niedziela, 29 grudnia 2013

Moje gry roku 2013

Gra która mi w tym roku sprawiła najwięcej ubawu leży jednocześnie na półce wstydu. Jest za długa. Za duża. Nie zdążyłem przerobić całej w natłoku ciekawych premier. Mimo wszystko jak dla mnie to GTA5 jest the biggest, the best, better than the rest. Zaryzykuję takie stwierdzenie na mijający rok, mając nieco jeszcze do zrobienia. Gra wciąga jak bagno, wirtualne niby-L.A. kusi przedmieściami, wzgórzami, centrum, pustynnymi bezdrożami, górami na które można wjechać na rowerze, by zjechać kolejką linową, morzem, dnem oceanu, bezkresem nieba. Bite 10 godzin zajęła mi zabawa w beztroskiego turystę, który tylko zwiedza i kolekcjonuje widoki. Śmiga się autkiem przyjemnie, randomowe wydarzenia potrafią skupić na sobie całą uwagę gracza. Potem wszedłem w historię która też wciąga, ryzykowny zabieg rozszczepienia bohatera na trzech jegomości w pełni się udał. Wszystko wygląda znakomicie, a ilość drobiazgów tworzących klasę tej gry oszołamia. Wisienką na torcie jest niesławny Trevor - psychopata który robi dużo złych rzeczy tylko dlatego że może. Wcześniejsze zabawy z przełamywaniem politycznej poprawności w grach to przy tym gościu igraszka. Bonusowo - jak to ktoś zanalizował - facet nie jest po prostu bohaterem. On jest graczem. Jako postać robi w świecie tej gry wszystko to, co lubi robić statystyczny gracz w scenach, gdy ma pełną kontrolę nad postacią. Kradnie, zabija, bije przechodniów. Nadużywa wszystkich możliwych uroków miasta. Jednocześnie facet przy całym swoim przegięciu i zerowej moralności nie jest bezrefleksyjny i celnie punktuje różne kwestie (choćby przesławna TA-SCENA za którą w Polityce gra zarobiła 1/10). Po GTA4 wątpiłem w tą serię (tam było piękne miasto, oraz nieciekawa dla mnie historia i nudni NPCe). Nie czekałem na 5-tkę, choć było wiadomo że we wszystkich rankingach zamiecie. Dałem się po prostu porwać. Magia wróciła.

Podobnie zabierałem się do 4-tej części Assassin's Creed. Pierwsza część cyklu jest dla mnie zwyczajnie niedorobiona, fajny pomysł, świetne skrypty, rwany i nieciekawy gameplay. 2-ka naprawiła błędy poprzedniczki, by wszystkie swoje atuty roztrwonić w będących skokiem na kasę kontynuacjach. 3-ki nie ruszałem, nie wiem, nie znam. Black Flag ma natomiast genialną przewagę nad poprzedniczkami. Cały spisek i odwieczna walka asasynów z templariuszami jest tu niemal mimochodem. Bieganie po dachach to dalej istotna część gry, tyle że ta mniejsza, w sumie gorsza, i na dobrą sprawę zbędna. Najpiękniejsze jest tu wbicie się na statek, pływanie po Karaibach i porywanie się na coraz grubszego zwierza. Atak, abordaż i plądrowanie, a potem rozwijanie ekwipunku i znowu na wodę. Aż się nie chce ruszać głównego wątku, bo jest naprawdę dużo do roboty, morskie batalie są wciągające i się nie nudzą. Zwątpiłem w tą serię, a okazało się że najnowsza część to dla mnie jeden z tytułów roku.

Tym którzy mało mnie znają albo nie pamiętają już co opisuję na blogu to przypominam - nie gram w indi popierdułki, omijam pixelową awangardę, pykam głównie na PS3, najchętniej w DUŻE tytuły.

