niedziela, 29 marca 2015

Battlefield: Hardline - zabawa w gliniarzy i złodziei

Hejt po publicznej becie wywołał u mnie większe zaciekawienie względem tej gry, niż by to miało miejsce gdyby nie było takiej reakcji. Nie jestem szczególnym fanem BF, tak samo jak nie mogę o sobie powiedzieć bym fanował CoD. Po prostu lubię shootery, i lekko mnie męczy że te serie drepczą od jakiejś dekady niemalże w miejscu.

O ile jednak ostatnie CoD było niby krokiem w przyszłość, ale zaledwie kosmetycznym (ELO DZIECIAK, mamy wspomaganego double-jumpa, progres w opór, c'nie???), o tyle nowy BF idzie w inną stronę. Znajdą się więc pewnie hejterzy którzy będą mędzić: 'ej, nie ma żołnierzy, to już nie jest ten BF którego chcemy', i pewnie te same osoby w innym przypadku mędziły by: 'meeeeeeeh... znoooowu to samo???'. Mniejsza o nich, doceniam że autorzy kombinują, i ubierają tym razem gracza w mundur policjanta z Florydy, i każą mu się zająć problemem narkotyków.

Główną zaletą zmiany jest tu fabuła, którą można skierować w końcu na inny tor niż 'ktoś nas/kogoś zaatakował!!!'. Nick Mendoza to typ oddany sprawie, tylko że ma niemal wszystko i wszystkich przeciwko sobie. Taki Serpico z kubańskimi genami. Gra zresztą ostro żongluje cytatami i odwołaniami - to seriali policyjnych z lat 90-tych, do "Miami Vice", do "Bad Boysów" czy kina z kategorii B. Akcja obfituje w okazje do postrzelania, nie brak zwrotów fabularnych i zmian stron, nie do końca wiadomo ani kto jest z kim, ani gdzie nas ta historia jeszcze zaprowadzi. Dość powiedzieć że zaczyna się w Miami, a fabuła prowadzi nas potem między innymi na bagna czy pustynie zamieszkiwane przez jedynie słusznych obywatelsko rednecków. Są okazje do strzelania w plenerze, w środowisku miejskim czy wewnątrz budynków, a równocześnie szpera się za dowodami w kolejnych dowodzeniach, co jest jednym z niewielu sensownych podejść do znajdziek jakie znam. Poza tym, jako że jest się gliniarzem, to gra premiuje łapanie przestępców, zwłaszcza objętych nakazem aresztowania, co jest logicznie rzecz biorąc właściwsze od strzelania do wszystkich jak leci, dostajemy więc bonusowo skradałkę która jest też całkiem fajna. Dodatkowo oczywiście jazda samochodem, nieco strzelania z czołgu etc.

Oczywiście jak BF to i multi. Zacząłem od team deathmatcha. Zero fragów, a ginąłem co chwilę. Nie dziwne, skoro dawno nie grałem w tą serię. No to zapodałem różne tryby z włamaniami i rąbaniem kasy, a potem poprawiłem rąbaniem autek i śmiganiem teamowo na drive-by'u. Ostatni podszedł najbardziej, zwłaszcza że piniondz się w nim szybko zdobywa, a dodatkowo jest dobry dla ulubionego przeze mnie mechanikoinżyniera - naprawa autek, granatnik do rozwalania autek i całkiem sprawny PM pod pachą. Jak się otrzaskałem to pobawiłem się też operatorem - wiadomix: assault rifle i apteczki, elastyczna specjalizacja. Nawet zacząłem zdobywać czasem więcej killi niż zgonów i plasować się w połowie tabeli. Nie badałem wszystkich trybów jeszcze, ale stwierdzam tak: nie jest to Bad Company 2 (wciąż czekam na 3kę, chrzanić główną serię), ale i tak zabawa dobra. Doceniam mieszankę strzelania, kradzieży, użycia pojazdów i możliwość strzelania przez sypiące się (oczywiście w ograniczony sposób i nie wszystkie) ściany.

