poniedziałek, 10 września 2012

Matt Damon kontra Agenci Wyższego Porządku

Są takie filmy - nawet mam ich sporo - które chce się obejrzeć w momencie premiery, ale nie wyróżniają się zanadto PR-em, znajomi mało hajpują, nie stoi za nimi nikt Wielki, jest mało czasu, przegapia się, zapomina. Przypadkiem wraca się do nich za parę miesięcy/lat i okazuje się że 'o jejku, fajne, dlaczego to przegapiłem, oglądając w międzyczasie tyle badziewia'? No i takim filmem są Władcy umysłów. Przynajmniej dla mnie.

Historia zaczyna się banalnie. Mamy Pana Polityka który daje dupy w kampanii wyborczej, ale za to poznaje uroczą, spontaniczną kobietę. Przypadkiem spotyka ją następnego dnia w autobusie. I niby zanosi się na typowe romansidło obyczajowe, gdyby nie jeden ubrany w stylu retro gość, i jego paru kolegów. Nie będę spoilował, pisząc że po współczesnym Nowym Jorku pałentają się Faceci w Czerni, wyglądający jak wyjęci z innej epoki, realizujący czyjś plan, bo to szybko wypływa. Po co? Na co? Jak wygrać z kolesiami którzy wiedzą wszystko i są wszędzie, i nie stracić potencjalnej miłości życia? Trąca banałem, ale naprawdę fajnie to skrojono.

Władcy umysłów to romansidło pomieszane ze spiskowym thrillerem. Za bazę posłużyło opowiadanie Philipa K. Dicka (a film przypomniała mi nowa Pamięć absolutna, bo to też Dickiem inspirowane), i jest to chyba jedna z fajniejszych ekranizacji jego prozy. W przeciwieństwie do niemal całej reszty nie ma napierdalanki i strzelanin napędzających akcję. Jest pewna dynamika. Stawką jest miłość, którą trzeba skonfrontować z Facetami w Czerni, uosabiającymi umownie traktowane fatum, lub też - zależy jak na to patrzeć - tropiących czarownice (i innych odstępców od 'normy') kapusiów senatora McCarthyego. I właśnie to taplanie w dickowych schizach najbardziej mi chyba zrobiło ten film.

Jak wiadomo - Dick był świrem. Trudno powiedzieć czy w sensie przenośnym, czy psychiatrycznym, bo wariackich papierów nie miał. Nałogowo uczęszczał do psychiatrów, trując im dupę o diagnozę, ale jedni twierdzili że to schizofrenik, inni że paranoik z manią prześladowczą, a jeszcze inni że to po prostu wrażliwy facet. Niewykluczone że gość był po prostu zajadłym trollem. Na pewno jednak swoje zrobiła żarta w ilościach hurtowych amfetamina. Może gość nie był przypadkiem klinicznym, ale ewidentnie miał nawalone pod deklem (na marginesie - polecam biografię Dicka p.t. "Boże Inwazje" autorstwa niejakiego Lawrence'a Sutina - czyta się, jak rzekł ktoś, jak dobrą beletrystykę).

Dick miał trzy główne schizy, często ze sobą się przeplatające. Powiedzmy sobie, że pierwszą z nich były rozważania czy jest człowiekiem, czy tylko mu się tak wydaje. Pokłosiem takiego myślenia była książka Blade Runner, której podtytuł "czy androidy marzą o elektrycznych owcach?" został od filmu odcięty, bo dotyczył właśnie motywu egzystencjalnego, z którego film też skutecznie wykastrowano.*

Pozostałe dwie trafiły w mniejszych lub większych ilościach do Władców. Nie pamiętam pierwowzoru, więc trudno mi się do niego odnieść, ale przynajmniej łatwo wychwytywalne są w filmie.

Dick miał paranoję że jest szpiegowany. Do anegdot o nim trafiła historia, że naszego polskiego Lema uważał ża sowiecką sztuczną inteligencję, która naciągnęła go na przedruk Ubika tylko po to, by orżnąć go z kasy, i wyciągnąć od niego ważne informacje. Inna jego śmieszna historia dotyczyła spotkania z agentami jednej z rządowych instytucji, którzy interesowali się bodajże jego związkami z lewactwem z San Francisco. Potem, jak chciał się dowiedzieć czegoś o wspomnianych panach, to - nie pamiętam detalu - albo nikt o nich w agencji nie słyszał, albo nie istniało w ogóle ich biuro. Dick-paranoik, mówili koledzy. Najbardziej jednak zabawna była ta historyjka dla tego z nich, któremu przydarzyła się identyczna sytuacja.

Lata 50-te w Stanach Zjednoczonych były nie mniej szalone niż 60-te. Ale na pewno mroczniejsze. I sporo z tego klimatu przeniknęło właśnie do tego filmu, nie ważne że rozgrywa się on współcześnie. Agenci ubierają się retro i realizują też niedzisiejszy w końcu plan.