Nie powinien więc zdziwić mój zachwyt nad nowym Tomb Raiderem. Nie jestem fanem przygód Lary Croft. Nie załapałem się na początek. Za słaby procek. Brak akceleratora, te sprawy. Wiem że pierwsza część była pionierska dla gier w pełnym trójwymiarze, ale potem gatunek sie rozwijał, medium ewoluowało, a Raidery były niemal takie same, nie licząc poprawy grafiki i kosmetycznych zmian. Bohaterka pozostawała w dalszym ciągu papierową postacią. Pozbawiony charakteru - choć jednocześnie klasyczny - design postaci, psychologiczna próżnia. Na arenę wszedł Drake z cyklem Uncharted i pokazał jak powinno wyglądać action-adventure czerpiące z kina nowej przygody, stylizowane na Indianę Jonesa. Posiadaczom licencji na Tomb Raidera otworzyły się oczy - a więc jednak można tu coś zmienić, zaszaleć, konserwatyzm nie jest jedyną opcją! No i mamy udany relaunch, mocno oparty na tym, co wnieśli kolesie z Naughty Dog. Wzorcowy origin postaci, momentami skrócony i uproszczony, ale za to na brak spektakularnych scen narzekać nie można. Filmowe prowadzenie fabuły bardzo przypomina Uncharted, całość jest jednak cięższa, brudniejsza, zagrzebana w syfie. Oto młoda pani archeolog trafia na bezludną wyspę, gdzie po raz pierwszy przyjdzie jej zabić człowieka. Narodziny legendy, plepleple, ale fajnie skrojone, jedyne co mi nie pasowało to finał, kontrastujący z większością gry, gdzie głównym wrogiem byli zwykli, choć zdegenerowanie ludzie, przyroda oraz własne słabości. Przez większą część gry to bardziej Rambo: Pierwsza Krew niż Indiana Jones. Survival, nie zagadki zaginionej cywilizacji. Błoto, a nie złoty kruszec. Wszystko to spajają jednak oczywiście legendy. Jest klimat, całość wciąga, a zabawę poprawia znany ze starych platformersów sznyt eksploracyjny - zbierz nowy gadżet, a będziesz mógł odwiedzić niedostępną część mapy. Emocjonujące rozpoczęcie od zera. Czekam na dwójkę, która jednak na pewno nie będzie miała siły zaskoczenia, jakim była dla mnie tegoroczna część przygód już-nie-papierowej Lary.

Call of Juarez: Gunslinger - czyli kolejny dowód na to że nasi potrafią, a sukces jednego i drugiego Wiedźmina to nie były przypadki. Parę słów o serii - Techland wykorzystał ciszę w temacie westernowych shooterów, by popełnić nie do końca udaną jedynkę (mnie odstraszyły sekwencje skradane i fajnie się zapowiadającą grę olałem), która jednak znalazła fanów. 2-ka miała fajnych zdegenerowanych bohaterów, skupiała się na strzelaninie, spoko historia, nieco błądzenia koniem po otwartej przestrzeni, przyzwoite acz nie wybitne oceny, ale po premierze Red Dead Redemption nie było już się co licytować wagą ciężką. W końcu trzeba znać swoją miarę. Call of Juarez: Cartel przepchnięto nieco na siłę, w trakcie prac nad świetnym Dead Island. Efekt był marny. Trzech bohaterów (hej, ten patent komuś się chyba u konkurencji spodobał), współczesny western, dwuznaczność bohaterów, fajne patenty na co-opa (w którego nie było zdaje się z kim nawet grać o ile pamiętam) nic nie dały w połączeniu z totalnie średnią oprawą i średnim gameplayem (prowadzenie samochodu to totalna pomyłka). Co w tej sytuacji? Po pierwsze - powrót do westernowych realiów. Po drugie - schodzimy z wysokiego C, nie siłujemy się w kategorii sandboxów, bo gra i tak by nie wygrała z pare razy przecenionym a dalej wybitnym RDR, asekurujemy się tym co zwykle wypalało - bohaterem i historią. Gameplayowo Gunslinger to prosty shooter w oldskulowym duchu, gdzie jednak liczy się szybkość i celność, za które przydzielane są oldskulowe punkty. Skojarzenia z Bulletstorm na miejscu. Można rozwijać postać o skille. Wszystko to opatrzono kapitalną, komiksową grafiką i świetną muzyczką, gdzie country i motywy westernowe ciągnie drone'owa gitarka. Tyle oprawy, która starczyła by na udaną grę. Siłą produkcji jest jednak główny bohater, narrator, który rozpoczyna swoją opowieść w saloonie, przy szklaneczce whiskey. Co on mówi - to się dzieje gdy gramy. Gość czasem się plącze, momentami wymyśla niestworzone historie, czasem zmienia zdanie jak wyglądały wydarzenia, i wtedy gra się cofa. Coś pięknego. Banan gwarantowany. Dużo dobrego strzelania, a co najważniejsze - opowieść, w której ważniejsze jest nie o czym ona jest, a jak jest opowiadana. Na tym polega sekret wielkich gawędziarzy. I ten sekret posiedli panowie i panie z Techlandu.