Oprawa - jest OK. Tylko tyle i aż tyle. Widziałem ładniejsze gry na tej generacji, ale faktem jest że mapy są spore i otwarte, więc nie błyszczą, ale i nie wyglądają tak paskudnie jak mapeczki z ostatniego CoD na PS3. Wygląda to bardzo przyzwoicie, nie czepiam się, choć nie jestem pod wrażeniem, nie zanotowałem też na PS4 chrupania ani istotnych bugów. Do tego bardzo fajny santrak - gdzieś mi tam DJ Shadow mignął, chyba coś the Clash, radyjka samochodowe w multi łapią jakieś rytmiczne densy naprzemiennie z power metalem,
przy którym naprawdę fajnie się gromi wroga. Ogółem - bez ekscytacji ale doceniam robotę autorów.

Polecam, bo zabawa w kampanii dobra, a multi też oferuje sporo, przestałem obstawać przy stanowisku że w tej generacji w grupowych strzelaniach zadowala mnie Destiny. Nope. Tu też jest dobrze. I na pohybel hejterom, warto dać tej grze szansę, faktem jest że fabuła zajeżdżą sztampą, ale to właśnie jest przednia zabawa stereotypowymi historiami o gliniarzach. ja się naprawdę dobrze bawiłem.

Jeśli chcecie jeszcze posłuchać paru słów o grze z mojej strony to recenzja załapała się do ostatniej audycji 24 poziom (a w niej także o debacie w Ministerstwie Gospodarki dotyczącej ewentualnych wiekowych obostrzeń sprzedaży gier zgodnie z kategoriami wiekowymi i rozmowa z reżyserami animek z Human Ark - Tomek Leśniak i Wojtek Wawszczyk indahaus) - O TUKEJ KLIKAJCIE.

niedziela, 22 marca 2015

Dlaczego tego nie było w WKKM???

Pytanie z tytułu posta jest retoryczne. Wielka Kolekcja Komiksów Marvela to przekrój przez parę dekad wydawnictwa, spojrzenie na różnych bohaterów z różnej strony i w ujęciu różnych artystów. Hawkeye na fali popularności Avengersów by się sprzedał, tylko że jest pozycją zbyt nową. Pierwszy zbiorczy album cyklu w USA wyszedł pół roku po starcie serii w Polsce (czyli pewnie z półtora po UK czy Australii). Nie dziwota więc, ale i szkoda.

Może to jeszcze naprawią. Jak nie to i tak zachęcam do lektury, nawet jeśli się nie lubi tego bohatera tak jak ja. Nie dość że ma fatalny kostium, to w dodatku nosi się na fioletowo.  W kwestii supermocy raczej słabo - taki gorszy, ale zrównoważony Bullseye. Tudzież fioletowy Green Arrow, ale totalnie wtórny, bo powołany do życia niemal ćwierć wieku później ale bez milionów i rysu psychologicznego (za to daje +1 w CV Stana Lee w dziale 'herosi do których przyłożyłem piętę czy cokolwiek tak przy tworzeniu'). Film też nie ułatwił mi polubienia Clinta Bartona (fakt faktem, jedyne co ma dobre to imię). Od początku się zastanawiałem - co pośród Hulka, Iron Mana czy Thora robi typ z łukiem? Chyba tylko po to tam jest by można go zabić dla podkręcenia dramy, albo coś w ten deseń. No i wiadomo. Wyszło jak wyszło. A okazuje się że to może być ciekawy bohater który zasługuje na własny film, o ile ma się oczywiście na niego pomysł.

Autorzy serii wiedzą co robią. David Aja i Matt Fraction znają się już od dawna. Parę lat temu przywrócili blask Iron Fistowi - kolejnemu street level hero trzeciej kategorii, ten dla odmiany potrafi operować energią ki by zadawać potężne ciosy. Z oldskulowej postaci w fatalnych ciuszkach, żerującej na popularności Bruce'a Lee, stworzyli postać z krwi i kości, wpisaną w pewną dłuższą historię Iron Fistów wykorzystujących swe moce by strzec równowagi. Do tego dobre rysunki, retrospekcje z dokonaniami innych Fistów, i jako fan kuchni azjatyckiej kupiłem to, smutłem tylko że Marvel scancelował serię.

