piątek, 28 czerwca 2013

Człowiek ze stali

Byłem, w końcu widziałem. Bez ochów i achów, ale niekrótki przecież seans upłynął mi raz-dwa, spodziewałem się że Snyder narracyjnie podoła. Ale po kolei.

Trailery.

Dziewczyna z lilią - jeszcze zanim się na ekranie pokazała Audrey Tatou, zajeżdżało mi to lekko Amelią. Wyobraźnia wizualna tego typa (EDIT: Gondry'ego, zapomniałem dopisać) zawsze robiła mi dobrze, obejrzę na bank. Koniecznie.


Iluzja - no spoko, zajeżdża nieco Oceans 11, ale dla samej obsady chętnie obejrzę.

Świat w płomieniach - lolem jest tu już tytuł. White House Down. Prawie jak Black Hawk Down. Czyli Biały Dom w ogniu. Ale Świat w płomieniach brzmi pewnie dramatyczniej. Z trailera wynika tylko że Channing Tatum gra Bruce'a Willisa, a Jamie Foxx gra Denzela. Biały Dom to Biała Pułapka. Wysokobudżetowy film, który niestety nie załapał się na epokę VHS. Bywa.

No to wracam do tematu.


Snyder zaczyna z kopyta, otwierając film efektowną apokalipsą. Pokazuje potem kształtowanie się postawy Kal-Ela z jego podwójną tożsamością. Fabuła do pewnego poziomu leci dwutorowo, przedstawiając dojrzewanie superherosa, poznanie przez niego dziedzictwa, dojrzewanie do roli i odpowiedzialności którą może na siebie przyjąć, a jednocześnie retrospekcje pokazują jaki wpływ na jego postawę mieli przybrani rodzice.


Większość filmu, wbrew temu, co można by się spodziewać po Snyderze, to nie napieprzanka. Emocje, wykuwanie nieskazilnego, niczeańskiego charakteru, trzymanie na wodzy własnych możliwości do momentu, gdy stanie się konieczne wyjście z cienia. Finał to już fachowo zrealizowane łubudubu.

Werdykt? Mnie się podobało. Bez zachwytu, ale czas szybciutko zleciał i czekam na ciąg dalszy. Fajnym patentem było przyśpieszenie fabuły w stosunku do starej serii, pojawienie się Zoda z przydupasami już w pierwszym filmie napędza historię. O ile pamiętam to w starej jedynce za dużo się nie działo, a największym wyzwaniem Supermana było pęknięcie tamy. Oh wow! Tutaj niby akcji za dużo nie ma, ale dzieje się sporo i płynie to wszystko gładko, bez zamulania.

Całość ciągnie też do przodu sama obsada. Świetnie sprawdził się Russel Crowe jako ojciec Kal-Ela. Nowym Brando to on nie jest, ale wybrnął. Kevin Costner jako wieśniok - bardzo spoko. Podobnie Diane Lane jako jego żona, po raz pierwszy chyba wyglądająca w filmie na swój wiek (przynajmniej w retrospekcjach). Amy Adams jako Lane - fajna ona jest, ale nieco charakteru zabrakło, to powinna być nadaktywna dziennikarka z przerostem ambicji, a Snyder szybko zrównał ją prawie że do sidekicka Supermana. Za mało zadziorności i niepokorności. Trudno. Miło było zobaczyć Fishbourne'a jako jej szefa, acz roztył się chłopak swoją drogą okrutnie. Świetnie w rolę kolegi z redakcji wpasowano Michaela Kelly, gość dla mnie z twarzy jest w 200% pismakiem z Manhattanu. Słabiej nieco z Michaelem Shannonem w roli Zoda. Złowróżbny typ, walczący bezwzględnie w imię wyższego dobra wyszedł mu dość autentycznie, ale co Terence Stamp, to Terence Stamp. Tak czy siak jest dobrze.

O. Po paru akapitach zorientowałem się że przemilczałem Cavilla w tytułowej roli. On się wtopił po prostu w ten kostium i nie ma co komentować. Gość łączy wyrzeźbioną z granitu szczękę Christophera Reeva z naiwnie idealistycznym spojrzeniem Konrada Hildebranda. Jest git.

Idźcie do kina, warto, kto czeka na torrenta żeby odpalić divixa na laptopie sam sobie będzie winien, jak mu film nie podejdzie. To jest film na duży ekran. Nawet momentami trzęsąca się, czy zoomująca w rwany sposób (pewnie by udawać kadrowanie) kamera mnie nie zniechęciły, choć początkowo to drażniło nieco.

Dodatkowy plusik za westernową konfrontację Supermana z przeciwnikami na środku ulicy. Swoją drogą zabawne, że ekipa Zoda ma zbroje prawie jak z Gears of War.

Drugi dodatkowy plusik za przyboczną laskę Zoda. Dobra była, skubaniutka.


No to skoro samo omówienie filmu mam za sobą, to czas na odkrywanie przed wami trzeciego dna, które pewnie zobaczyłem tylko ja i dopowiedziałem sobie co mi pasowało. Chyba że ktoś już o tym pisał, nie wiem, nie czytałem dłuższych tekstów o Człowieku ze stali przed wyjściem do kina, żeby się nie nastawiać ani seansu niczym nie zepsuć.

