wtorek, 31 sierpnia 2010

SALT

Na początek czerstwy żarcik.

Jaka jest różnica pomiędzy pomidorem a polką?


Pomidora się soli.




A polkę się tańczy.


Koniec żarcików, wracam do tematu. "Salt" to spieprzony film i basta. Miał być Bourne w spódnicy, i niby jest. Akcja jednak ślamazarniejsza, brak tej dynamiki, brak tak sprawie zrealizowanych scen akcji. Brak fabularnej konsekwencji i spójności. Miał być realizm, jak w Bournie albo nowych Bondach. No i niby na początku jest, ale potem gdzieś ginie po drodze, pod natłokiem bzdur i mało racjonalnego działania szpiegów i agentów (motywacje ruskich, cel ruskich, sposób osiągnięcia celu - przecież to się kupy nie trzyma!!!). Przegięte sceny akcji idące w stronę "Matrixa" czy "Wanted" też w utrzymaniu realizmu nie pomagają (szyb windy made my day). Miała być postzimnowojenna paranoja, no i niby jest. Naiwność fabułki , o ile jest rodem z Bondów z Connerym, nie została jednak okraszona ani trochę przymróżeniem oka. Głupotę i naiwność mogę wybaczyć. Nie mogę wybaczyć jednak że to wszystko, przy całej swojej głupocie, jest tak zupełnie na poważnie i udaje że jest realistyczne. Nie jest. Pomysły z zabójstwem prezydenta są passe, ponownie jak intrygi mające wywołać III wojnę światową, a przynajmniej te na takim poziomie. Litości.

Paradoksalnie nie zaczyna się źle. Przekazanie jeńców od razu przypomniało mi "Die Another Day", monolog w trakcie przesłuchania - ze swoimi wszystkimi wstawkami dokumentalnymi, spiskowymi odwołaniami do historii i koncepcją super-szpiegów - jest zrobiony w konwencji cut-scenek z MGSów, scenka w windzie to mrugnięcie okiem do fanów starych Bondów, a sama podkładka pod fabułę - rosyjscy szpiedzy 'uśpieni' w amerykańskim społeczeństwie - kapitalnie zgrywa się z aferą szpiegowską z przed dwóch miesięcy. Tylko że to potem się zupełnie rozłazi. Brak racjonalizmu. Brak logiki. Kulejąca psychologia i totalnie abstrakcyjne metody (i motywy) działań służb specjalnych. Niezaskakujące twisty. No i głupi finał. Na tle całości Olbrychski, którego nie cierpię, wypada naprawdę świetnie.


Przy całej mojej niechęci do nowych Bondó wolę jednak "Cassino Royale". Może to nie Bond, ale bo przynajmniej dobry film. W przeciwieństwie do głupiutkiego "Salt".

sobota, 21 sierpnia 2010

Najtestoror... Najtaster... Najmęskszy film roku!

Cieszy mnie, że w dobie "Monologów waginy", Dni Cipki, komiksu kobiecego i ekspansji metroseksualnych osobników którzy to nie mieszczą się już w taryfach, i zaludniają metro i autobusy, nie zapomina się do końca o facetach. Mało tego. Robi coś specjalnie dla schlebienia im patriarchalnie wypaczonym gustom. Może chodzi o to, że "Niezniszczalni" mocno osadzeni są korzeniami w latach 80-tych, kiedy to faceci nie byli bardziej wystylizowani niż ich laski, a kobiety mogły lubić gotować.

Stallone nie musiał odrabiać pracy domowej. On wie jak się robi kino akcji, przerabiał to tyle razy, aż mu swego czasu żyłka pękła, i o mało nie wykitował. Nie ma ambicji politycznych. Nie bluzga przy policji na Naród Mojżeszowy (najlepszy patent na hollywoodzkie samobójstwo). Nie ma też ochoty osiąść na laurach, grywać epizody to tu to tam, czy rozkręcić własnego serialu. Tak jak w nowym Rockym - nie poddaje się, przypomina za co go lubiliśmy, i pokazuje że można się starzeć nie tylko z godnością, ale i z młodzieńczą energią.

