środa, 28 października 2009

Seans z deszczykiem, czyli Raining Blood

Do VERSUSa Kitamury zbierałem się coś z 5 lat. Lewar polecał, inni znajomi polecali, w dodatku japońszczyzna. Wystarczyło, żeby mnie zachęcić. Na rzecz filmu przemawiał sam opis: jakuzi trafiają do lasu i muszą walczyć z zombie. Krótko, głupio, ale jakże treściwie to brzmi... Okazuje się, że film prezentuje dokładnie to samo, co opis.

Fabuła ma znaczenie 2-gorzędne, bohaterowie wręcz 3-ciorzędne, przynajmniej w większości. Psychologia, historia postaci, czy nawet imiona nie mają znaczenia. Zresztą - szkoda na nie czasu. Skądś (więzienie? transport między więzieniami? co za różnica???) ucieka dwóch więźniów, mają się spotkać z jakuzami, których zna jeden z nich. Krótkie spotkanie z paroma gangsterami i szczerą antypatię szybko pieczętuje parę trupów (m.in. zdaje się że jednego z więźniów, zresztą - co za różnica, kto w tym filmie zliczy trupy?), powrót denatów z pozycji horyzontalnej do wertykalnej, oraz ucieczka drugiego z więźniów razem z więzioną przez jakuzów laską. Potem jest las, wyłażące zewsząd żywe trupy, oraz naparzanki i strzelaniny pomiędzy więźniem a gangsterami. I tak przez kolejną godzinę. Żeby nie było za łatwo - zombie mają broń palną. Jest gore, rzeźnia i wyrazy szacunku dla cyklu EVIL DEAD, nawet na płaszczyźnie pracy kamery. Są rispekty i dla MATRIXa. Więzień szybko przebiera się w stylowy czarny płaszcz i takowe gatki, po czym spuszcza kolejnym trupom srogi łomot, i pojedynkuje się z gangsterami. Krótko mówiąc - czysta akcja, podana z jajem i dystansem, w zestawie ze splatterowym gore, i regularnym bryzganiem krwią z paszczy przez któregoś z bohaterów.

W pewnym momencie pojawia się evil madafaka, z którym nie ma żartów. Okazuje się, że bohaterowie są uwięzieni w cyklu reinkarnacji od wieków (waaaat???), i to już ich kolejne spotkanie. Gra toczy się o wielką stawkę, wielką moc, i możliwość podróży po innych wymiarach. Słowem brednie, które Kitamura podaje z taką samą wnikliwością w zagadnienie, jak biografię głównego bohatera. Tym razem zamiast masakrować bezbronne zombie, bohaterowie zaczynają z różnych powodów bić się między sobą, a do akcji wkraczają dodatkowo niewydarzeni agenci nieokreślonych służb. Dzieje się. Oj, dzieje.

Pełnometrażowy debiut Kitamury to czysta akcja i humor, obie te rzeczy podane w stylu mało kontynentalnym. Szczątki fabuły tak naprawdę nawet nie proszą żęby je dobić, licząc na to że nikt nie zwróci na ich braki uwagi, bo tak naprawdę do niczego nie są tu potrzebne. Chodzi o jatkę i pojedynki. Całość jest dość dziwacznym miksem - EVIL DEAD, MATRIX, trochę siekanek na miecze, wszystko w klilmacie japońskiej metafizyki. Było by to mało strawne, gdyby nie humor i autodystans. I gore. Oraz gore. Krew tryska, bohaterowie co chwila zapluwają się krwią. Od obrażeń wewnętrznych? No nie wiem, bo potem hardo wstają i się leją. Po prostu Kitamurze tak się podobało. Taki ma gust. Podobnie jak pomysł z tym, żeby zombim w jednej ze scen po masakrze kopciło się z tyłków. Po co? Nie wiem. Kitamura tak sobie wymyślił, bo stwierdził że będzie śmiesznie. Nie kupuję żartu, ale myk z typem próbującym unikać pocisków niczym Neo, tylko po to by dostać kolejną kulkę i rozprysnąć się na kawałki - to było dobre. Podobnie jak dobry był jakuza pierdoła co ześwirował, co jakiś czas gubiący guna, i wyciągający z tej samej kieszeni jeszcze większą klamkę.

Filmowi rispekt za realizację, dynamiczne udźwiękowienie, a co ważniejsze - za dynamiczne walki. Tutaj rispekt dla Taka Sakaguchiego. Kolesia widziałem w nudnawej AZUMI, fajnym, acz nierównym SHINOBI, czy w kwasiarskim, i zbliżonym porąbanym klimatem do VERSUSa WOJOWNIKU BEZ STRACHU. Zawsze jest świetny, i kapitalnie się naparza, zwłaszcza w Wojowniku kopał zad (gdzie był takim trochę Django w klimacie feudalnej Japonii z automatyczną bronią palną... WAAAAT?). Morał - obejrzeć pozostałe filmy z Sakaguchim. Kuszą wszystkie produkcje, gdzie wystąpił u Kitamury, acz tam to zwykle na drugim planie. Kuszą te, gdzie był na pierwszym, czy które sam skręcił (Yoroi: Samurai Zombie, Battlefield Baseball, Szkoła Samurajów czy jakoś tak). No i kusi filmografia Kitamury - Aragami, jego Godzilla, czy Nocny pociąg z mięsem. W końcu z Vinniem Jonesem. Ech. W sumie jego cała filmografia. A, no i Hideo Sakaki też był dobry.