Tu panowie robią coś podobnego, mam nadzieję że nagrody i wyniki sprzedażowe pozwolą im dociągnąć serię do celu który sami założyli. Znowu uczłowieczają płaskiego nieco bohatera, nadają mu pewną osobowość żeby nie szeleścił papierem jak coś mówi i dostosowują go do czasów współczesnych. Odpuścili wspomniany kiczowaty kostium z innej epoki a całość podlali autoironią i dystansem. Hawkeye jest świadom tego że jest Avengerem drugiej kategorii - nie jest bogiem, nie ma supermocy, nie jest efektem rządowego projektu superżołnierza, nie dysponuje nowoczesną techniką. Zamiast tego celnie strzela i ma zestaw strzał z często idiotycznymi funkcjami. Nie przejmuje się zanadto losami ludzkości czy kosmosu, bardziej leży mu na sercu życie człowieka którego widzi koło siebie. To w sumie wrażliwy, dość prostolinijny typ, nieco w duchu Hana Solo. Ma partnerkę, która zamiast szczuć cycem jest kontrapunktem dla Clinta, któremu zdarza się być nieudolnym czy po prostu za wolno pomyśleć. Chłop często zbiera po gębie i kończy z opatrunkami, ale trudno go nie lubić.

Aja i Fraction bawią się tu swoim bohaterem, któremu nadali osobowość ale i u którego wygrywają mocno wątek drugoligowości. To też zabawa konwencją superbohaterszczyzny, inteligentna, z klasą i humorem. To nie dzieło epokowe, nie ma tu rewolucji, ale nagrody Eisnera ani Harveya za jeden z zeszytów skądś się wzięły. "Hawkeye" to dobre czytadło, które nie tyle wywołuje we mnie ciekawość 'co dalej', co wiem, że będzie mi się dobrze kolejne tomy czytać. Dobrze że na razie jest ich tylko kilka. Teraz tylko przeczekać aż dolar spadnie...

Inna sprawa że jest jeszcze kilka tytułów co by się mogły załapać do WKKM ale tam nie trafiły. Choćby Daredevil Yellow. Ale co się odwlecze to nie uciecze, Mucha nadrobi. I dobrze.

czwartek, 19 marca 2015

Duma Jankesów kontra najazd Brytoli

Z niedawnej lektury książki o historii Marvela wyciągnąłem (poza sporą dozą anegdot) dwie cenne informacje. Po pierwsze: Stan Lee to pajac. Po drugie, co w sumie nie jest niespodzianką: na sprzedaż najlepiej robią eventy i crossovery, nawet najbardziej karkołomne.

The Batman/Judge Dredd Collection to wgląd na historię jednego z takich projektów, acz oczywiście nie marvelowskich, tylko DC i 2000AD. Dredd po premierze swojego filmu jest ostatnio nieco bardziej na fali a Batman jest evergreenem, do tego okładka Mignoli, mamy więc pewniaka.

No jakby nie do końca.

Tomik składa się z kilku krótszych historii o spotkaniach najsławniejszego sędziego Mega City One z Największym Detektywem Wszechczasów. I z poziomem jest różnie. To album dla fanów obu panów, album grubawy, bo liczy sobie te 300 stron (fani kalkulacji 'ile wychodzi za stronę' powinni być usatysfakcjonowani), ale nadający się głównie do oglądania, i to nie zawsze.

Otwierający album kultowy Sąd nad Gotham to popis Bisleya, obok Rogatego Boga chyba najlepsze co w mojej opinii stworzył. Światy amerykańskiego i brytyjskiego wydawnictwa przenikają się, bohaterowie podróżują między rzeczywistościami, twarde charaktery protagonistów, którym wszach chodzi o to samo, ścierają się w ramach konfrontacji, ale oczywiście udaje się zapanować nad bezprawiem. Z fabuły w pamięć zapada tylko Sędzia Śmierć, dość charakterna postać. I tyle. Poza tym mamy kolorowe szaleństwo Bisleya, Batmana o szczęce Slaine'a i kapitalną wizję koszmaru, jaki może się przyśnić postaci z horroru. Historyczna rzecz z czasu, gdy mainstream mógł być malowany w ten ekspresyjny sposób ślizgający się po granicy kiczu, który jednak uwielbiam.