The Last of Us - oczywista oczywistość. Znowu gra atakująca nie tyle skomplikowaną historią, co sposobem jej opowiedzenia. Interaktywna filmowość to patent, którym świetnie posługują się goście z wspomnianego już Naughty Dog. Można powiedzieć w skrócie - facet bez złudzeń i dziewczynka bez życiowego doświadczenia przemierzają wszerz postapokaliptyczne USA, dotknięte plagą zombie. Będzie to prawda, ale będzie też krzywdzące. Gra dobrze dozuje dramatyzm, raz skłaniając się w stronę pełnej napięcia skradanki, innym razem w kierunku dynamicznej strzelaniny gdzie nie wiadomo czy strzelać, czy od razu uciekać. Wygrywa w tym roku immersją, wciągając do świata w przeciągu 5 minut, gdy zapomniałem o tym że gram w grę, dostałem plaskacza w twarz i totalnie zanurzyłem się w ten świat. I w emocje pomiędzy bohaterami, bo w końcu to gra o szukaniu bliskości, w momentach gdy najbardziej się jej boimy. Bo strata, gdy nie ma się już i tak nic, boli najbardziej. Kapitalna gra, przygoda w którą można zagrać. Film, czy też miniserial który można przejść. Linearny, ale co z tego? Wrażenia pozostają.

XCOM: Enemy Within - tak, to był rok powrotu legend. Relaunch kultowej strategii można uznać za udany, wciąga, zmusza do myślenia i kombinowania, zachęca do powrotu i odpalenia gry na wyższym poziomie trudności, bo nie jest to jednak tak długa i złożona gra jak pierwowzór. W dobie szybkich krótkich gier nie jest jednak aż tak minimalistyczna jak konkurencja. Są elementy pierwowzoru, liftingowi poddano tryb dowodzenia (na padzie sprawdza się idealnie), niestety autorzy poddali się też obecnej modzie na narracyjność, filmowość etc., co doceniam w grach, gdzie jestem samotnym bohaterem i przeżywam przygody, ale nie kupuję w momencie gdy jestem bezimiennym Dowódcą, i w statycznych momentach w bazie ktoś tam musi mi coś pieprzyć. Tak czy siak - dobra gra na myślenie.

Hotline Miami - a w sumie to nie wiem. Muszę nadrobić...

The Wolf Among Us: Episode 1 - Faith - czyli początek narracyjnego serialu od Telltale Games. Żywe Trupy olałem bo nie lubię, mam w plery, ale tu nie mogłem przejść obojętnie, bo autorzy gry sięgnęli do komiksowego świata Baśni. Faktem jest że seria koło 5-tego tomu traci impet by coraz bardziej zwalniać, i przeszło mi zauroczenie, ale to w dalszym ciągu kapitalny pomysł na świat, z wielkim potencjałem na przygody. Gra spowodowała że urok odżył. Oczywiście jest się Wielkim Złym Wilkiem (dla nieznających komiksu - paskuda z Czerwonego Kapturka, tu podana w wariancie chandlerowskim), i rozwiązuje się zagadkę śmierci. Kryminał. Bez oczywistych odpowiedzi. Cliffhanger. Do zobaczenia przy następnym odcinku. Kupuję konwencję, ubawiłem się setnie, dialogi przednie, aktorstwo znakomite, grafika nie pierwszej jakości, ale to nie o to tu chodzi, tylko o przeżycie historii, z możliwością lekkiego nią pokierowania. Kupuję. Polecam. Czekam na ciąg dalszy.

