piątek, 23 listopada 2012

the Raid: Rozpierdziel

Rzadko łapię hype, jaram się i czekam na film. Bo wolę nie. Bo unikam trailerów, i nie chcę sobie wkręcać zajawki. The Raid: Redemption był jedynym filmem tego roku, którego obejrzenia nie mogłem się doczekać.  Jak trailer kiedyś Śledź zalinkował, to mnie pieprznął w potylicę że aż przysiadłem. Kinowe pokazy (ilości raptem 2 czy 4 kopi) mi jakoś umknęły, ripy krążące po sieci były do dupy (w dodatku PS3 nie chce czytać napisów, zła konsola, niedobra, oj niedobra, a ja z azjatyckich języków noga), aż się doczekałem w końcu premiery DVD.

I o mój Boże, urwało mi dupę. Mówiąc krótko: Indonezyjczycy się nie pierdolą. Jest szybko, na temat i centralnie między oczy.

Zaczyna się co prawda upiornie: Karolina Korwin-Piotrowska przez jakąś minutę zachęca do obejrzenia filmu (nie starczyło ją na okładce zostawić? nie dość straszy???), a im więcej mówi, tym mniej się okazuje że ma do powiedzenia. Pierdolety i banały że to nowe Wejście Smoka, ale nie wiadomo ani czy Pani Promotor film z Brucem widziała (bo jakoś nawet na analogie się nie sili), ani czy wie o Raidzie więcej, niż wypatrzyła na okładce.

No dobra, dość złośliwości. Nie wiem kto w CD Projekcie wpadł na to, by ona patronowała serii takich dziwacznych ale i fajnych filmów, jaką jest Rebel Rebel. Czy docelowy widz azjatyckiej napierdalanki jest według dystrybutora fanem Walca Towarzyskiego, czy jak to sie tam zwie? A może chodzi o zainteresowanie krwawymi napieprzankami gospodyń domowych i żeńskiej części gimbazy? Nie wiem. Ale obiecuję że to koniec dygresji, i wracam do filmu.

Raid to film fabule banalnej i podporządkowanej dynamicznej akcji. Wstęp jest naprawdę krótki i prosty - indonezyjscy antyterroryści robią wjazd do 15-piętrowca, gdzie włada gangsterka. Cel prosty - rozpieprzyć wszystko co może być groźne. Branie jeńców to tylko opcja. Gdzieś do 7 piętra jest spoko, a potem nagle wyskakuję jakiś wyrostek. W 15 minucie filmu trupem pada jakiś pętak, i nagle zaczyna się totalna rzeźnia.

Ktoś pamięta jakiś amerykański akcyjniak, który zaczyna się od zabicia dziecka przez policjanta na służbie?

Kolejna godzina to nakręcająca się spirala przemocy. Gliniarze są w ostrej dupie, bo ich zaledwie kilku, a cały blog pełen wnerwionych kolesi z kałachami i maczetami. Jest sporo strzelania i sporo bicia. Całość utrzymano w surowym, acz nie ascetycznym tonie, kamera lata i się kręci, biega za bohaterami w paradokumentalnej manierze. Kolesie robią natomiast totalne cuda - jeśli nie zalewają się właśnie krwią, to biją w sposób iście malowniczy. Sporo w tym elementów tajskiego boksu, ale pierwsze skrzypce gra indonezyjski silat. Często w ruch idą kolana i łokcie, sporo kopania, wyłamywania stawów, bohaterowie nie gardzą ani nożami, ani tonfą, ani niczym co wpadnie w ręce. Dużo więcej też niż w tradycyjnym kinie mordobitym chwytów i rzutów, co chwilę ktoś leci na ścianę, wali kręgosłupem w jakiś kant, miażdży głową kafelki albo coś. Interakcja z otoczeniem przednia, całość niesamowicie dynamicznie i rozplanowana, i nakręcona. Beret urywała mi choćby scena ze wskakiwaniem w dziurę, gdy kamera robi jakieś totalnie niespodziewane rzeczy.