Vendetta in Gotham - i tu już mamy najsłabszy punkt albumu. Nie pamiętam nic z fabuły (poza tym że była oparta na jakimś absolutnie kuriozalnym twiście), za to srodze zawiodłem się na Camie Kennedym, którego cenię jednak za Mroczne Imperium czy Nieamerykańskich Gladiatorów. Komiksowi zawdzięczamy jednak okładkę Mignoli, więc no ookeeej...

The Ultimate Riddle - fabuła nagięta i słabuje, ale wizual się broni. Rozmach Biza, ale bez Biza, jest na co popatrzeć.

Die Laughing - bezpośrednia kontynuacja Sądu nad Gotham, znowu powraca Sędzia Śmierć w towarzystwie pozostałych Mrocznych sędziów, sekunduje im Joker. Fabuła sprawdza się tu jako coś jednak więcej niż pretekst do naparzanki z oboma bohaterami, choć niewiele więcej. Patent z Jokerem całkiem fajny. Poza tym koncepcja 'Hedonistów dnia siódmego' mnie ubawiła. Komiks żyje jednak głównie stroną wizualną, jest na co popatrzeć, zwłaszcza część rysowana przez Glenna Fabryego wypada fajnie i mięsiście, reszta już mniej.

Pozostaje pytanie - po co ja to kupiłem, przeczytałem, a teraz to piszę? Bo jako komiks dla fanów się sprawdza, kompletując kilka mniejszych historyjek o relacjach Mega City One - Gotham w jednym tomie. Bo duża część albumu może przekonać do siebie stroną wizualną. Nie jest to jednak komiks, który może ująć fabułą, bo ta jest tu w ilościach śladowych. Jak kogoś jednak jara najazd Brytoli na amerykański rynek komiksowy, to nie może przejść obok tego albumu obojętnie. Może i poziom historyjek jest krapiasty, ale jeśli by to zostało u nas wydane, nawet jako deluxe, a bym nie miał, to bym i tak kupił by mieć na półce. Bo do tego (i przeglądania) głównie jest ten komiks, trochę szkoda, ale i tak. Batman i Dredd. No nie?

wtorek, 3 marca 2015

Kingsman: Tajne służby

Ten film to list miłosny do Bondów z epoki późnego Connery'ego/wczesnego Moore'a. Tych przegiętych, z gadżetami, przekolorowanymi villainami i autodystansem który nie każdy jest w stanie zdzierżyć. To film dla tych, którzy uwielbiają właśnie tą epokę. To film dla mnie.

Nie jestem największym fanem Craiga. Lubię filmy o 007 za to że jako seria stworzyły własny podgatunek kina szpiegowskiego, a potem przeszły w pastisz, polewając ze swoich własnych dokonań i momentami podnosząc konwencję do absurdu. Bond to superbohater w wersji brytyjskiej. Elegancki. Wykształcony. Dobrze ubrany. Physically fit. Likes to move it move it z damami nacji wszelakich. Imperialista, który swoim fallusem doprowadza do dominacji niższe rasy i zawstydza swoich przebiegłych, acz seksualnie mniej sprawnych przeciwników...

Wait, nie o tym, choć na marginesie polecam "Supermana w literaturze masowej" Umberto Eco, gdzie punktuje on nie tylko przegięty nacjonalizm Fleminga, ale też jego zafiksowanie się na erotyzmie Bonda, jako brytyjskiego nadczłowieka, w opozycji do jego wrogów - Słowian, Azjatów i innych ras podrzędnych, którym nie staje bo podnieca ich tylko złoto (a nie damskie krągłości), zostali napromieniowani, albo mają jakąś inną skazę której się napromieniowali. Polecam, ciekawa lektura.