Brothers: A Tale of Two Sons - miniaturowa perełka. Zabawa na dwie-trzy godziny ale i tak wciągająca. Dwaj Bracia wyruszają w Podróż. A więc na dzień dobry mamy jakieś tam skojarzenie z Journey, gra jest platformerem z zagadkami nieco w duchu ICO, całość zanurzono w świecie nordyckich baśni oraz opatrzono znakomitą grafiką i przednimi widokami. Piękne maleństwo na jeden wieczór. Jedyny feler - liczyłem że skoro to gra, gdzie kontroluje się dwóch bohaterów, to świetnie nada się na kanapowego co-opa. No więc nie. Nie ma takiej opcji. Trudno.

DmC: Devil May Cry - wole stare, ale i ten jest przedni, dobry system walki, zadziwiająco wręcz jak na niejapończyków (no ale Ninja Theory swoje wiedzą), wciągający świat, gdzieś między demonicznymi spiskami a Orwellem, kapitalny design leveli, i tylko ten emo-dzieciak w roli głównej... no ale można o nim szybko zapomnieć, za dużo się dzieje. Slasher roku.

Guacamelee - jestem w trakcie, jak tylko ponownie opłacę PSN+ to chętnie dokończę, ale już wiem że to przednia rzecz. Oldskulowy platformer w duchu Metroidów i Castlevanii, wbity w trykoty luchadora. Meksykańskie klimaty, graficzka w stylu Samurai Jacka, momentami hardkorowe wyzwania. Bonusowo fajny humorek i żonglerka memami. Nie warto zostawiać na później, bo to świetna rzecz.

Poza podium, ale i tak warte dziubnięcia - Far Cry 3: Blood Dragon, za kapitalny klimat i oprawę rodem z epoki VHS. Za te pixelowe przerywniki, czerstwe teksty i szarżę na laserowym dinozaurze. Metal Gear Rising: Revengeance za możliwość poszatkowania każdego w taką kostkę, plasterki czy elementy, jak tylko nam się zachce. Świetny system walki. Poza tym wiadomo - przeginka prosto od Hideo INC., chyba już na to robię się za stary. Snajper 2 wcale nie był taki zły jak piszą. Nowy Batman też nie był wcale taki zły jak piszą, przy obu się nieźle bawiłem.

Za przehajp roku uważam natomiast Bioshock: Infinity. Fajny pomysł na fabułę, świetny świat, design całości, jak zawsze w serii. Tak samo też jak zawsze wszystko osłabia mierny gameplay. Wolał bym to jako komiks, film, serial, cokolwiek, gdzie nie musiał bym grać. W efekcie do przodu pchała mnie tylko chęć zobaczenia jak wygląda kolejny sektor i w jakim stylu ma odjechaną architekturę, bo owszem, jest na co popatrzeć. I tyle. Nawet nie wiem czy chce mi się toto kończyć :/ Drugi fuckup - Beyond: Two Souls, które nawet się sprawdza jako historia, ale też nie chce się w nią grać, bo autorzy co chwilę przypominają 'hej! to jest gra! grasz w grę! to interaktywna przygoda, więc albo pójdziesz tam gdzie ci każemy żeby popchnąć fabułę, albo nie pójdziesz nigdzie!'. Pomyłka straszna, biorąc pod uwagę jak autor fapuje się tą interaktywnością, a wiąże graczowi ręce.

