piątek, 28 listopada 2008

Subiektywny bestoff: hąkągi

Od jakiegoś czasu noszę się już z pomysłem, by zrobić takie cykliczne, tematyczne 'Gonzo poleca', z cyklu Znaku Jakości Gonza, opatrzone oczywiście graficzką Jaszczębia. Najlepsze mordobicia, najlepsze mjuzikale, animki, anime, i tak dalej. Top5 filmów z Norrisem czy Seagalem nie oczekujcie, bo by ciężko było zebrać. Najlepszych filmów z Eastwoodem też opisywał nie będę, bo to nie aż tak trudne do ogarnięcia zagadnienie.

Jako miłośnik kuchni azjatyckiej zacznę od mordoklepek, raczej chińskich. Nie chcę się rozwodzić o master-killerach ostatnich lat, takich jak Kill Bille, Matrixy, o Hero czy "Zgarbionym wieprzu, latającym hipopotamie", bo wiadomo że w kwestii walk to mocarze. No, zaczynamy.



Niby tak samo nie powinienem pisać o "Wejściu Smoka", ale to Alfa i Omega kina kopanego. To James Bond z małym Chińczykiem zamiast Brytola, i z kung fu zamiast gadżetów, reszta się zgadza. Zamiast MI6 jest Shaolin. Egzotyczne miejsca, pomagające mu laski, komiksowy villain. "Wejściu Smoka" wbiło kino kopane na stałe popkulturę, ten film spełnił podobną rolę co "Noc Żywych Trupów" Romero w przypadków filmów o zombie. Ostatnie (i jednocześnie pierwsze wielkie) dzieło z Brucem Lee, debiut Jackiego Chana (w jednym ujęciu dostaje w ryło), zapadająca w pamięć postać Bolo, no i kapitalne walki. Do tego filmu mogę po prostu wracać co jakiś czas. Realizacja, walki, ale orientalno-shaftowa muzyczka też robią swoje. Niszowe kino w wielkim stylu. Oczywiście - kapitalna też jest "Wściekła pięść", cytowana chociażby przez Tarantino. Bombowa jest niedokończona "Gra śmierci", film nieudany, przez połowę dzieła zamiast Bruce'a popyla dubler, ale to z tego filmu jest 'pożyczany' żółty kombinezon z czarnymi paskami po bokach. W "Drodze smoka" Bruce w Koloseum spuszcza manto Norrisowi. Jakie by te filmy jednak nie były - to dzięki "Wejściu smoka" o Małym Smoku mówi się jako o Królu Kung Fu.

Paru filmowych fajterów aspirowało też potem do tego miana. Żan Klod Wam Dam fikał jak może, ale zaginął w akcji. Podobnie Steven Seagal. Paru Azjatów. Tajlandczyk Tony Jaa - koleś wystąpił w "Protectorze" i "Ong Baku" który miał być nowym "Wejściem Smoka". A nie był. W przypadku tego pana skończyło się na idiotycznych fabułach, ale i fantazyjnych walkach, w efekcie całość ogląda się średnio, kultowe to te filmy nie będą. No może poza sceną z fleszbekiem ze słonikiem, i klepaniem kolejnych Złych Białych Panów w Czerni. Polecam, smacznego, niesety nie znalazłem videosa z fleszbekiem, dzięki któremu to dla mnie najbardziej kuriozalna scena z kopaniny ever.



Kurde, podobnie jest z filmami Jeta Li. Facio chyba obecnie najbardziej zasługuje na miano następcy Brusa. Zaczął od grywania mnichów z Shaolin, wystąpił w cyklu "Pewnego razu w Chinach", ale krapów też miał na pęczki, z ostatnich wymieniając chociaż "the One" i "War", oba co zabawne także ze Stathamem. Parę filmów z Jetem to jednak żelazna klasyka kina kopanego, z której wybiorę tylko dwie pozycje.