Słowem - polecam.

Na koniec krótko, o innej produkcji. Tron 2.0, czyli...

GAMER - nowy film kolesi od Cranka. Niestety, tym razem postanowili zrobić film z fabułą, co nie wyszło filmowi najlepiej, ale i tak wyszło fajnie. Bliska przyszłość, lekki cyberpunk (+1 do oceny w moich oczach), i reality show/gra multiplayer przyszłości. Sieć, gdzie gracze łączą się z prawdziwymi, genetycznie sczipowanymi ludźmi, i tak skazanymi na śmierć, i prowadzą ich do multiplejowej walki w trybie FPP. Kto przetrwa określoną ilość walk, zostaje uwolniony. Gra jest dynamiczna, korporacja co tym kręci to szuje, główny bohater (postać z 'gry') został wrobiony, w powietrzu wisi ucieczka, 'złamanie systemu' i własnoręczne wymierzenie zemsty. W efekcie dostajemy miksik Tronu, Running Mana ze Szwarcem + elementy Matrixa i parę innych nawiązań. Fabułka naiwna, prosta, trochę się momentami ciągnąca. Ale za to jak jest akcja... O rany... Jeśli kiedyś będą produkować futurystyczny wariant "Helikoptera w ogniu", to niech powierzą reżyserkę tym typkom. Dynamiczine, mięsiste, po prostu jak Gears of War w wersji filmowej momentami, tylko mi nadmiar chaosu na polu bitwy przeszkadzał, w grach czytelność tego co się dzieje to akurat podstawa. I koleś nie chodził bokiem ani tyłem w trakcie walki. W FPPowych multikach - prawie że samobójstwo. Ale to czepianie się zboka. Tak jak pisałem - o ile akcja daje radę, o tyle sama fabułka nie całkiem, dialogi z hakerami głupiutkie, i o ile koncepcja bliskiej przyszłości (wulgaryzacja mediów, kolejny etap internetowej rewolucji) jest fajna i dość prawdopodobna, o tyle bardzo mało odkrywcza. Będąc niejakim Felisem, też bym się o to dopieprzał, z drugiej strony na szczęście nim nie jestem, i tak jak nie jarają mnie produkcje o niewidomych irańskich dzieciach, tak samo jestem w stanie zauważyć że ten film jako pierwszy zwraca uwagę na pojawiający się fenomen współczesnych cyfrowych gladiatorów. Że już za jakiś czas ludzie nie będą jarać się skokami Małysza, i zamiast rozpoznawać kolesia wyglądającego na chudawego członka rodziny Mario, będą kojarzyć avatar albo skin z gry typka, co miał w ostatnim tygodniu 479 fragów, i zero K.O. Wie to część komputerowej i konsolowej braci, osoby które śledzą kulturę azjatycką, gdzie już do tego doszło, i wiedzą o tym autorzy Gamera. Nie wiedzą o tym recenzenci 'Co jest grane'. Co mnie nie dziwi. Ale ja nie o tym...

Gamer udany nie jest - fabuła celuje raczej w starszą młodzież, za to ilość przemocy stawia ten film w kategorii dla starszych widzów. Pewnie to też dziwi recenzentów poczytnych gazet - w końcu to film o grach, a jest dla dorosłych facetów. I to kolejny kulturowy fenomen, który ten film uchwycił. Kolesie, co te 20-25 lat temu oglądali Tron, jarając się grami na Atari, dorośli, skończyli studia, zarabiają, kupili telewizory full HD i nowoczesny sprzęt, i dalej łupią w gry, tylko że w Gearsy albo Halo, a nie w Pac-Mana. I ten film to właśnie taki Tron dla tych, którzy towarzyszą tej rewolucji od początku, zanim filmowcy jeszcze wiedzieli do czego to wszystko zmierza.

Na deser - linek do bloga Bownika - fotografika który dokumentuje grową rewolucję na zasadzie: "To się zmienia, i to właśnie na naszych oczach!". Smasznego.