Na koniec w ramach rehabilitacji, bo to 'staroć' z roku 2012, ale dopiero teraz nadrobiłem. Spec Ops: The Line, czyli militarny third person shooter. Gra powstała na silniku Unreal, więc nie dziwi że jest niejako klonem Gears of War - taktyczne lepienie się do ścian, ograniczona ilość amunicji, te sprawy, tylko żołnierze ruszają się mniej ociężale. Strzela się przyjemnie, ale mniejsza o to. Gra dzieje się w ogarniętym anarchią Dubaju. Fabuła? To jest Jądro Ciemności na pustyni. Czas Apokalipsy w spustoszonym mieście. Odwołania można długo wyliczać, co istotne jednak - nie mogę zarzucić tego samego co niegdyś RDR, stylizacji na mocne kino, przy jajach za małych by pójść po bandzie. Autorzy poszli po bandzie. Fabuła potrafi zaskoczyć, emocjonalnie zniszczyć, pokazać graczowi jakie jest miejsce żołnierza w konflikcie. Zaczynamy jako amerykańscy kowboje ruszający na ratunek. Z minuty na minutę nadęcie siada coraz bardziej, a krwi coraz bardziej pokrywają się krwią. Tego w grach w takim natężeniu nie było. Dosadnie przedstawiono że są sytuacje, gdy tak zwane 'dobre decyzje' po prostu w przyrodzie nie występują. Znakomitość. I jeden z najlepszych finałów, z jakimi miałem w ostatnich czasach do czynienia. Nadróbcie jeśli nie znacie. W odpowiedni nastrój wprowadza już w czołówce wisząca do góry nogami poszarpana flaga USA, i lecący w tle Gwieździsty Sztandar w wersji Hendrixa. Amerykanie w życiu by nie zrobili takiej gry. Brawa dla odpowiadających za singla Niemców. Fachowa robota, aż trudno uwierzyć że to wyszło z germańskich rąk.

czwartek, 26 grudnia 2013

Moje komiksy roku 2013

Rok się kończy, konkurs tam jakiś trwa, ja się lenię, czas na bilans. Wynika mi że to był dobry rok, bo było naprawdę dużo dobrych tytułów. Duża część z nich, co cieszy, to produkcje polskie. No to jadziem.

Z  naszych rzeczy w mojej opinii wygrywają Maszinowcy z Samojlikiem. Pierwsi trafili do mnie głównie dwoma tytułami. Wiem że podobno Maczużnik do komiks roku, ale mnie najbardziej sponiewierała Warszawa Mazola. Komiks, taki normalny, z narracją w kadrach, ale bez rysunków. Można? Można. I to niezmiernie śmieszy jednocześnie, żadna tam nieciekawa gra formalna. Michał Rzecznik... No cóż. Często się mówi że ktoś wyważył otwarte drzwi. Tu jest nieco inaczej. Michał wyważył drzwi zamknięte, ale takie o których nikt nie miał pojęcia. Fenomenalna książeczka jak dla mnie.

Drugi strzał Maszynistów który mnie trafił to A niech cię, Tesla! Jacka Świdzińskiego. Obłędne poczucie humoru (jak zawsze) kapitalnie współgrające z minimalistycznym, ale niesamowicie obrazowym rysunkiem (też jak zawsze). Jest nieco tytułowego tesli, dziwacznych urządzeń, agentów, strzelaniny, splecione wątki, humor. Znakomita rzecz.

A Samojlik - wiadomo. Norka Zagłady to kolejny kapitalnie narysowany komiks przygodowy dla dzieciaków, nafaszerowany popkulturowymi mrugnięciami okiem, co by się czytający go tatusiowie nie nudzili zanadto. Bartnik Ignat i skarb puszczy - zamiast animorfów historia, ale też komiks o walorach edukacyjnych, znowu bez nachalności. Ten pan wysoko ustawia poprzeczkę dla nowego komiksu dla dzieciaków. I dobrze.

Nieco (ale niewiele) niżej na podium kolejne dwie pozycje. 566 kadrów Dennisa Wojdy, jedna z najfajniejszych rzeczy roku, może jednak nad Samojlikiem, nie wiem. Bezpretensjonalna saga rodzinna, w dodatku tworzona eksperymentalnie, kadr po kadrze, a składająca się na spójną opowieść. Więcej na ten temat o TUKEJ. Tam niżej.