"Czarna Maska" - totalnie komiksowa (zdaje się że to nieautoryzowana adaptacja) produkcja o byłym agencie specjalnym. Kiedyś poddano go praniu mózgu, facet już nie czuje bólu i jest chodzącą maszyną do zabijania, ale miał tego dość, odszedł, pracuje jako bibliotekarz. Panowie ze spec-teamu fikają dalej, i są źli. Jet zakłada maskę Kato (pierwsza - telewizyjna - rola Brusa z "Zielonego Szerszenia") i leje po ryjach. Jest ostro, jest przeginka, jest gore, jest dynamicznie, a choreografia jest zajebista, o ile ktoś lubi wire-fu. Co zabawne, film wygląda na chińską zżynę z "Matrixa" - podobne walki i skakanie, czarne ubrania, długie, powiewające płaszcze. Tak się składa że to Wachowszczaki podpieprzyły patenty, rąbiąc je równo razem z choreografem, Yuenem Woo-pingiem. Yuen robi obecnie karierę jako jedyny facio w Hollywood co nie mówi po angielsku, i nawet się go nie zamierza uczyć, a i tak nie narzeka na brak zajęć - bariera językowa to nie jego problem. Choreografie z Kill Billów to też jego robota. Ale o "Czarnej Masce" jeszcze - polecam, widać co ukształtowało koncepcje scen akcji z "Matrixa", film jest głupawy ale dobrze zrobiony, dynamit, spaprana jest tylko polska edycja DVD. Licencję kupiono pewnie okrężną drogą od amerykanów, bo niestety film jest z anglojęzycznym dubbingiem, którego nie da rady wyłączyć, nie ma napisów, jest tylko polski lektor. Żaden debil by takiego wydania nie wymyślił. Szkoda że nikomu nie chciało się tego ściągnąć bezpośrednio, z Hąkągu.

"Ostatni wojownik" - druga pozycja z Jetem, co zabawne - też z choreografią Woo-pinga. I z jego reżyserią. Za najlepszymi filmami z Jetem zwykle stał właśnie ten mało znany pan. "Ostatni wojownik" to ostra kpina z historycznych mordobić typu "Pewnego razu w Chinach" Tsui Harka, głównym bohaterem jest zresztą ta sama postać, legendarny Wong Fei-hung. Jet gra takiego dobrotliwego doktora Pai-Chi-Wo. Ma szkołę walki, uczy kolesi lać po ryjach, leczy, sama dobroć. Jednocześnie Źli Panowie ze Złej Szkoły podczas festynu fundują jego uczniom wpierdziel. Mają Styl Gąsiennicy - idą gęsiego, pod chitynowym pancerzem, stają dęba, nikt nie podskoczy. Jet ma przebłysk, oglądając jak kogut dziobie stonogę (to chyba zbita z innego dzieła Yuena, z tego samego roku - "Tai Chi Master", gdzie Jet ma iluminację po rozmowie z wodą, czy z deską, nie pamiętam). Miszcz zakłada strój koguta, jak kogut gdacze i skrobie ziemię, macha 'skrzydłami', wygląda komicznie, ale jednocześnie leje Złych Panów ze Złej Szkoły jak trzeba. Film strasznie idiotyczny, ale dzięki temu przezabawny - Woo-Ping to jeden z niewielu typów z Hąkągu z autoironicznym dystansem do głupot jakie kręci.

Dalej tropem Woo-pinga i Jeta - nowy film, znany m.in. jako "Zapomniane Królestwo", ale także jako "King of Kung Fu", to produkcja z Jetem i Jackiem Chanem. Skręcił to jakiś błazen od "Stuarta Malutkiego", będzie więc familijnie i prawdopodobnie jeszcze bardziej idiotycznie niż zwykle. Co tam. Choreografie zrobił Yuen. Będzie się działo.

Dość Jeta, teraz tylko o Woo-pingu, film na który prawdopodobnie nie załapał się jego ulubiony fajter.