Geek corner - gram (no a jakże nie?) w Batman: Arkham Asylum (no a jakże nie???). Śmieszne. Flashbacki Batmana z dzieciństwa, komisariat w Gotham po zabójstwie jego rodziców. Mówi do niego Gordon, każe nazywać się Jim. ALEJAKTO??? Przecież Gordon trafia do Gotham równocześńie z powrotem do miasta dorosłego Wayne'a w Year One? Z drugiej strony się czepiam, bo to psychodeliczna wizja tylko. Batman sobie to może sam wkręcać. Więc co za różnica...

niedziela, 25 października 2009

Horror Festival

Nie jestem szczególnym fanem horrrrrorów. Tak samo jak nie jestem szczególnym fanem sensacji, SF czy komedii. Dobre filmy lubię, a kwestie gatunkowe zlewam. To podobnie jak z komiksami mam. Dobrym trykotem nie gardzę, acz to nie znaczy że wolę kaptena amerykę wbitego w kostium od Goona czy czegoś innego.

Tak więc trafiłem na Horror Festiwal, jedną z niewielu filmowych imprez tematycznych, I nie było źle, acz rewelacyjnie też nie. Poniżej mój raport dla zainteresowanych programem, co się nie załapali, ale są gotowi zakupić filmy z amazona, albo posiąść je inną drogą.

Czwartek (22.10)

Diagnosis: Death - produkcja nowozelandzka, jak się dowiedziałem - podpinająca się pod nurt Kiwi Gothic. Taka nazwa zobowiązuje. Niemal kryminalna tajemnica, pałentająca się między wierszami, i para bohaterów, dwoje osób z nowotworem, decydujące się na eksperymentalne leczenie. Choroba, prochy, halucynacje, wizje, czarny humor i dobre dialogi. Przy tym filmie Tarantino wychodzi na trzeciorzędnego tekstopisarza. Troche mroku, psychodela, zajebisty autodystans. Dobra rozrywka.

Szorty:

Head to Love - takie dosyć oczywiste i klasyczne. Dobrze skręcone. Ciekawostka - w dużej części polska robota.
Night of the Hell Hamsters - pastisz, nawet zabawny, ale IMO pomysł okazał się lepszy od realizacji. W trakcie seansu wywoływania ducha wredne bydle nawiedza chomika w klatce. Potem masakra, odgryzione genitalia i krew. Z humorkiem. Nie z humorem.

Das Floss - animka plastelinowa o dwóch rozbitkach na tratwie. Nie wiem co komuś zasugerowało że toto ma cokolwiek wspólnego z horrorami. Takie tam. Głód, pragnienie i rekiny.

Virtual Dating - biedne takie, pseudo feministyczny bełkot mający (jak mniemam) ukazać bestialastwo dyktatury samczych szowinistycznych świń. Tylko że to zwyczajnie jest durne.

Eel Girl - krótkie, bez głębi, ładnie zrobione i fajnie udźwiękowione. Cunningham by się tego raczej nie powstydził. No i to dzieło typka od Chomików.

Welgunzer - żaden tam horror. Czyste SF bawiące się paradoksem czasowym. Podwójnym. I z humorem. Jak dla mnie najlepszy szorciak w zestawie.

Brother's Keeper - nudne i słabe, gdzieś taką historię już widziałem (bracia z boską misją, jeden widzi cel, drugi w imię boże zabija, aż do...). Taki tam bełkot.

Das Zimmer - wariacja na temat "Zagubionej autostrady". Już to znam.

Mavela - ostro pojebane. Film dla każdego, kto chciałby zobaczyć typka o facjacie Miśka Koterskiego, dymającego sedes. I nie tylko. Nie wnikajcie. Obejrzyjcie.

Piła VI - wbrew autorytetom pokroju Kamila Śmiałkowskiego, przy okazji premiery 2-giej części cyklu, stwierdziłem że to do chuja jest niepodobne. No może przesadzam, zwyczajnie mi się nie podobało, 1-ka wyczerpała pomysł. A tu już 6-tka. OLABOGA. Pozwoliłem sobie spasować.


Piątek (23.10)

Najgorszy dzie tegorocznego festa. Bez kitu.

Sauna - groza po fińsku. XVII wiek, Szwedzi i Rosjanie wytyczają granicę, dopóki nie trafią na środku bagien na betonowy bunkier. Tajemnicze. Klimatyczne. O co chodzi? Nie wiem, i autorzy chyba też nie wiedzieli. "Niech będzie tak wieloznacznie, że widzowie sami sobie dopowiedzą co chcą, i zesrają się ze strachu...". Normalnie mnie ten film wnerwił. Dopuszczam w horrorach kosmitów, wampiry, zombie, wilkołaki, duchy, wszystko, tylko niech to z CZEGOKOLWIEK wynika. A w Saunie to ot tak, ktoś coś szepcze, nie wiadomo co i po co, ludzie znikają pozostawiając po sobie ubrania, czy pojawia się postać BEZ TWARZY krwawiąca z pustaj dziury. I nie wiadomo dlaczego. Ani po co. OK. Filmy Shyamalana są głupie, ale on sobie chociaż zadaje trud, żeby wyjaśnić o co mu chodziło. Autorzy Sauny sobie takiego trudu nie zadali. Chociaż setting działał na ich korzyść.