Jest więc krew, masakra i okrucieństwo wysunięte daleko poza europejskie normy. To jest walka na śmierć i życie. To nie jest Dredd, gdzie niby chodziło o to samo, a przegięta przemoc była estetycznie dopieszczona w slo-mo że hoho. Tu nie chodzi tylko o przemoc. To okrucieństwo. SWAT-owcy są po prostu zagnani w przysłowiowy kozi róg, i odgryzają się jak tylko się da, często bardziej niż wymaga tego sytuacja (typu: po co sprzedać po prostu headshota z bezpośredniej odległości, jak można strzelić w łeb trzy razy?). Całość jest naprawdę dosadna i sugestywna. O ile walki np. z Matrixa (który w moim mniemaniu jest jak na razie jedynym sensownym następcą Wejścia Smoka, ale to temat na inny wpis) miały w sobie pewien wdzięk, elegancję czy też subtelność, o tyle walki w Raidzie są po prostu brodzeniem w gównie po łydki, w nadziei że w końcu uda się wygrzebać z szamba. Każdy patent jest dobry, o ile skutkuje wyeliminowaniem oponenta, a eliminacja permanentna jest równoznaczna z odjęciem sobie jednego zmartwienia. Srogo. Poważnie. Goście giną w bolesny, często wywołujący skrzywienie sposób. Jako koneser kina kopanego byłem pod wrażeniem.

A więc mocne walki, świetna naprawdę realizacja, jeden budynek w którym mieści się cała akcja, oraz prosta fabuła. Reżyser w dodatkach na DVD coś ględzi, że chcieli oddać noirowy klimat wizualem. Jeśli chodzi o to że jest ponuro to może i tak, ale fabularnie to bardziej klasycznie azjatycki heroic bloodshed. Jest przemoc, jest krew, jest honor, jest lojalność, jest prawo i służba, jest rodzina, a wszystko to w określonej hierarchii, systematyzującej nawet sprzecznie ustawione wartości. Co więcej - nawet prawa ręka czarnego charaktera jest utrzymana w duchu. Jakiż to powiew świeżości - wysokolevelowa zła postać, która nie jest zdeprawowanym, sadystycznym degeneratem prosto z komiksu, tylko względnie honorowym mordercą z zasadami i potrzebą współzawodnictwa! No niebywałe.

A więc prosta fabuła zajumana z Dredda (albo zajumana przez Dredda, chyba nigdy się nie dowiem), świetnie i dynamicznie skręcone, kapitalnie zrealizowane walki (najbardziej mi podeszła scena z klepaniem na tonfę i nóż, oraz sam jeden konta czterech z maczetami), dynamika, zero pierdolenia. Prosto między oczy.

Dodatkowym plusem jest muzyka i ogólnie oprawa dźwiękowa. O ile nie jestem fanem Linkin Park (bo to taki niby-hard-core dla podstawówkowiczów), o tyle Shinoda maczając w tym filmie paluchy zrobił kawał dobrej roboty. Muzyka dodaje i klimatu, i napięcia gdy trzeba, i mocy jak się dzieje. Dobrze wygrane nawet jest wyciszanie muzyki i dźwięku w momentach, które na to zasługują.

A już ostateczną wisienką na torcie jest kawałek Shinody w liście płac, gdy gębe drze Chino Moreno. Został mi po ogólniaku skręt na Deftonesów, więc teges.

Zajebisty film. Nic lepszego, bardziej intensywnego w kategorii 'akcja' ten rok nam nie przyniósł. A przynajmniej ja nie widziałem.

A tu trailer. Mam nadzieje że linkuję dobrze, i nic sie nie zepesra.

środa, 7 listopada 2012

Bond. James Bond.

Kto mnie zna, ten raczej wie że gardzę rebootem Bonda. Z paru powodów.

Po pierwsze, kwintesencją Bonda było dla mnie zawsze komiksowe przegięcie. Gadżety. Wychodzenie ze śmiertelnych zagrożeń z lekkością, niemal przypadkiem. Kwitowanie największych wyzwań pogardliwym onelinerem. Jestem chyba jedną z trzech osób na świecie, poza Maćkiem Łazowskim (ten od Głosów w mojej głowie i Bugcity, jeśli ktoś nie wie ) i jego szlachetnym rodzicielem , które są najgorętszymi fanami Rogera Moore'a. Nie wiem czy to komiksowe nazwisko zadziałało, czy nie, ale gość był najlepszy, bo był autoparodią. I pomiędzy wierszami darł łacha z Szona Connery'ego. I ja to mrugnięcie okiem lubiłem. A tu uparli się, by gadżety odpuścić, i robić cały cyrk na poważnie.