Pomysł na film jest prosty, ale tak genialny, że walnął mnie w czoło już na etapie przymiarek do produkcji. Zebrać best action heroes of the 80's, dodać paru młodziaków, wziąć na warsztat fabułę dającą sporo pretekstów do czegokolwiek, i zabawić się jak za dawnych lat. Więc jest Stallone, Rourke, Lundgren, w epizodzikach Willis i Szfarceneger. Z młodziaków fikają Statham i Jet Li, we swoim pierwszym wspólnym filmie który nie daje dupy. Jako evil mastermind najlepszy z najlepszych w byciu złymi po tym jak mu się kariera wykopyrtnęła i musi grać w ciekawostkach pokroju "Dead or Alive", czyli Eric Roberts. Do kompletu dwóch wrestlingowców, którzy oczywiście będą musieli stoczyć ze sobą figta. I jakiś Murzyn. Bo tak widać było trzeba.

Fabuła - jakaś jest. Bananowa republika ameryki łacińskiej, brodaty dyktator przewodzący klasycznej wojskowej juncie, coś z narkotykami i rewolucją, a w to wszystko są wplątani tytułowi najemnicy. Więcej nie trzeba. Kolejne 100 minut to zapchane testosteronem kino akcji w starym stylu. Dzieje się dużo. Biją. Strzelają. Tną. Pościgi są, i parę fajnych wybuchów, z czego jeden naprawdę piękny. Poza tym chodzi o zasady, honor, i piękne kobiety. Mięśniaki walczące naiwnie w imię wartości to coś co już wyszło z mody, ale może wróci jeszcze na to moda. To naprawdę przyjemnie się ogląda. Akcja prawie cały czas, jest brutalnie (pierwszy korpus strącony z nóg w bodajże trzeciej minucie), dialogi są cheesy, ale bywają naprawdę zabawne.

Pytanie - czy warto? Osobom których w latach 80-tych nie ruszało kino akcji (albo się nie załapały) chyba odradzam. To nie dla nich. Stallone ładnie i z autodystanem kłania się swoim fanom, którzy pamiętają go z czasów jak jeszcze nie wstydził się obnażać umięśnioną klatę. Latka minęły. Kino poszło w stronę 3D i niebieskich stworków z komputera. Polityczna poprawność to norma. Nadmierna brutalność to gwarancja umiarkowanych zysków. Natomiast Stallone po świetnych nowych odsłonach Rocky'ego i Rambo zrobił konsekwentnie to, na czym się zna najlepiej. I ja się ubawiłem, bijąc w kinie brawo, krzycząc 'yeah' i wymachując zwiniętą pięścią jak małolat. Bo tu chodzi o nostalgię. I jak kogoś to ma prawo ruszyć, to niech idzie koniecznie do kina.

Pod skryptem: Co Jest Grane dało dwie gwiazdki. Ktoś potrzebuje większej rekomendacji?

Pod skryptem 2: miałem zamiast normalnego wpisu machnąć wpis najlepszych wg mnie scen, ale sobie daruję, co by nie psuć Wam zabawy. Zwróćcie jednak uwagę na wejście Murzyna do korytarza w czasie finałowej napieprzanki. Właśnie dla TAKICH scen kręcono ten film. Czekam na kontynuację, oby Van Damme, Seagal i Snipes się tym razem załapali.

wtorek, 10 sierpnia 2010

Komiksy to nie tylko komiksy

Tytuł wpisu dzisiejszego ma być jednocześnie tyle prowokacją do intelektualnej rozkminy, co czystą głupotą. Drwiną taką. Faktem jednak jest że ma związek z treścią wpisu, a ja po prostu w tani sposób domagam się atencji. Bo rzadko piszę. Ale po kolei.

Dzisiejszego wpisu prowokatorem jest formacja Fear Factory, na której koncert trafiłem byłem właśnie z kolegą. Osoby co kapeli nie znają albo nie lubią - zapraszam dwa akapity dalej, gdzie rozwinę dlaczego komiks to nie tylko komiks. Dla reszty - parę zdań o występie. Po pierwsze - Prorgesja, tak jak była, tak samo jest i będzie dennym klubem. Nie dość że w miejscu gdzie psy dupami szczekają, to w dodatku małe toto, duszne, nieprzewiewne, i jakoś tak umiarkowanie przyjacielskie dla akustyków. Support był. Jakiś tam. Piwo też. Średnie. Po czym dym, i wyszły gwiazdy. Śmieszne losy są tej kapeli. "Demanufacture" to jeden z moich (obok "Roots" Sepy, "Ill communication" BBoysów, czy drugich Deftonsów) ulubionych albumów ogólniaka, i dalej go lubię. Wokal Bella, na przemian warczącego jak dzika świnia i wchodzącego na rzadko uczęszczane przez współczesnych metalowców rejestry, chirurgicznie masakrujące riffy Cazaresa i miażdżąca cyce sekcja rytmiczna. Moc. Potem FF grało jakoś tak mniej dla mnie, potem sie im pojebało i wyjebali Cazaresa, potem się pomieszało lepiej - Cazares wrócił, ale poleciała sekcja rytmiczna. I nagrali coś nowego, i przyjechali na warszawskie zadupie. Czekam na reunion w lepszym lokalu.