Wracając do.

Im bardziej Bond odjeżdżał w komiks i autoironię tym bardziej mnie bawił, zwłaszcza "Szpieg który mnie kochał" i "Moonraker", oba totalnie przegięte, z moim ulubionym Jaws, oparte na de facto tym samym scenariuszu ale to w niczym nie przeszkadzało, bo nawet running dżołki się pojawiły. A potem zrobiło się to jakoś tak bardziej siermiężne, amerykańskie, potem znowu z Brosnanem chcieli pogodzić amerykański rozmach z dystyngowaną polewką, ale zabrakło uroku starych części. Publika się zmęczyła. Więc producenci poszli w to, co publika łykała właśnie bez oporów. W Bourne'a. I o ile lubię serię z Damonem, o tyle nie widziałem sensu jej dublowania, grzebiąc uroczo komiczną ikonę, by na jej miejsce wstawić drętwego Craiga.

Autorzy Kingsmanów też nie widzieli w tym zbytniego sensu, dlatego wzięli na warsztat komiks Millara i Gibbonsa, by przywrócić klimat przegiętych dżentelmenów w Tajnej Służbie Jej Królewskiej Mości. Fabularnie jest nieco jak Wanted, czyli nieco jak połowa komiksów Millara. Podróż bohatera. Młodzian odkrywa swe niebanalne pochodzenie. Przystaje do ruchu/grupy/stowarzyszenia które działa gdzieś w cieniu i stara się wejść w buty ojca. Ciekaw jestem czy przypadkiem stary Millara nie był nieudanym scenarzystą lub pisarzem. Ale ja znowu nie o tym. No więc młodzian się uczy, wchodzi w strukturę, a potem jest już czysta akcja podana w sposób przegięty i autoironiczny, czyli w duchu starych Bondów. To także młode kontra stare. Niziny społeczne kontra establiszment. I parę innych.

Jest zabawnie. Kapitalnie zrealizowano sceny akcji (choćby sieczka w kościele, ale nie tylko), dobrze zrobiono efekty, ale też zadbano o sprawną grę konwencją. Autorzy co chwilę czytelnie cytują Bonda, by grać formułą, ale też się nią bawić i wywracać na lewą stronę w przewrotny sposób, który docenią zarówno fani, jak i antyfani starych przygód 007. Jest to jednak film raczej dla miłośników tych przygód agenta, w których strzela on laserem z dupy, dokonuje niemożliwego, potem chlapnie kieliszek martini i idzie puknąć panienkę. A w finale odwala najazd na Gwiazdę Śmierci, by pokonać dziesiątki szturmowców i uratować księżniczkę. W końcu jest rycerzem, ale nie Jedi, a Okrągłego Stołu, który zastępuje tu MI6.

Wisienką na torcie jest tu obsada. Młodzian jest dość nijaki, ale wiarygodny w roli plebsu z aspiracjami. Dokoła niego Collin Firth za którym nie przepadam, a który świetnie się wpisał tu w rolę, potwierdzając że typowanie go do roli Bonda było niegdyś celniejszym pomysłem niż obsadzenie Craiga. Mark Strong jak zawsze świetny już samym byciem Markiem Strongiem, tu dodatkowe mrugnięcie - obaj panowie grali przecież w szpiegu. Michaela Caine'a też nie trzeba przedstawiać, podobnie jak Samuela L. Jacksona, który kreuje tu klasycznego niemal bondowskiego villaina skrzyżowanego ze Stevem Jobbsem.

Ubawiłem się konkretnie, jak jest akcja to jest przednio, przy dialogach rżałem momentami dość głośno, zero nudy. Nie jest to dzieło wiekopomny, docenią głównie fani staroszkolnej przeginki w brytyjskim wydaniu, ale i tak chętnie bym to przytulił na Blu-Rayu.

No i komiks muszę nadrobić. Koniecznie. Millar spoko, ale że z Gibbonsem? Jak mogłem to przegapić...