Nie da się dziś robić kina szpiegowskiego, tak uważam od paru lat, robiąc je na poważnie. Można co najwyżej zrobić je w duchu nowych Bournów (zajebiaszczych zresztą). Ale po chuj kopiować Boruny???

Wracając.

Nie lubię Daniela Craiga w robi Bonda. Jego toporna, grubo ciosana fizjonomia, jeszcze w latach 90-tych pozwoliła by mu co najwyżej grać zausznika villaina, obdarzonego rosyjskim rodowodem. A tu gość gra agenta Jej Królewskiej Mości. DAFUQ? Nie kumię. Ale OK. Gość jest generalnie mało subtelną maszynką do zabijania, o konkretnie zaciętym wyrazie twarzy (pierwsze skrzypce gra tu szczęka niczym z granitu). Ian Fleming, który nie mógł zaakceptować Connery'ego, bo uważał że ma zbyt chamskie rysy, przewraca się pewnie w grobie.

Ja wiem że upadek ZSRR i koniec Zimnej Wojny zachwiał serią, która zaczęła szukać swojej tożsamości, i potencjalnych wrogów do wykorzystania. Był Wróg Wewnętrzny, był magnat medialny, był Bond w klimatach zawsze modnej energetyki, był upadły dowódca Korei Północnej (ten ostatni udał się najlepiej chyba). Fakt, trochę dreptanie w miejscu. Więc zrobili reset, i odwołali się do klasycznej prozy o agencie.

No więc Casino Royale mnie zasmuciło, jako odejście od tego co w filmach o 007 lubię najbardziej. A najbardziej lubię je, jak łatwo się już domyślić, jako jedną z twarzy Kina Nowej Przygody. Casino łyknąłem więc jako nawet spoko film, ale padaczkowatego Bonda. Zacięty Craig. Zero gadżetów, poza pokładowym respiratorem w Astonie Martinie (???). Bond ma w dupie, czy Martini jest wstrząśnięte czy zmieszane (!!!). Bond z początku nie potrafi się przedstawić jak to Bond. Elementy akcji spoko, Mads Mikkelsen jako Le Chiffre też (on ZAWSZE spoko), kapitalny motyw przewodni. Ale fanboy inside pozostał niedopieszczony.

A potem przyszło Quantum of Solace, poszedłem do kina, wyszedłem, i powiedziałem 'o żesz CHUJ!!!'. I zwątpiłem w reboot. Bo to porażka była jakaś, pokazująca u fucka mnie, jako hardkorowemu fanowi (dzie te elementy serii? DZIE???), i realizmowi, któremu udawała że od teraz seria będzie wdzięczna (otwieranie spadochronów 2 metry przed powierzchnią ziemi i nikt nawet kostki nie skręcił? W KULE SOBIE LECICIE???). Nudne to było i głupie niczym Mroczny Rycerz powstaje, wymęczyłem się, a teraz nic nie pamiętam poza jakimiś wybuchami w hotelu na środku zadupia i ładną Ukrainką. Nawet villaina wymazałem z pamięci, a to coś znaczy. W końcu od zawsze etykietką serii, poza Walterem PPK i garniturem ze smokingiem, byli przegięci wrogowie, których trudno zapomnieć. QoS się udało, a ja zwątpiłem w nowego Bonda. Jako bohatera, i jako serię.