"Iron Monkey" - film z tego samego roku (1993) co wspomniany "Ostatni wojownik" i "Tai Chi Master". Nie ma sensu pisać o fabule, znowu jest dobry doktor (o ile pamiętam), który jednak w wolnym czasie zakłada maskę i bawi się w Robin Hooda ninja-stajli. Znowu sporo patentów widać, które potem Yuen przeniósł gdzie indziej za większą kasę (bieganie po dachach jak w "Przechodzona jesionka, ukryte pończochy"). Ten film zwyczajnie trzeba zobaczyć dla walk. W końcu zagrał tu Donnie Yen, jeden z niewielu kolesi co potrafią prać w filmach po pyskach nie gorzej niż Jet (ba, parę razy się nawet między sobą prali). Jako ciekawostkę tylko dodam, że omawiane dzieło w Stanach wyszło w ramach kolekcji 'Quentin Tarantino presents'.

"Legenda Czerwonego Smoka" - przepraszam, ale nie mogłem sobie odmówić. Jeszcze jedna produkcja z Jetem, z jego najlepszego okresu - jeszcze nie grywał w chłamie dla amerykanów, a już miał zajebistego skilla, i współpracował z dobrymi reżyserami i choreografami. Tym razem może nie z najlepszymi, ale znowu jest zabawnie i niekiepsko. Film jest chińską wersją "Samotnego Wilka i Szczenięcia" - samotny ojciec podróżuje z dzieckiem, podąża drogą zemsty, pierdu pierdu. Podobne gadki nawet synkowi sprzedaje. Film radośnie idiotyczny, ale z jajem, pojawia się nawet koleś w Morderczym-Pancernym-Dyliżansie. Kozak.

Koniec Jeta na dziś. Raczej. Woo-Pinga chyba też.

"Shaolin Soccer" - coś czuję że to właśnie Stephen Chow będzie nowym Brusem. Reżyser, scenarzysta, aktor, fajter, we wszystkim tak samo dobry, w dodatku z poczuciem humoru. Zajarawszy się animowymi przygodami Kapitana Tsubasy (u nas znanymi jako bodajże "Kapitan Hawk", co dziwi, bo pod lektorem był przecież włoski dubbing), postanowił zrobić przegięty komediowy film piłkarski. Kolesie strzelają takie petardy że mucha nie siada. Mecze przypominają bardziej pojedynki kung-fu niż piłę nożną. Jest prosta fabułka, tony niezłych żartów, smaczne nawiązania, kapitalne 'walki', zajebiste efekty. A wszystko to zrobione za jakieś śmieszne pieniądze, udowadniające że do bullet-time nie potrzeba fury kasy i parędziesięciu kamer. Wystarczy mały budżet, kilku Chińczyków i dwie kamery. Uwaga na nasze DVD - anglojęzyczny dubbing, amerykański cut, zubożony w stosunku do oryginału. Nie propaguję piractwa, ale wyraźnie polscy wydawcy proponują nam w tym temacie mniej niż piraci...
Kolejny film Chowa - "Kung-Fu Hustle" - był też kapitalny, klimaty gangsterki retro, lepszy produkcyjnie, bo droższy, ale już tej iskry świeżości nie miał, warto jednak śledzić poczynania typka, bo naprawdę potrafi. A tu, na zachętę, fajna scena z Soccera.



Kolejna pozycja - "Shaolin Master Killer", znana też jako "36 komnata klasztoru Shaolin", to co prawda oldschool (1978), ale daje radę. Sceny mnichów ćwiczących w klasztorze chodzenie po wodzie pamiętam z dzieciństwa do dziś. Nie wiem dokładnie dlaczego piszę o tym filmie, bo poza wodą nie pamiętam już nic, a powtarzałem niedawno, ale i tak to dzieło polecam jako klasyczne.

