, w końcu to Batman, film na który fani czekali latami odliczając dni i zasrywając mi Walla na Facebooku najświeższymi doniesieniami z planu kto właśnie pierdnął. Też czekałem, acz bez nabożnej czci, bez wiary w Nolana i bez wkręcania sobie hajpu. Raz tylko obejrzałem trailer, acz na mnie to i tak dużo, jak leciał trailer Prometeusza w kinie to za każdym razem zamykałem oczy. Tak czy siak - Batman w kinie, nawet jak jest zawodzącym Batmanem, pozostaje Batmanem w kinie.

Profit - mogę się teraz śmiać w twarz ziomowi który od dwóch miesięcy powtarzał że premiera tuż-tuż, i że ale będzie. Jestem złym człowiekiem. Nie odmówię sobie. Kolega woli Nolana od Burtona. Ale jednocześnie ma żal że Joker Ledgera nie był aż tak przegięty (czyt. 'komiksowy') jak ten Nicholsona. Ogarnijcie gościa. Ja nie ogarniam, ale i tak go lubię. Ale nie ogarniam. I będę rechotał złym, pełnym zgniłej żółci śmiechem.

Czy jest jakiś morał z tego wpisu, co miał być krótki, a oczywiście nie jest? Nie wiem, raczej nie. Jest jednak pewno porównanie, raczej mało uniwersalne, bo mi się Prometeusz podobał, a ogółowi nie, ale to jest blog mój, a nie ogółu, więc co tam.

Jestem w stanie przełknąć głupotę i niedociągnięcia fabuły w kosmicznym niby-horrorze produkowanym przez rzemieślnika w wieku emerytalnym. Idąc na kino gościa który na słowo 'wizja' czy 'sztuka' krzyczy 'APAGE!' wiem czego się spodziewać. Niezbyt angażującej mózg rozrywki. Wychodząc z kina nie mam żalu, że nad scenariuszem ktoś tu nie posiedział. Siedzieli pewnie nad tym scenariuszem z 5 lat, a potem zmieniali go jeszcze w trakcie kręcenia, ostateczny kształt fabule nadając dopiero przy montażu. Nie mam z tym problemu. Było to ładnie zrobione, i była tam jedna z chyba najobleśniejszych scen jakie widziałem. Producent zarobił. Ja wyszedłem z kina bez zażenowania.

Co innego Batman Nolana. Skoro gość się nadyma na kręcenie całej epickiej sagi, na przedefiniowanie mitu Batmana, opowiedzenie go na nowo, w nowych realiach, realistycznie i z psychologiczną głębią, to co to kurwa miało być, to co ja widziałem w kinie wczoraj??? Epickie to w tym filmie były tylko bzdury. Oraz wąsy Wayne'a, w pierwszej części filmu. Może dałem sobie wcisnąć piarowo-reklamowy kit, ale to nie o to chodzi. Poprzednie części w miarę trzymały się kupy, a tu taki flop. Co innego gdyby te filmy, poza nielicznymi onelinerami, miały do siebie jakikolwiek autodystans, poczucie humoru, whateva. Ale nie. To jest na poważnie. Wszystko. I wtedy te wszystkie głupoty mnie bolą.

Zakładam że będzie kolejna część Batmana. Typuję sobie już w główce nawet tytuł. Nolan skręci ją jak będzie chciał (złota kurwa, wiadomo... eeee,  kurwa miało b... eeeee. KURA miało być, nie wiem co poszło dwa razy nie tak :/ w każdym razie etj KURY się nie zarzyna). Ale życzę mu, by producenci zrobili mu kiepski żart.

Powiedzieli że kryzys. Że to. Że tamto.

I że budżetu jest tylko na tyle, by film trwał półtorej godziny. I ani minuty więcej.

By utrzymywali go w tej wiedzy przez pół roku.

Niech kombinuje.

I niech się skurwiel poci.

Niech cierpi.


Plakaty totalnie alternatywne, bo wrzucanie kinowych jest 2mainstream.
Posterek z Prometeo autorstwa Janée Meadows.  
Posterek z DKR o ile dobrze ogarnąłem jest stąd: http://frodesignstore.blogspot.com/ (kupa dobroci BTW).