Open Graves - krzyżówka Oszukać Przeznaczenie i Jumanji. WTF??? Czy mam cokolwiek dodać? Debilne, w dodatku z bardzo tanimi efektami. Oszukać Przeznaczenie miało chociaż fajne masakry. Odpuście sobie to coś.

Visions - thriller ni to policyjny, ni to szpitalny. Dość oczywisty (acz ma podwójnego twista), dość głupawy. Kolo szpera po stronach poświęconych pewnemu topicowi, i to starczy, co by go ktoś na czacie złapał i zaczął podpytywać. Czat powiązany ze stronami które odwiedzał. Tak. Jasne. And the pigs will fly. Ten ktoś podaje się za pismaka, a bohater na to 'tak, jasne, powiem Ci wszystko co wiem'. Głupawe ostro. Ale nawet spoko opowiedziane, luźny bezpretensjonalny wyjątkowo ziom-błazen wprowadzony, taka postać humorystyczna z wyjątkowym wdziękiem (nie wiem czemu, pewnie przez zapuszczenie, ale typ się kojażył mi z Sethem Rogenem). Film gupawy.

Sobota (24.10)

Dying Breed - Tasmańska Masakra Nożycami do Owiec. Coś mam dodać? Najlepszy chyba i najbardziej horrrorrrowy film jak dotąd, idący w stronę tezy, że największym koszmarem są skryte zakamarki ludzkiego umysłu. Duchy i wampiry to pic na wodę dla estetów. Koszmarem jesteśmy My sami. I o tym jest ten film.

My name is Bruce - ktoś nie zna Bruce'a Campbella? To - jak głosiła swego czasu jego strona - most famous B-movie actor. No i film jest o nim. Typ jest mistrzem tandeciarstwa, swoim przekoloryzowanym 'aktorstwem' zawsze dodaje uroku nawet największemu gównu. Jestem fanem. Tu gra samego siebie, i nawet całość reżyseruje. Film to zbitka ze statusu tego dziwnego typka, z całego zestawu gówien w których wystąpił, i z wątpliwego statusu 'gwiazdy' którym się go darzy. Fabuła wyjątkowo głupia, ale ja się tam ubawiłem. Sztybor twierdzi inaczej. Ale on walczy o Grand Prix festiwalu w Łodzi. Jemu się nie wierzy. Radosny krapowy film, nie rozumiem tylko, dlaczego za każdym razem jak padała kultowa fraza 'give me some sugar, babe...', to tłumacz (pewnie onlajnowy, ale co tam), dawał inne tłumaczenie tego zdania... Ech. Dobry B-class fun. Rechotałem się zdrowo.

Trailer Park of Terrors - wykolejeni społecznie licealiści trafiają na nawiedzony camping na pojebanym płudniu USA. Są jakieś retrospekcje, są sceny współczesne, nie wiadomo po co, bo przeszłość nie tłumaczy dlaczego gówniarzerka musi się zmierzyć z żyjącymi trupami (jak je odebrałem), ani dlaczego laska która zabiła swoich towarzyszy jest tak samo martwa jak swoi koledzy. Takie tam pierdoły. Bo film jest głupi. Mniejsza o to. Zasadniczo chodzi o klimat zdegenerowanego południa skrzyżowany z przygłupio-radosnymi "Opowieściami z krypty". Jeśli chodzi o to pierwsze, to "Bękarty Diabła" są nie do zdeklasowania ('szefie, ja naprawdę nie jestem kurojebcą...'). Jeśli o to drugie... Opowieści z krypty, to Opowieści z krypty. Południowi kolesie bez nosów (w stylu maidenowsiego Eddiego), grający gitarowe sola na dachach przyczep kempingowych, to fajni są, ale to za mało, żeby mnie kupić. Jest z dystansem, jest zabawnie, ale to chyba najsłabszy film soboty, która była najlepszym dniem festa.

Na marginesie - jeden z typów (co to gra na gitarce) jest najbardziej wolverinowym Wolverinem jakiego widziałem. Taki szorstko męski, ale i parszywy w sposób, którego Jackman nie osiągnie choćby chciał. Flanela, długie włosy i pekaesy...

Over.

No, to tyle.

czwartek, 15 października 2009

9 Dzielnica

Zacznę od foteczki, której nie mogę sobie odmówić, prosto ze zbiorów Gniazda Światów (Godai, nie łam się, to nie Twoja wina że ta antologia ma tak fatalną okładkę).



Bułeczki Macieja made by Żona Macieja. Jedno zdjęcie, tysiąc słów.



Do rzeczy.