"Pijany Mistrz" - najlepszy chyba film z Jackiem Chanem, i nie dziwne, bo to dzieło Woo-pinga. A skręcili to 30 lat temu. Już wtedy Yuen kopał zad, dosłownie i w przenośni. Chan gra Wong Fei-Hunga, legendarno-historyczną postać, co to się przez połowę filmów z Hąkągu przewija (choćby wspomniane "Iron Mask", seria "Dawno temu w Chinach" czy "Ostatni Bohater", ale także tona innych pozycji jest o tym typku). Uczy się walczyć stylem pijanym, a potem kopie dupy wszystkim jak leci. Styl pijany sam w sobie jest już fantazyjny, pijackie gibanie, pociąganie z flaszki, zawsze postacie walczące pijanym ruszają się zajebiście. Poza tym luzik, humorek i dystans. Kolejny klasyk.

"Wojownicy z krainy Zu" - to już dziwna rzecz. Choreografie Wiecie-Kogo-pinga, tym razem już podniesione do kwadratu, co zawdzięczamy fabule. "Zu Warriors" to historia raczej dla koneserów azjatyckich klimatów, osoba z alergią tego filmu zwyczajnie nie przełknie. Fabuła osadzona jest w takich taoistycznych zaświatach, sferze duchowej czy czymś, gdzie toczy się nieustanna walka z niepokonanym złem. Walczą legendarni herosi, półbogowie, demony, cuda wianki. Zamiast normalnych Chin wszystko dzieje się na cudacznych wyspach zawieszonych w chmurach, a normą jest żę 100 chłopa nagle krzyczy 'Świątynia Świetlistego Czegoś -Tam jest zagrożona, lecimy jej na pomoc!!!', po czym wyjmują miecze z pochew, unoszą je nad głowy, i odlatują. To już nie jest "Hero", jak komuś nie smakowało odbijanie się mieczem od tafli jeziora, to "Wojowników z krainy Zu" nie strawi. Warto jednak obejrzeć, bo widoki, bo fantazja (całość jest taką kung-fu - czy też raczej wuxia - baśnią dla dorosłych), no i oczywiście bo walki...

Generalnie mało się znam, bo tych dzieł jest na pęczki, aktorzy występują w pierdyliardzie filmów z kopaniem po ryjach rocznie, bo to tanie produkcje i lecą taśmowo. Tandeta jednak ma swój urok, nie ma tylko czasu tego oglądać, skąd brać (legalnie), ani wiedzieć po które produkcje warto sięgać. Jako fanboj Jeta (słabiznę filmu przełknę, walk już nie) głównie na jego filmach z ostatnich 20 lat się skupiałem zwykle, i jest na czym oko zawiesić. Zabawne to. Na jeden raz starczy, bo i tak chyba przegiąłem (zwłaszcza z ilością Jeta i Yuena), pewnie jeszcze wrócę do kopanego kina z innych części świata, a wtedy powieje kurzem, VHSami i zapyziałymi wyporzyczalniami video mieszczącymi się w zsypach na śmieci...


niedziela, 2 listopada 2008

Oda do oldskula: retrogranie

Wbrew tytułowi posta nie będę pisał o River Raid, Mario, Boulder Dash i drugim Street Fighterze. Lubię starocie, tak jak mam sympatię do G.I. Joe i Transformersów, ale już mnie to nie jara, gry są nowocześniejsze, ładniejsze, często też lepsze, 8 bit to głównie nostalgia.