Pozycja ostatnia to Trust. Album wiadomego autora. Różne rzeczy można o Przemku pisać, ale ja tam niezmiennie do jego technik i warsztatu mam rispekt, nie ważne że z pełnowymiarowych komiksów od niego doczekaliśmy się tylko coś tam o Figurskim i Wojewódzkim, no i komiks unijny. Tym razem grubaśna antologia prac różnych i wszelakich. Jeszcze nie przejrzałem/czytałem całego, ale poraziło mnie parę plansz, zaskakujących rysunkiem, którym bym się u Przema nie spodziewał, że tak umie i może.

Coś na pewno jeszcze było, ale lecę dalej. Propozycje zagraniczne.

Joe Sacco i Strefa Bezpieczeństwa Goražde - dla mnie tegoroczny #1. Emocjonalnie niszcząca relacja z Bałkanów. Spotkałem się z zarzutem że to komiks o jednostronnej perspektywie, ale to nie reportaż o całej wojnie i wszystkich stronach konfliktu, ale o jednej enklawie, gdzie ludzie starają się żyć dalej, choć skala wszechogarniającego skurwysyństwa rejestruje niemożliwie wysoki poziom. Więcej o tym też TUKEJ (linek ten sam co poprzednio).

Oczywisty numer dwa - Kot Rabina i Joann Sfaar. Długo trzeba było czekać na tom trzeci, oczekiwanie wynagradza otrzymanie integrala aż do tomu piątego. Historia tytułowego kota który zaczął mówić i komentuje sytuację w swojej rodzinie algierskich Żydów. Przenikanie się kultur i religii, ze szczególnym uwzględnieniem tradycji talmudycznej to baza do przewrotnych spostrzeżeń i komentarzy zwierzaka. Wymiar całości jest w oczywisty sposób humanistyczny i niechętny wobec wszelkich przejawów nietolerancji (w końcu to tak naprawdę komiks o współistnieniu), ale nie zabrakło też paru zdań krytyki pod adresem Izraela. Nie jest jednak moralizatorsko i dydaktycznie, humor jak wspomniałem przewrotny, a kreska momentami cudownie wręcz groteskowa. Mistrz.

Numer trzy - Jaś Ciekawski - podróż do wnętrza oceanu. Podróż jest w najlepszym 3D na świecie, warto się zapoznać bo wizualnie oszałamia ta historyjka, o czym niedawno zresztą pisałem TUKEJ.

Na podium powinien się chyba też znaleźć Fotograf, razem z Jasiem na trzecim miejscu. Komiks wyjątkowy - podróż do ogarniętego wojną Afganistanu razem z Lekarzami Bez Granic. Choć historia rozgrywa się nie współcześnie, a w latach 80-tych, daje ciekawe spojrzenie na ten kraj i odpowiedź na pytanie - dlaczego nikt nigdy go nie podbił? Gęsta struktura klanowa i nieprzychylne człowiekowi ukształtowanie terenu to pierwsze odpowiedzi. Sam komiks jest natomiast o tyle wyjątkowy, że przedstawia podróż tytułowego fotografa, jego przygody i problemy, w formie pamiętnika, przerywanego co chwilę serią autentycznych zdjęć które trzaskał bez opamiętania.

Opuszczamy podium, jadę już bez numeracji miejsc.

Rzeczy dobre, które dziwnym trafem dotarły do nas dopiero teraz:

Liga Niezwykłych Gentlemanów. Czarne akta - dowód na absolutne odjechanie Alana Moore'a. Historia spajająca tom 2 i 3, będąca czymś... Nie wiem, pośrednim między komiksem a tradycyjną książką? Ciekawa gra formą, Harker i Quatermain wykradają tytułowe akta, by pomiędzy własnymi przygodami przeglądać ich zawartość. To okazja dla czytelnika by poznać wcześniejsze i późniejsze losy kolejnych lig, utrzymane w formie literackiej charakterystycznej dla epoki. Jest zaginiony tekst Szekspira, jest bitnikowski bełkot, jest tekst Crowleya (oczywiście opublikowany pod nazwiskiem jego literackiego odpowiednika), i najlepszy ze wszystkich, tekst w którym Jeeves i Wooster walczą z poczwarami ze świat Lovecrafta. Więcej pisałem o TUKEJ. Nie. Czekajcie. To się POWINNO znaleźć na podium...