Dystrykt 9 - mam wrażenie że Blomkamp, zanim zrobił szorta, o który oparł swój pełnometrażowy debiut, oglądał 13 Dzielnicę Bessona (po angielsku - District 13...). Obejrzał sobie to luźne SF o dzielnicy imigrantów, po czym powiedział sobie 'Aliens... Illegal aliens... LOLZOR!!!1!1!111', czy jakoś tak. No i wyszedł z tego pomysł na film o inności i wyobcowania, problemu imigrantów (z obu stron patrząc), wątpliwym humanizmie mieszkańców Planety Ziemia, czy naszej gotowości na poznanie przedstawicieli obcej cywilizacji. Film w dodatku luźny i lekki, dynamiczny i efekciarski, acz nie głupi.

Otóż pewnego razu nad Johanesburgiem zawisł statek kosmiczny Obcych, nikt nie wiedział dlaczego (Targi Nieśmiertelnych...?). Okazał się pełen zagłodzonych alienów, którym - tak jak każdym przybyszom - zapewniono pomoc, jak zawsze - prowizoryczną. Przypominających koniki polne przybyszów spędziło się do getta, pozostawiając ich w sumie samym sobie na 20 lat. Populacja znacznie wzrosła, ludzie (poza lokalnymi bandytami) raczej się w okolicę dystryktu 9 nie zapuszczają, a biali osadnicy boją się kosmitów, bo ich nie rozumieją, czują się przez nich zagrożeni, czują do nich wyższość lub odrazę. Blomkamp nawiązał w swoim dziele do faktycznych wydarzeń z Afryki, gdzie to Biali przesiedlali Murzynów, traktując ich w podobnie zwierzęcy (sami jak zwierzęta, i traktując autochtonów jak zwierzęta) sposób. Main hero Wikus Van De Merwe - śliska i pierdołowata biurowa menda - ma dowodzić eksmisją kosmitów z getta które zamieszkują. Eksmisja 'mająca zapewnić im lepsze warunki życiowe' to oczywiście pretekst żeby ich gdzieś dalej i ciaśniej upchnąć. Kosmici są nerwowi, a towarzyszący Wickusowi i jego kolegom w białych kołnierzykach wojskowi czekają tylko na okazję żeby sobie postrzelać (jak w Krwawej Niedzieli). Oczywiście sytuacja wymyka się w pewnym momencie spod kontroli, następuje zakażenie dziwnym czymś, co powoduje mutacje (Mucha...), nad zakażonym kontrolę przejmuje korporacja (Aaaalieeeens...), a ten ucieka, by być zmuszonym dowodzić swojej niewinności (Ścigany).

Wielkim atutem filmu jest dynamika i brak monotonii. Reżyser często wprowadza zwroty akcji, które zupełnie zmieniają konwencję filmu. Zmienny też jest sposób podania historii. Zanim akcja się rozkręci, częstowani jesteśmy reportażem z telewizyjnych wiadomości, z dziennikarzami, telewizyjną oprawą, wypowiedziami świadków, najbliższych itd. Potem, gdy reporterzy 'gubią' bohatera (lub też, traktując reportaż jako robiony post factum, gry oglądamy go jak jest poza zasięgiem kamer), wstawki ustają, by wrócić na koniec. Akcja jest dynamiczna i pomysłowa, efekty są świetne, a historia pozostawia z pewną refleksją o naszym (Polaków, Europejczyków, Ziemian) otwarciu na przyjezdnych, którzy z jakiegoś powodu nie mogą wrócić do siebie. Dydaktyzmu raczej nie ma, ważniejsza jest dynamika, efekty i akcja, zwłaszcza finałowa sekwencja, gdy w obroty idą pancerz wspomagany (bojowa wersja wózka widłowego z Aliens) i działko antygrawitacyjne z Half-Life 2. Blomkamp, jeśli ktoś nie wie, miał kręcić ekranizację Halo, z której na szczęście nic nie wyszło, i Jackson zaproponował mu 30 milionów $ za skręcenie tego, co chce. I dobrze, bo Halo to biedna seria, a Dystrykt 9 to kawał dobrej i inteligentnej rozrywki. Gracze znajdą w niej jednak nieco growy feeling, a może i coś więcej (w scenie ze świnią byłem pewien, że słyszałem w tle odgłos znany jako 'achievement unlocked').

Oddzielną sprawą są bohaterowie, rzadko dwuznaczni, najczęściej negatywni, poza drobnymi wyjątkami. Wickus, jak wspomniałem, to biurowa menda, jest wojskowy madafaka, bezduszny korporacyjny bydlak, czy czarni gangsterzy. Tak naprawdę jedynymi ludzkimi postaciami wydają się zaszczuci obcy, którym wydaje się kibicować reżyser. Tym bardziej głupie wydają mi się internetowe oskarżenia, że Dystrykt 9 jest rasistowski. Że zdziczali po 20 latach kosmici są przedstawieni jako prymitywna rasa, to dowód na rasizm autora? Przy tak prezentujących się przy nich ludziach??? Czy może fakt że w filmie Murzyni to gangsterzy, a Biali to zwierzęta w garniturach, ma świadczyć o faworyzowaniu rasowym? Do cholery, przecież to jest właśnie film o segregacji na tle rasowej... Czekam na homoseksualną interpretację tego dzieła...