Dlaczego więc retrogranie? Zacznę od dupy strony. Lubię gry komputerowe i konsolowe jako świeże medium. Już nie arkadowe automaty z wozu Drzymały, czy smażalni ryb w Jastarni, ale medium. Medium narracyjny, opowiadające historię, operujące podobnymi chwytami co film czy, powierzmy, komiksy, ale wykorzystujące też brak bariery jaką mają powyższe media. Film czy komiks ktoś tworzy, odbiorca dostaje do rąk dzieło, z którym się biernie zapoznaje. Gra to coś więcej - w grze się uczestniczy, gracz staje się bohaterem. Autor ma dużo większy wpływ na odbiór dzieła. Nie ważne, czy to gry Kojimy, który lubi sobie zagrać na graczu, czy co innego. Takie Condemned na przykład - jako film była by to bzdurka o detektywie łomoczącym żuli gazrurką. W grze jest naprawdę ponuro i klimatycznie. To już nie żółte kółeczko łażące po labiryncie i zjadające groszki, uciekając przed duszkami. Tu patrzymy oczami bohatera na tych żuli co dostają rurą bez łeb. I jest inaczej.

Ale kurde, po iluś tam przekombinowanych grach z fabułą, bohaterami, wykreowanym światem, po prostu opowieścią którą się przeżywa, zwyczajnie ma się dość. I ma się znowu ochotę nie na grę którą się przechodzi, potem masteruje i tak dalej, nie. Ma się ochotę na luźną grę po prostu do pogrania. Tak jak odpalałem gry na Timexie (8-bitowiec taki, nie zegarek), i po prostu grałem, a jak się znudziło, to odpalałem z kasety coś innego. A co mogę zrobić dzisiaj, poza wygrzebaniem jakiś starusieńkich gierek z odmętów internetu? W sumie mogę zrobić to co zwykle - odpalić Xboxa.

Lego Star Wars - nie wiem czy wychodzi ze mnie dzieciuch, czy ta seria jest naprawdę tak zajebista. Chyba jest. Oddzielnie wyszła stara i nowa trylogia, jest też wersja z całą sagą w jednej grze, właśnie tą ostatnio katuję. Przeszedłem. Nie miałem dość. Gram dalej, aby wyszperać wszystkie znajdźki i bonusy oraz przejść dodatkowe misje, mieć 100% przejścia i 1000 punktów Gamescore (taki ranking xboxowy, jak ktoś nie wie). 6 epizodów, każdy to 6 rozdziałów. Ma się do wyboru parę postaci, odblokować i dokupić można dziesiątki kolejnych. Przejść Atak Klonów jako Boba Fett? Czemu nie? Oczywiście nie da się przejść tylko Bobą, bo do przejścia są potrzebne umiejętności różnych postaci, jedi, sithów, łowców nagród, droidów. Do przejścia gry wystarczą postaci podstawowe, ale bez bonusowych wszystkich dodatków się nie znajdzie. Rozdział zwykle jest prosty, idzie się do przodu, w bok, skacze, coś rozwali, coś zbuduje, dzięki temu coś się otworzy i idzie się dalej. Potem coś się przesunie mocą, rozwali paru szturmowców, znowu mocą się coś zrobi. Czasem się zmieni postać, co by do bonusa dotrzeć, dostępnego tylko dla jednego typu postaci. Trochę to platformer, trochę szuter, spostrzegawczym też trzeba być aby do wszystkiego się dokopać. Chodzi się, strzela i zbiera klocki. Buduje z klocków. Strzela do klocków. Jest się klockiem. Jeden czy kilka rozdziałów to idealny relaks po pracy. Bezstresowy, bo nie ma limitu żyć. Lepszy na pewno niż frustrujące bicie rekordów w rankingach w innych grach, czy masterowanie leveli na hardzie w Devil May Cry 4 czy Ninja Gaiden 2. Lubię te gry, ale bezstresowe to one nie są. A klocki i owszem, są. Pykam w Lego już 30 godzin, i nie mam dość. Znajdę wszystko co się da!