Batman: Długie Halloween - już pięć lat temu dziwiłem się, że tego komiksu nie wydano jeszcze w Polsce. No i w końcu go mamy. Jeden z najlepszych komiksów o Batmanie, kapitalnie oddający uwielbiany przeze mnie klimat wynaturzonej bajeczki, przepuszczonej przez filtr zdemoralizowania które towarzyszy światu dorosłych, bonusowo rodzina Corleone. Czy jak im tam. Absolutny must-have, więcej o TUKEJ.

Kick-Ass - baza do popularnego filmu, jeden z przykładów na to, że pierwowzory zwykle są dużo lepsze. Pastisz komiksu superbohaterskiego dla nastolatków, zabawa formą nieco w duchu Strażników, ale biorąca na warsztat nie ponurych, posągowych herosów ze świata DC, a nastoletnich bohaterów pokroju Spider-Mana, nie tylko zresztą. Millar szydzi z naiwnego idealizmu komiksów dla nastolatów, i leci po bandzie, momentami bez hamulców. Dobre. Bardzo. Acz bez przesady. Jednakowoż lepsze stanowczo niż złagodzony film, który jednocześnie stara się być pastiszem, z drugiej strony filmowców nie stać było w paru scenach na brak kompromisów, by w finale dżampnąć szarka.

Tyle w temacie nowości na które trzeba było długo czekać. Na listę w sumie powinny trafić też dwie reedycje, po pierwsze Strażnicy, bo to dzieło niezmiennie wielkie, a dopiero obecne wydanie oddaje mu należyty szacunek. All hail Alan Moore, aż dziw że nigdy nie pisałem o tym komiksie, tylko w jego kontekście. Z drugiej strony - hej, to Strażnicy, każdy powinien ich znać, nie ma sensu opisywać oczywistości. Kiedyś pewnie coś popełnię. Druga rzecz z reedycji do Marvels z WKKM,  niedawno wydani przez Muchę, teraz trafili pod strzechy kioskowo. Uwielbiam statyczną epickość mazów Rossa, jak również fakt, że życiorys fotografa jest tu scenariuszową bazą by prześledzić trzy czy cztery dekady historii amerykańskiej superbohaterszczyzny. Lubię bardzo. Więcej TUKEJ. Poza tym oczywiście reedycja pierwszego tomu Ligi Niezwykłych Dżentelmenów. Było w pytałke i jest w pytałke. Takoż samo Przybysz. I Pjongjang. Obrodziło dodrukami zajebistych rzeczy. Nie wspominam o Calvinie i Hobbesie, tu nie da się wskazać jednego tomu, bo seria niszczy jako całość.

Hilda i troll - pięknie rysowany i przednio wydany komiks familijny. Historyjka krótka, wątła, ale nadrabia estetyką i tym nieuchwytnym klimatem, który kojarzy ni się z Doliną Muminków.

Zaduszki - nieco głupio że aż tak nisko na liście, ale jak już pisałem - nie o kolejność tu idzie, więc pewnie alfabet zawinił. Historia babci i wnuczki, które z Izraela przylatują do niechętnej niezmiernie Żydom Polski, by odzyskać kamienicę. Historia ma sporo twistów, więc nie ma sensu zdradzać jak się rozwija, Rutu Modan jest tu rozkosznie przewrotna, ciekawie i niestereotypowo patrzy tu na społeczne relacje izraelsko-polskie, w dodatku dawno (jeśli wogóle) nie było tak bogato w komiksie zagranicznym zobrazowanej Warszawy. Polecam.

Fistaszki - każde. Zawsze.