No ale OK, koncert. Defowo-blekowa niemal rzeźnia, na przemian z kawałkami które przypomniały mi o co Cazares miał beefa z Kornem. Beef był o brzmienie. Coś było na rzeczy, acz nie wiem kto komu je zajumał. Ogólnie zabawnie - basista miał na gitarze 6 strun, Cazares natomiast z 8 albo i 10 (z Dżimim Pejdżem i tak nie wygrał), dopiero potem wrócił do swojego 7-strunowego Jebaneza. Nachrzanianie, mosz pod sceną, pot na plecach, ryki z paszcz, wilgoć w powietrzu i na ścianach. Polecieli głównie starszymi płytami, tylko 2 kawałki z ostatniej. Pół koncertu, problemy techniczne, kombek, przejazd po hitach z "Demanufacture". Track tytułowy, Self Bias Resistor, Zero Signal, Replica na dobicie. Chyba nawet w kolejności jak na albumie popłynęli. Była moc mocarna, acz mi Hunter-Killera zabrakło, a to IMO ich najlepszy utwór. Trudno. I tak mocno pieprznęli. Godzina-10 i poszli w dupę, a ja zostałem z pomysłem na wpis na blog(a).

A więc dlaczego komiksy to nie tylko komiksy, i co to ma do gwiazdy metalu sprzed 15 lat? Otóż chodzi o album "Demanufacture", jak wspomniałem jedną z moich ulubionych płytek z elo, a także IMO najlepsze co nagrali (po koncercie wnosząc - chyba mają podobne zdanie). A co konkretnie z płyty? Okładkę, autorstwa niejakiego Dave'a McKeana. Oprosz, wklejam:


Okładkę tą lubię jeszcze z czasów, zanim wiedziałem co to "Arkham Asylum" i co McKean ma do "Sandmana". Aż sobie z wrażenia (co by poczuć się ogólniakowo i wogl) kupiłem tiszerta. Motyw graficzny kapitalnie koresponduje z cyberpunkową, Terminatorem nasyconą tematyką tekstów grupy. Acz to nie jedyna kooperacja. McKean stworzył też okładkę i wkładeczkę do "Obsolete", kolejnej płytki grupy, oprosz:


Jak poszperać (i jak ktoś nie wi), to okazuje się że McKean w ogóle dużo okładek dla albumów projektował, nie tylko dla FF (jakieś single, coś), ale w ogóle dla moich ulubionych kapel, czy też raczej do ulubionych niegdyś płyt.

Po kolei. Machine Head, "Burn My Eyes", Dave w pełnej krasie:


Life Of Agony, "Soul Searching Sun", fajnie zestawione słońce z jajem sadzonym i okiem, czy co to w ogóle jest, zażynałem taśmę z tym albumem solidnie, nawet wpoiłem ją swojej przyszłej (tudzież obecnej, zależy od perspektywy) kobiecie:


No tak, mietalowce, a coś może subtelniejszego? Niech będzie album z miksami Tori Amos:


A może wykonawca w którego wkręciłem się już po ogólniaku? Buckethead, "Monsters and Robots":


Ogólnie jest tego w pip. Skinny Puppy, Front Line Assembly (ze 20 okładek???), czy też rzeczy bardziej lajtowe i wkręcone w kulturę masową, jak na przykład OST z "Fortepianu", prosz:


OMG, znalazła się nawet okładka do albumu niejakiego Neila Gaimana. Ktoś wie co to za typ?


Jest tego naprawdę dużo - the Misfits, Alice Cooper, Kreator i inni. Komiksowym zajawkowiczom polecam przejrzenie galerii makkinowych okładek samodzielnie i po kolei. Podobnie osoby po prostu zainteresowane przenikaniem się mediów, czy też współczesnymi ludźmi renesansu zachęcam do poszperania po stronie McKeana w dziale 'CD Covers', szukać O TU! Mógłbym coś dodać od siebie, podsumowawczo, ale obraz wart jest tysiąc słów, mnie się tego tysiąca słów nie chce pisać, a grafiki McKeana bronią się same. Smacznego.