Film nie jest oczywiście pozbawiony wad. Postaram się niespoilować. Dlaczego na przykład uciskani obcy nie zrobią pożytku ze swojej wypasionej broni? Jak jednemu kosmicie do spóły z drugim udało się zrobić w tajemnicy to, co zrobił. Dlaczego obcy nie bronią nienarodzonego potomstwa O_o? Pomijam kwestię szybkości mutacji DNA, bo to nie jest raczej kino naukowe, tylko rozrywkowe, ale dziur scenariuszowych nieco jest. Kij z tym. Bardziej odczuwalne jest spowolnienie akcji w połowie filmu (sekwencja ucieczkowa), a nostalgiczne rozmowy przez telefon (i ta gadka z finału) to mdławe landrynki. Co nie zmienia faktu że od filmu o kosmitach-imigrantach nie oczekuję ani realizmu, ani głębi psychologicznej, ani pełnej spójności, gdy chcę oglądać wybuchy i gigantyczne UFO na niebie. Tak samo landrynki łyka się bez bólu, zapijając je obfitością pozostałej zawartości dzieła.

Na koniec krótko - szczerze polecam, i czekam już na Dystrykt 10 (w inny tytuł kontynuacji nie wierzę). Głosy malkontentów nie mają znaczenia, są w mniejszości. Nawet mojej koleżance z pracy się podobało, a ostatnie SF jakie widziała to było Ja, Robot. Ba, nawet Mossakowski się podniecił dając 5/6, co niektórzy znajomi skomentowali gdzieś tam znalezieniem sobie w końcu przezeń dziewczyny. Ja osobiście skłaniam się raczej do stwierdzenia że odrobił pracę domową, poczytał na Wiki, na IMDB, i w końcu omawiając kino rozrywkowe w końcu wiedział o czym pisze. Film rozrywkowy w Co jest grane oceniony na 5 gwiazdek... No przyznajcie sami, w tym naprawdę coś musi być.

Pod skryptem: nie, nie przepisałem tego Dystryktu 10 od Mossakowskiego, to po prostu oczywiste, zwłaszcza że już reżyser kłapie dziobem o kontynuacji, a furtkę pozostawiono otwartą... Swoją pogranicze kina akcji i kina SF? Cholera... To prawie jak pogranicze literatury SF i literatury popularnej. Gaddemyt. A może się czepiam...?

piątek, 9 października 2009

Alan Moore to wariat

Na początek jedna rzecz - miałem na blogu erratę machnąć. Rozmawiając na centralu z Maciejem Pałką, okazało się że hasło 'Au! Ty chuju!', czyli diss na Adlera z dampcowych Strange Places nie jest autorstwa Jerzego Szyłaka. Co prawda sprawdziłem, i wyszło że mu tego na blogu nie przypisywałem, ale jak ktoś nie wie to informuję - najbardziej błyskotliwy tekst w tym komiksie jest autorstwa Macieja. Jeśli osoby czytające tego bloga o tym nie wiedziały (a co jak sądzę i tak mają w głębokim poważaniu), no to teraz wiedzą.


Przechodzimy do dania dnia. Dziś będzie 'komiks, który każdy powinien przeczytać, ale nigdy nie doczekacie się jego polskiego wydania'.

Alan Moore to wariat. To geniusz. Ale także wariat. Taki właśnie - jedyny chyba do zaakceptowania - wniosek nasuwa się po lekturze From Hell. Wessałem w końcu, po roku leżakowania na półeczce League of Extraordinary Gentlemen: Black Dossier, no i dzieło to potwierdza tylko moje zdanie o tym zacnym autorze.

First things first. Czarne Dossier to zbiór dokumentów i akt poświęconych działaniom Lig - zarówno tej dowodzonej przez Wilhelminę (LXG #1, LXG #2), jak i w innych okresach. Fabuła samego komiksu jest bardzo prosta - przefarbowana na blond Mina i wyjątkowo młodo wyglądający Quatermain wbijają się do centrali Ligi, by podpieprzyć cenne dokumenty, dotyczące ich samych. Po drodze muszą tylko zbajerować agenta Bonda (tym razem TEGO Bonda), dać mu w łeb, a po ucieczce mogą spokojnie zagłębić się w aktach. Trzymają w ręku czarny tomik, z wytłoczonym logiem. Taki sam, jaki w ręku ma czytelnik. Otwierają tomik. Widać dokumenty. Przewracamy stronę. Mamy w ręku dokładnie to, co Wilhelmina przed chwilą.