Castle Crashers - swego czasu powstawanie tej gry śledził kmh, ja nie śledziłem, ale demko wersji finalnej obadałem. I chciałem więcej. Giereczka okazała się być szczwanym klonem Golden Axe. Idziemy w prawo, sieczemy pojawiających się bedgajów. Jest jakaś fabuła, ale to nie ważne. W prawo, sieczem, kombosy są, magia też. W zależności od wybranego ludka są inne specjale. Jak w GA. Można wsiadać na stworki-wierzchowce, i siekać z siodła. jak w GA. Zdobywa się EXP, leveluje się, można rozwijać atrybuty postaci, normalnie miniRPG. Jak... Nooo, tego w GA nie było. Nie było też możliwości zmiany broni, dającej inne plusy i minusy do atrybutów, oraz znajdywania stworków co towarzyszą i dają swoją obecnością jakiegoś skilla. Poza tym Craszersi to kapitalna cartoonowa grafika, sugerująca lekko fleszowy rodowód, miła muzyczka, fajne (acz momentami niesmaczne) poczucie humoru autorów i tony miodu zwanego też grywalnością. Można tę grę ciachać samemu. Dużo fajniej jest we dwoje (przeszedłem całą z Olą, przy piwie z kolegą też było fajnie). Można też w 4 osoby, o ile ktoś ma tyle padów. Kmh wyemigrował do samych Niemiec, więc nie wiem kiedy będzie okazja to przetrenować, ale na pewno warto. Cartoonowy mayhem popełniany przez 4 nietrzeźwe osoby musi być naprawdę zabawny. Kurde. Ta gra to 8-bitowe patenty w nextgenowym (no, powiedzmy) wydaniu. Bąbeczka.

Gears of War - mówice sobie co chcecie. Wiem że ta gra to wizytówka konsoli Microsoftu. Że to czysty nextgen - 3D, grafika, fabuła, brutalność i srogość, oraz morderczy multi, czyli połączenie patentów, których w czasach grania dziś uznawanych za retro po prostu nie było. Dupa tam. Z wielką frajdą swego czasu tę grę przeszedłem w co-opie, raz z Bodziem (trym insane - naprawdę czysty obłęd), raz z Sasem (hardcore - mimo wszystko dla ludzi). I jak tak sobie z Sasikiem szarpaliśmy, ja z Wawy, On z Poznania, i wisieliśmy sobie na mikrofonach podpiętych do padów, to padło hasło że klimat jak na św.p. Amidze. Gry typu War Zone, czy Dogs of War (hm... dogs OF WAR???), dwóch typków przypiętych do dżojstików, idzie ludkami przed siebie i strzela do wszystkiego co się rusza, zbierając czasem znajdźki. Kurde. Pomijając oprawę (grafika, taktyczne strzały z za węgła, skikanie itd.), oraz dzielącą mnie od Sasa odległość - klimat ten sam! Przechodzimy level (o architekturze zamkniętego korytarza, pokonywanego na zasadzie 'ciągle do przodu'), kasujemy wszystkich, dochodzimy do końca, rozwalamy bossa. Tak się grało kiedyś. Tak się gra i dziś, tylko że dużo ładniej i brutalniej. Pieprzyć popiardywania pecetowców, marudzących że średnio i nieładnie i cośtam, i Bleszyński jest wał jeśli mówi że rynek pecetowy się kończy. W końcu na pieca ta gra wyszła dobre pół roku chyba po premierze na Xboxa. W swoim momencie wizualnie kasowała wszystko. Grywalnością miażdży nadal. Gliczami i bugami trzeba przyznać że też. Chrzanić to. Za tydzień wychodzi druga część cyklu. Preorder już zrobiony. Będzie wersja kolektorska. I znowu przejdę ją pewnie ze 3 razy, a potem powrócę na łono boxowego multipleja. Ba. Kto wie, czy klan Koraliki nie doczeka się reaktywacji. Znowu będzie dobrze. Krwawo. Nextgenowo. Ale i oldskulowo. For the Fallen!

Pod skryptem: Makłowicz, w Chorwacji, przebrany za Indianina, smaży właśnie na 2-ce panierowane żaby. Strendż... Co oni mu dosypują do żarcia? Z drugiej strony - jak typa nie lubić?