Zrobiłem z żoną ostatnio powtórkę Kasyna, i stwierdziłem że to jednak kawał świetnego kina. Może dla fanboja serii tam mało jest, ale to dobry film. Bo Mikkelsen (proste!!!). Bo Felix Leiter. Kasyno. Bo świetnie napisana, wyreżyserowana, i równie dobrze zagrana Vesper Lynd, pozwalająca Bondowi mieć wątek romantyczny w klimacie właśnie Kina Nowej Przygody (przypominały mi się wzajemne docinki Lei i Hana Solo). Bond i Vesper to para siebie warta, tak jest to przedstawione, i nastaje spodziewany smuteczek gdy się kończy tak jak się kończy. Fajnie. Ristekpa. I jeszcze raz świetna piosenka zaśpiewana przez Cornella (wtedy o ile pamięć mnie nie myli podopiecznego w reszcie czasu niejakiego Timbalanda), świetny santrak w duchu Bonda autorstwa Davida Arnolda, no i kapitalna czołówka z motywami karcianymi. Kuleje tylko nieco dramaturgia. Pierwsza połowa to kilka pretekstów do sekwencji akcji, tudzież zarywania lasek, a sama fabuła tak naprawdę zaczyna się od połowy filmu, w momencie gdy Bond trafia do kasyna w Czarnogórze. Poza tym bombeczka.

I poszedłem podjarany na nowo bohaterem do kina.

I się nie zawiodłem.

Bo Skyfall to dla mnie najlepsza część serii z Danielem Craigiem (Jezu, jak ja go nie lubię).

Problem z nowym Bondem mają osoby nie lubiące starych części, bo powoli wraca mam wrażenie 'stare'. Ale po kolei.

Początek jest naprawdę mocny. Bond dostaje kulkę i przepada, MI6 zalicza detonację w siedzibie, ważni agenci zostają zdekonspirowani (albo im to grozi), a do M dopieprza się dupek z parlamentarnej komisji, sugerując, że jej czas dobiega już końca (w roli wrzodu na dupie świetny jak zawsze Ralph Fiennes). Brawo. Film zaczyna się zgodnie z receptą hitchcocka, a patent zmarłego łysola jest wygrywany konsekwentnie do końca niemal filmu.

Dla ścisłości - dalej nie lubię Craiga, i jest on tu tak samo toporny jak zawsze. Ale chyba lepiej go wyreżyserowano i napisano. Bo mnie nie drażnił.

Nie będę streszczał fabuły, bo jest parę twistów, i parę niespodzianek (zwłaszcza dla fanów) ale co mnie ujęło?

Na pewno villain. Javier Bardem jest klasą sam dla siebie, i obsadzenie go w Bondzie dawało gwarancję, że jego postaci nie da się zapomnieć. I gość zarządził. Wykreował niebanalnego typa w duchu starych Bondów, ewidentnego wariata o powichrowanej psychice, i specyficznej więzi z M. Jak na mój gust, to typek jest pewniakiem do zagrania Jokera w Batmanie, jak zrebutują serię. Ten typ krejzolstwa. Bliżej Nicholsona, niż Ledgera. Kapitalnie zagrany typ. No i ta jego baza...

Co jeszcze? Na pewno M, którą Judi Dench gra już od paru części, a której teraz najbardziej zauważalnie urosły jaja, większe niż u jej męskiego poprzednika, a raczej dopiero teraz to pokazano. Że jest sucha i cyniczna wobec Bonda, to wiadomo już od paru części. Tu zagłębiono się dalej w jej agenturalne bio, obnażając jakiego typu decyzji wymaga praca w wywiadzie. To kobieta o nerwach ze stali. Dodatkowym smaczkiem jest pokazanie politycznych konsekwencji działalności (i wpadek) MI6, przesłuchanie przed komisją, wydział przestał być abstrakcyjną jednostką która robi swoje, i którą się nikt nie interesuje, o ile do dodania czegoś na briefingu nie ma jakiś dęty bubek z któregoś ministerstwa.

Dalej, i to chyba mnie najbardziej przekonało: ten film to olbrzymie mrugnięcie okiem do fanów starych części. Gadki Bonda z nowym Q, czy inne pojawiające się odwołania nie mogą nie bawić, o ile ma się te ciepłe, nostalgiczne podejście do Bondów sprzed Craiga (czy nawet sprzed Daltona). Ja mam, więc mnie trafiło. Świetne było wprowadzenie paru elementów kanonu, które dotąd w serii nie były obecne, i wcale nie zapowiadało się na ich pojawienie. Nie będę psuł co, kto wie - to wie. Prawdopodobnie fanom nowego ujęcia serii mina zrzedła, bo do kompletu brakuje już tylko tableta wmontowanego w zegarek Omega, komórkę z systemem neurofunkcjonalnego zakłócania (łotewa), czy emp gun wmontowany w zderzak Astona Martina. BTW - samo pojawienie się zabytkowego autka mnie autentycznie rozczuliło. I tu nie wiem, czy to sygnał do fanów że EJ, WCALE O WAS NIE ZAPOMNIELIŚMY, czy ostentacyjne żegnanie dziedzictwa. Mam wrażenie że jednak za tym ukłonem coś pójdzie, w końcu producentka zapowiadała że Skyfall to nieco inne podejście do Bonda będzie.