Moore poszedł po bandzie. Fabuła komiksu jest pretekstem do przedstawienia momentów, w których bohaterowie szperają w aktach, i te akta najbardziej walą po czaszce. Poza nimi jest rozciągnięta na niemal cały komiks ucieczka, pozbawiona prawie zwrotów akcji, oraz totalnie odjechany finał, kiedy to bohaterowie wchodzą poniekąd w czwarty wymiar, a czytelnik, by to wyczuć, musi samemu dodać sobie wymiar percepcji, założyć dołączone do komiksu okularki, i przejść z odbioru w 2D, do 3D. Nie wariat? Wariat.

Jak wspomniałem, podstawą są jednak same akta. Momentami to ciężka lektura, i dlatego część znajomych wymiękła, choć dumnie posiada ten tomik na półce. Po kolei wybiórczo jadąc, Moore załączył: spis treści akt, artykuł okultysty poświęcony potężnym istnieniom nawiedzającym ziemię, komiks rozwijający historię Orlando, wymyślonego przez Virginię Wolf, zaginiony, niedokończony dramat Szekspira, czy inne cuda. Stylizując tekst na inną formę, bądź też autora, Moore opisuje historię Lig które działały przed i po tej znanej z poprzednich tomów. Historia cofa się do bohaterów szekspirowskich, wieku XVII-tego, i z tej perspektywy Moore pokazuje historię brytyjskiego wywiadu. Siedziba Ligi przy Voxhaull Cross to nic innego jak baza MI6 (nawet adres się zgadza), w końcu działa tam też Bond, jest M, wspomina się w komiksie o Q. Źródeł wywiadu UK doszukuje się autor w działaniach poprzedniej grupy, w której działał między innymi Lemuel Gulliver, czy Orlando, którego historia w wersji Moore'a zaczyna się już w antyku. Są więc kolejne wieki działania wywiadu, przeplatające się z postaciami z brytyjskiej literatury tamtego czasu, ale same rozważania i nawiązania Moore'a są dużo głębsze. Niemal każdy kadr komiksu jest napchany cytatami i nawiązaniami, których osoby niewychowane w Anglii (w latach 50-tych zwłaszcza) w większości nie wychwycą.

Trudno nie wyłapać ciągłego odnoszenia się do 1984 Orwella, da się zorientować że pod artykułem o bogach i demonach powinien być podpisany nie Oliver Haddo, a Aleister Crowley, a bóstwa o których ten pan pisze to oczywiście między innymi demony z Lovecrafta. Ale to łatwe, to proste, a tego jest w cholerę, co kadr. Szekspir jest tak wystylizowany, że ledwo przebrnąłem (co dla wielu okazało się tak samo trudnym sprawdzianem, jak pierwsze 100 stron Drużyny Pierścienia dla tych, co nie pochłonęli całej trylogii). Jest to więc literacka wersja historii brytyjskiego wywiadu, podparta kolejnymi artykułami, tekstami literackimi, czy wewnęntrzymi komentarzami agentów. Jest fragment biografii nieszczęsnego Bonda z poprzednich tomów, któremu drużyna Miny zniszczyła karierę. Jest kapitalny artykuł o zagranicznych odpowiednikach brytyjskiej Ligi - we Francji byli to kolesie tacy jak Arsen Lupin czy Fantomas, w Niemczech postaci z filmów ekspresjonistów. Bomba. Moore wszystko wiąże z historią, wybuch Wojen Światowych łącząc z knowaniami niecnych kreatur z filmów niemych.

Idąc dalej - są elementy korespondencji pomiędzy agentami a biurem, pamiętnik Miny o jej pierwszym spotkaniu z kapitanem Nemo (czyli coś, czego w #1 zabrakło), czy kapitalne opowiadanie, stylizowane na opowieści o Woosterze i Jeevesie skrzyżowane z Cthulhu stories. Nie znam panów, ale mam Google. Bez internetu, Wiki i innych takich, Black Dossier nie było by nawet w ćwierci tak dla mnie zrozumiałe, jak jest. Moore pokazuje też akta nieudanej Ligi która miała zastąpić tą Murrayową (agenci zginęli, lub 'zaginęli'), po czym dobija opowiadaniem w stylu bitnikowskim, gdzie bohaterowie Kerouaca spotykają tych ligowych, i razem walczą z poczwarami z Lovecrafta. Cholera, dlaczego nie było macek w poprzednich Ligach, tylko w tych bonusach są? Trudno. Opowiadanie bitnikowskie jest czystym bełkotem, czytanie tego to masakra, ale Moore'owi udało się wyłowić ducha spontanicznego pisania tych typków. Czuć, że za bardzo ich nie poważa.