Kolejna schiza Dicka wynikała prawdopodobnie z faktu, że naczytał się za dużo przedruków gnostyckich manuskryptów w trakcie amfetaminowego zjazdu. Gnębiło gościa ponoć do końca życia pytanie - czy to, co nas otacza, to rzeczywistość, czy wykreowana fasada? Czy jesteśmy panami samych siebie, czy kontroluje nas przewrotny demiurg? Dick oczywiście skłaniał się ku tym drugim opcjom. Do takich wniosków doprowadził go podobno pewnego razu różowy promień prosto z kosmosu, który całą noc padając mu na głowę, przekazał mu prawdę o naturze wszechświata, oraz otaczającej nas iluzji. Nabytą wiedzę Dick upchnął potem w liczącą 8K stron Egzegezę, gdzie pisze ponoć wszystko, co wie. Nie miałem odwagi się do tego dzieła zabrać.

Ten motyw warstw rzeczywistości - zajrzenia za zasłonę, o której się nawet nie widziało że istnieje, jak mówi jeden z bohaterów - też udało się we Władcach upchnąć. Skrojono z tego naprawdę fajne danie. Film raczej lekki, ale pozytywnie zakręcony. Ma w sobie coś z Bourne'ów (Damon biegnie! biegnie!!!). Ma sporo z Matrixa, który przecież ostro posiłkował się Dickiem (opadnięcie zasłony, pojawiający się w określonych momentach Agenci pilnujący Porządku), tylko że Wachowscy przepuścili gnostyckie paranoje przez filtr cyberpunka. Jest w tym też nieco Mrocznego Miasta Proyasa, gdzie tajemniczy Architekci wstrzymywali rzeczywistość, by nanosić w niej poprawki (tam jednak było mroczniej, i - o ile mnie pamięć nie zawodzi - atrakcyjniej wizualnie). Lekkość jednak załatwia potraktowanie tego z ironicznym przymrużeniem oka oraz bezpretensjonalnie potraktowane romansidło. Nie lubię romansideł, ale jak już mam oglądać, to niech będą właśnie takie. Albo jak Zakochany bez pamięci.

Napiszę tak: katharsis to może i nie było, ale oglądało się dobrze. Polecam.

A teraz w skrócie, bo nie chce mi się wpisu oddzielnego na inną produkcję poświęcać: Niezniszczalni 2. Było spoko, ale jak na środę z Orange. Bo inaczej to by mi było szkoda. Jest niby to co w pierwszej części, czyli prosta naparzanka ze znanymi ryjami, ale o ile wcześniej było tak banalnie jak to możliwe (jest bananowy dyktator, obalamy dyktatora, wygraliśmy, lista płac), o tyle tu wplątano w to zarys fabuły i psychologii. Jest piękny młodzian o niebieskich oczach, który tak bardzo nie pasuje do reszty mięśniaków, że jest niczym rysa na gładkiej powierzchni. Odstaje. Czyli zginie. Sly'owi będzie przykro, połowę filmu będzie prawie płakał. A potem będzie zemsta, ale skoro posyłał snajpera w srogą mgłę by ubezpieczał ekipę, to powinien najpierw sobie strzelić w łeb. Nie ważne. Nie oczekiwałem od tego filmu logiki. Liczyłem na więcej akcji. Piękna jest czołóweczka, gdzie każy ma swoją chwilę, jest krwawo, naparzają z autek jak z Renegade Ops, Jet Li naparza patelniami (chinese cook?), generalnie LOL. A potem nuda, smęty, pierdololo, emo, a substytutem akcji mają być gościnne wejście Szwarca, Willisa, Norrisa, JCVD czy polewka z kariery naukowej Lundgrena. Finał dobry, scena ze Smartem rządzi, śmiesznie że czarny charakter nazywa się Vilain, ale generalnie glut, i wysilone onelinery tego nie zmieniają. Poza tym za mało Terry'ego Crewsa.

Jedyne co mi zostało po tym filmie w głowie, to że muszę w końcu obejrzeć Undisputed 2. Tam też naparza Scott Adkins (w N2 - przydupas JCVD), a przy okazji jest jeszcze Michael Jai White. Może będą mniej gadać, a więcej prać się po ryjach.

Over.

Pod skryptem - zostałem zmotywowany do napisania czegoś o grach, bo podobno fajnie piszę o grach (dlaczego nie uważa tak nikt, kto byłby gotów za to mi zapłacić, albo dać jakieś recenzenckie chociaż?), więc napiszę następny wpis może o grach. Bo ja dawno już dość nie pisałem o grach.

Pozdro.

a plakat tym razem z diga doktora Mierzwiaka, warto zajrzeć, komiksowych nieco rzeczy też ma.


 * - Konwerski mnie już doprowadził do płaczu powyższym fakapem. Blade Runner to w oryginale oczywiście tylko tytuł filmu. Książka to "Do Androids Dream of Electric Sheep?". Polskie wydania (i pewnie też wszystkie pofilmowe anglojęzyczne, strzelam w ciemno) mają natomiast tytuł dwuczłonowy, żeby prostaczek znający film nie pominął na półce, no i niestety mi się zakodowało łącznie, choć niby wiem że tytuł pierwowzoru inny. A więc jeszcze raz. Robiąc film zmieniono tytuł, bo i egzystencjalny motyw owiec poszedł w cholerę. Nie miało to by więc zupełnie sensu, ale to tak na marginesie.