Kolejna kluczowa sprawa, która mnie ujęła - akcentowanie niedzisiejszości agenta 007, jego szefowej, a przez to w sumie całej sekcji. Skyfall to Bond epoki terroryzmu teleinformatycznego, gdy fantastyczne gadżety sprzed 20 lat są w sumie w nowocześniejszej formie w praktycznym zastosowaniu wrogów Imperium. Nieco przed premierą filmu stękałem na fejsie: dlaczego Bond ma na plakacie i trailerach Walthera PPK? Przecież to klamka która jest starsza chyba niż mój ojciec, w dodatku agent przestawił się w swoim czasie na P99, po co to uwstecznienie? Otóż w filmie to ma sens. Gdy wrogowie Bonda biegają z w pełni automatycznymi glockami 18 czy innym towarem, staromodny agent popieprza ze staromodną wizytówką serii w łapie. I robi to z klasą. Nie dorasta do nowoczesnych wyzwań. Nie kuma nowych realiów agenturalnych. Współczesny terroryzm to nie jego bajka, ale on i tak wie (z praktyki) jak działać w cieniu, i robi to co umie najlepiej (a to co umie, nie jest najfajniejszą sprawą).

Kolejna sprawa to parę psychologicznych patentów. Wyraźniej nakreślono relację Bond-M, będącą w wyraźnej symetrii do relacji villain-M. To w sumie suma (fofuckssake!) tego co wspomniałem powyżej - kapitalnego villaina, rozwinięcia M, pogłębienia portretu Bonda. I to działa.

Ostatnia chyba sprawa, to ujęcie konfrontacji z Wrogiem. Mam swoją osobistą teorię, że najlepsze Bondy to te, gdzie pojedynek z villainem ma charakter osobisty. Goldfinger to klasyka, uwielbiam przegiętego Moonrakera i równie przegiętego Szpiega który mnie kochał, fajny jest Diamenty są wieczne. Ale najlepsze Bondy to te, gdzie jest głębsza motywacja 007 do wykonania zadania, niż zlecona misja. To Człowiek ze złotym pistoletem, czyli pojedynek z typem, który ma go sprzątnąć. To Licencja na zabijanie, nasączona pewnym ładunkiem emocjonalnym, bo Bond, kładąc sobie laskę na MI6, postanawia pomścić śmierć zaprzyjaźnionego agenta. To w końcu W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości, uważany za dennego Bonda (bo agenta gra denny Lazenby), acz w gruncie rzeczy sam film, poza odtwórcą roli głównej jest bardzo wporzo, i też koncentruje się na bardziej prywatnych sprawach agenta. No i Skyfall też nie jest uganianiem się za Celem Misji, a od pewnego momentu czymś zupełnie odwrotnym. I pojedynkiem Bonda z Synem Marnotrawnym.

Bombeczka.

Film się skończył, a ja w kinie mówiłem z wytrzeszczem gałów do żony: orany, ależ to było zaaajebiste!!! O_O

A co mi nie grało?

Niewiele.

Czołówka, fajnie zrobiona, jak zwykle, ale przeładowana. Lubię w Bondach to, że potrafią złapać się jakiegoś motywu, i wykrzesać ładne, zgrabne coś. A tu mieli nadprodukcję pomysłów. Nie ma jednego motywu przewodniego, jest ładnie, ale skaczą z patentu na patent. No jednak nie tędy droga, elegancja prostoty gdzieś tu poległa.