Sam Superman - jak wiadomo - pojawił się na planszach komiksów 75 lat temu. Jego mitologia nie została zaprezentowana od razu, rodziła się i rosła z czasem, historia jednak pokazywała postać zbudowaną z licznych archetypów i symboli znanych od wieków. To niby kosmita, ale zbudowany z całej długowiecznej tradycji Starego Kontynentu. Trochę mitologiczny Prometeusz, nieco Herkules czy Samson, historia jego przybycia na ziemię trąca Mojżeszem, a wszystko to tworzy kosmitę-Mesjasza, który ma ratować ludzi przed nimi samymi.

Wątki powplatano nieprzypadkowo, Shuster i Siegel jak wiadomo byli Żydami o europejskich korzeniach. Historia nadczłowieka jest więc w pewnym stopniu historią ocalałego przedstawiciela Narodu Wybranego, którego lud spotkała na jego macierzystej planecie zagłada. Stara się on wtapiać w środowisko gojów, ubierając na ich modłę, przyjmując ich zwyczaje, przyjmujeon  nawet typowo lokalne imię i nazwisko. W głębi duszy pozostaje jednak przedstawicielem swego ludu, wygnanym z ziemi przodków.

Nie jest to moja interepretacja, wyczytałem to gdzieś, ale ma to ręce i nogi. Zwłaszcza w kontekście historii planety Krypton, która rodziła się z ukazywaniem się kolejnych historyjek o Supermanie, i prawdopodobnie odzwierciedlała nastroje związane z ogarniętą wojną Europą, sytuacją europejskich Żydów, i w efekcie pewnie z Holokaustem (nie wiem jak szybko dopisano origin Supka, aż tak dobrze nie ogarniam jego historii).


Film Snydera dorabia do tej interpretacji - przy swoim osadzeniu w czasie i towarzyszącej temu czasowi sytuacji geopolitycznej - co najmniej trzecie dno. Zwłaszcza że mowa o debacie, w której głos (raczej bez przekonania) zabierają także Stany Zjednoczone.

A więc mówimy o debacie post-holokaustowej. Lud, który stracił swoje ziemie. Prawie w całości został unicestwiony. Był na wygnaniu. Ma możliwość zasiedlić nowy obszar. Obszar jest już zamieszkany, ale i na to są metody, bardziej lub mniej pokojowe.

Nie idźcie tą drogą, rzecze Jor-El, nie idźcie tą drogą Zodzie z przydupasami. Nie idź też tą drogą synu mój Kal-Elu, gdyż pokojowe współistnienie możliwym jest i możesz być pomostem pomiędzy dwoma ludami. Zbędna jest anihilacja, zbędne są wysiedlenia, możemy się dogadać. Nie musimy budować swojego nowego domu na cudzym terenie, na trupach i na ziemi przesiąkniętej krwią tubylców.

Tymczasem Zod, tłumacząc rację swojego bytu, jedzie w finałowym spiczu przed ostateczną napierdalanką retoryką Izraela i doktryną dążenia do bezpieczeństwa własnego ludu za cenę każdą. Bo tak jest zaprogramowany. I nic więcej się nie liczy. Nie jest zły, tylko ma pewne bezwzględne priorytety.

Uwaga - spoiler.

Zod przegrywa.

Nie wiem czy to ja dopisuję sobie ten wątek, czy to Snyder z wiekiem poczuł potrzebę przemycenia jakiś treści nie tylko uniwersalnych, ale i o naszym tu i teraz, w dodatku potrzebę skomentowania i postawienia się po którejś stronie. Jeśli tak jest, to Snyder opowiada się za  prawem Palestyńczyków do własnego kraju, albo przynajmniej zamieszkiwania przez nich ojczystej ziemi bez szykan ze strony nowych zarządców terenu. W jego filmie to Ziemianie postawieni są w takiej sytuacji. Nie idzie może dalej, nie pokazuje jak wyglądała by ludzka partyzantka wobec nowego władcy (o ile by nas od razu nie zlikwidowano co do nogi), ale tylko dlatego że Zod przegrał.

(dziś wszyscy jesteśmy Palestyńczykami, i mieszkamy sobie w naszej globalnej Palestynie dalej)

Ciekawe. Najbliżej do podjęcia tego typu tematów było Snyderowi w 300, ale odżegnywał się od interpretacji że chodzi o konfrontację Świat Zachodu - Arabusy (wiadomo jednak że o to chodziło Millerowi, ale to inna bajka). Strażnicy trzymali się raczej wymowy pierwowzoru, acz finał można interpretować jako skręt w stronę 9/11 i dopuszczenie do zła, w celu przejęcia większej kontroli, Patriots Act, te sprawy. Sucker Punch to był już czysty eskapizm, i to na paru poziomach (bohaterki, scen akcji jako takich, w końcu widza który chce spierdalać z kina gdy laski przestają bić i strzelać, a otwierają dla odmiany usta).

Jestem jednak świadom, że mam swoje własne zacięcie, by wszędzie widzieć SPISEG, albo przynajmniej ANTYSPISEG. Może dorabiam Snyderowi gębę. Możliwe. Ale film mu się i tak udał. I muzyka świetna, zwłaszcza ambientowe fragmenty w klimacie Briana Eno. Dobrem to jest. Serio.