Ucieczka się oczywiście udaje, następuje rzeczywistościowe 'PYK!', po czym zakładamy okulary 3D. I jest dziwnie, wszystko wygląda dziwnie, nawiązania się piętrzą, Moore załamuje płaszczyzny rzeczywistości i fikcji, tak samo jak połamana robi się perspektywa, by zakończyć dzieło swoim własnym (nie swoim?) monologiem, włożonym w usta szekspirowskiego Prospero, wyglądającego jak podstarzały czarodziej Merlin z filmu Excalibur. Wierszowany monolog jest o rzeczywistości, fikcji, fantazji, i takich różnych. Też na różnych poziomach to płynie, można interpretować z poziomu autora, z poziomu bohatera, trochę to już na koniec przekombinowane, acz zamyka serię (której ostatni tom jeszcze do końca się nie ukazał).

Moore to szaleniec. Wyłapanie przynajmniej 25% nawiązań jakie tam są, jest dla mnie mało możliwe, a i tego co wyłapałem mało bym ogarnął bez szperania w internecie, bo tak się czyta czarną Ligę. To praca na źródłach. Moore do ekstremum rozkręcił formułę erudycyjnego dialogu autora z czytelnikiem, znaną z poprzednich tomów. I pokazał Gaimanowi gdzie jego miejsce - w Sandmanach bohaterowie jadą nadętymi cytatami, ale nigdy nie jest to splecione w takiej ilości, i tak komiksowo, jak tu. Czarne Dossier to olbrzymia praca, to 16 tekstów, każdy w innym stylu i o innej specyfice, często przyozdobionych 'odręcznymi' przypisami szefów biura na marginesach. Wszystko to niesamowicie rozwija świat, historie bohaterów, zwiększa bliskość tej moorowej fantazji do rzeczywistości. Powala nawet strona wydawnicza, poszczególne wynalazki (jak na ten przykład tihuańska biblia w klimatach orwellowskich) różnią się od reszty komiksu formatem i papierem. Może i przegięty jest nieco finał z fajerwerkami które oślepiają, może sam cel wykradzenia dossier i pogoni za bohaterami jest pretekstowy i za słabo umotywowany, ale to i tak świetny komiks (komiks..?), bogaty w treść, a jeszcze bogatszy w nawiązania. Poza tym to świetny gadżet dla świrów-materialistów i gadżeciaży. Lubię posiadać ładne rzeczy. Lubię ładnie wydane komiksy, z tłoczeniem na okładce, z tasiemką-zakładką, lubię jeśli autor zaszaleje i zawartość komiksu jest powalająca edytorsko, a do całości dołączone są jeszcze okularki 3D (na marginesie - jeden z kolorów szkiełek był trochę słabo dobrany do koloru tuszu, który miał maskować...). Po prostu robi mi dobrze czytanie takiego czegoś, macanie, trzymanie na półeczce, pokazywanie znajomym, i chwalenie się tym na konwentach. I mówienie tym co mają, ale nie doczytali (znam takich więcej niż tych, co dobrnęli do końca), jakie to zajebiste.

Moore wciągnął mnie w swój świat, do końca nie rozumiem dlaczego co lepszych historii nie przedstawił w formie komiksu, z drugiej strony Czarne Dossier to tak rewelacyjna rzecz od strony formy i realizacji, że nie dziwię się że nie mógł sobie tego odmówić. Poza tym nikt wcześniej czegoś takiego nie zrobił. To nie przypisy do "From Hell", gdzie on - autor - dodaje szczegóły od siebie. Tu cała treść, dokumentacja którą czytamy, jest częścią świata komiksu.

Czarne Dossier to świetne zamknięcie serii, która jeszcze się nie skończyła. Akcja ma miejsce w latach 50-tych, czyli lata po tomach 1 i 2, a także trochę mniej, ale i tak później niż w ukazującym się właśnie tomie 3-cim. Pierwsza część 3-ki już jest od zeszłego roku, i nie mogę się doczekać aż położę na niej swoje łapy. Dossier zostawiło mi niedosyt. 2-ga i 3-cia część mają ukazać się w maju przyszłego, i kolejnego roku. Niektórzy czekają aż całośc ukaże się jako trejd - to sobie co najmniej 3 lata poczekają. Niby miałem czekać i ja. Moore to wariat. Ale i geniusz. I najnowszy numer ligi chcę przeczytać natychmiast. A kolejne w momencie premiery. I tyle.

Pod skryptem: jak liczycie na wydanie Dossier w ramach 'miszczów komiksu' czy czegokolwiek innego, to nie czekajcie, kupcie orginał. Warto, choć momentami się trudno czyta (zwłaszcza stylizację na Szekspira i bitników), zwłaszcza że polsiej edycji nie będzie. Nie wiem kto odważył by się tak dopieszczoną rzecz wydać i za ile, ale nie to jest problemem. Problemem są rzekomo wątpliwości dotyczące praw autorskich, które w ilości hurtowej naruszył (lub też gibał się na ich granicy) Moore w tym dziele. Kupcie. Przeczytajcie. Broń-Boże nie ściągajcie skanów. Warto.

Miałem dodać okładkę i znaczek 'Gonzo poleca', ale mi się blogspot zbiesił, dziś nie będzie...