Druga sprawa to muzyka. Jestem fanem Davida Arnolda, odkąd nagrał swój tribiutowy album, który mu utorował drogę do pisania muzyki dla serii. Gość czuje na czym polega kwintesencja bondowych santraków, i dzięki temu chyba napisał rewelacyjne You Know my Name dla Cornella, w duchu klasycznych piosenek jeszcze z lat 70-tych. Tak samo ścieżka dla Casino Royale, gdzie co chwila przewijają się bondowskie frazy, i ma miejsce obowiązkowy recycling motywu przewodniego. Nie pamiętam nic z muzy do Quantum, poza dennym motywem otwierającym, gdzie Jack White (skądinąd fajny muzyk) i Alicia Keys (skądinąd takaż sama muzyczka) zdają się walczyć między sobą o prymat, a bondowskość chuj w międzyczasie trafia.

No to tu jest Adele, i kawałek jest w sumie miły, niczego sobie. To kawałek tego typu, że nie jestem zarzucić wiele złego, tak samo jak nie jestem w stanie wskazać jego mocnych stron. Najbardziej bondowskie są pierwsze sekundy, z bondowskim dęciem w trąby czy co toto. A potem wchodzi najdłuższe bondowskie intro evah, w dodatku na pianinie (!!!), i wjeżdża zamulona Adele, spokojna, usypiająca, kojąca, lecąca na tym poziomie emocjonalnym do końca. A bondowskie kawałki muszą mieć momentami pewną energię, dynamikę, zadęcie, i wydarcie ryja, zwłaszcza w refrenie. Adele może i odważniej jeździ po tonacji w refrenie, ale to i tak nie ratuje kawałka, który zresztą sama sobie współpisała, więc pewnie pisała to, co potrafi zaśpiewać. A brakuje ewidentnie charakteru i mocniejszego wyryczenia w refrenie. I mocniejszego (a nie bardziej skumulowanego) wyakcentowania dęciaków i smyków w tym samym czasie. To nie jest zła piosenka, to po prostu nie jest piosenka na otwarcie Bonda, raczej na jego zamknięcie.

Ja wiem że z doborem wokalisty do Bonda jest tak że się szukam kogoś kto i da radę, i znany lubiany, whateva, ale o ile Adele się jakoś pozytywnie wyróżnia dla mnie na tle reszty pop-lasek, to nie udźwignęłą wyzwania zwyczajnie. Nie na jej bary. Nie na jej płuca.

Co nie zmienia faktu, żę Skyfall, zafundował mi 2h świetnej zabawy w kinie, i w końcu sprawił że autentycznie czekam na kolejnego Bonda, bo chcę wiedzieć do czego zamknięcie tej części doprowadzi. Mają czym filmowcy się pobawić.

Obejrzyjcie to w kinie. Tylko totalne lamusy oglądają Bondy na monitorze.

Z innej beki: pykam właśnie w XCOM: Enemy Unknown, u muszę przyznać że to remake wybitny, w skali growej chyba bez precedensu. Uwielbiam pierwowzór, ta gra też mnie bawi, dla mnie 9/10, a żona w szoku że mnie wessało jak mało co (ostatnio chyba Red Dead Redemption, a to coś znaczy). Każdy zagrać powinien.

Miałem też naskrobać coś o premierach po MFKiG, nie moge sie zebrać, więc dwa zdania dla tych co dobrnęli do końca, więc ufają mi widać na tyle, że może to ich przekona: kupcie komiks ciążowy Olgi Wróbel, bo to świetna rzecz jest. Dajcie też szansę Blerowi Rafała Szłapy, czekałem na finał i się nie zawiodłem, choć uważam że Rafał ma parę jeszcze rzeczy do dopowiedzenia, fajna sprawa. Rozmówki polsko-angielskie Agaty Wawryniuk to też bardzo fajny komiks, pierwszy w sumie o Młodej Emigracji (choć jak ktoś przeżył coś podobnego to może mieć o ile mi wiadomo konkretny niedosyt). Jeju, chciałem krótko, ale nie mogę nie wspomnieć o NEST Marka Turka, też fajna, klimaciarska rzecz, fajnie narysowana. Zapamiętajcie te tytułu!!!

Plakat totalnie nieoficjalny, jumany z http://rnkfanartblog.blogspot.com/2011/11/skyfall-teaser-poster.html