Poza listą - Rork integral numero uno, w ciemno, bo pewnie by się załapał, jak bym zdążył nabyć i przeczytać. Lubię tą kreskę, a najbardziej mi podchodziła z tajemniczym klimatem białowłosego. W końcu okazja poznać całą serię, od dawna już nieobecną na rynku, bo przegapiłem. A w ciemno zakładam że warto. Pamiętam tylko że Cmentarzysko katedr niszczy wizualnie, chętnie się przekonam i dam zniszczyć. Poza listą także drugi tom Hildy, z tych samych powodów.

czwartek, 12 grudnia 2013

Jaś Ciekawski

Polecanka klasycznie przedświąteczna. Rodzicu - kup ten komiks dziecku. Kobieto - kup go swemu chłopu. Komiksiarzu - kup go w prezencie sobie. Albo lepiej dziewczynie swej, może się przekona do historii obrazkowych, a sam też sobie fajną rzecz poczytasz/pooglądasz.

Jaś Ciekawski - Podróż do serca oceanu to komiks powodujący że oczy naprawdę wychodzą z orbit. Powodem jest technika 3D, ta oldskulowa, gdzie efekt się wywołuje różnokolorowymi okularami. Same oczy z orbit wychodzą nie od męczarni, jaką często fundują podobne patenty, a z wrażenia.

Historia jest stosunkowo prosta - tytułowy bohater schodzi coraz niżej w podmorskie głębiny, by poznać mieszkańców oceany. Ławice ryb, dziwne stworzenia, prądy morskie - wszystko to czeka na niego, a świetnie opracowane efekty trójwymiarowe wciągają w głębię tego świata. Mógłbym się produkować samodzielnie, ale trudno mi wymyślić coś więcej ponad słowa, którymi komiks opisywał mi Szymon Holcman. Komiks jest wyjątkowy. Efekty przestrzenne robią niesamowite wrażenie, i potrafią przekonać do siebie nawet osoby które za efektem 3D na przykład w kinie nie przepadają. Wszystko to prawda, a samej przestrzenności która parokrotnie poraziła mnie iluzją wielości planów nie da się opisać. Trzeba to zobaczyć. Po prostu trzeba. Dość dodać, że sam komiks był atrakcją na jednym ze spotkać ze znajomymi, kiedy to album, wraz z okularami krążył z rąk do rąk.

A tu można zdaje się zobaczyć jak działa efekt 3D, o ile ma się na nosie okularki (np z Ligi Niezwykłych Dżętęmęnów: Czarnych Akt), czekerałtjo:


Kupcie, zaznajcie nieco dziecięcej radości obcując z przygodami Jasia. Ja miałem dziką frajdę oglądając komiks w okularach, co chwilę mrucząc 'to niesamowite!!!', budząc tym przy okazji zaciekawienie żony. Jeśli macie wątpliwości, to pójdźcie przynajmniej gdzieś, gdzie ten album sprzedają, i do niego zajrzyjcie, oczywiście w okularach. Jaś Ciekawski to naprawdę wyjątkowa pozycja, i w moim osobistym rankingu jeden z tegorocznych komiksów roku.

Gonzo poleca.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Mroczny Rycerz powraca

Ciąg dalszy sagi Batmana, bo jestem na fali.

Batman Tima Burtona z 1989 - lubiłem zawsze i był to dla mnie nie tylko pierwszy porządny, ale i jeden z najlepszych filmów superbohaterskich. Oglądany po - a nie przed Batman Powraca - gryzie po prostu w oczy oldskulowością. Ten film się niestety zestarzał, czego przez lata nie przyjmowałem do świadomości. To nie ta scenografia, nie te efekty, nie to oświetlenie i nie tak popłynięta momentami praca kamery co w drugiej produkcji Burtona, która powstała w sumie tylko 3 lata później. Miałem wrażenie że oglądam z fantazją zrobiony, ale jednak teatr telewizji. Wizja Burtona nie kuleje, relacja Bruce-Alfred znakomita, kapitalnie podkreślono że maską nie jest Nietoperz, ale Bruce Wayne, film ciągnie do przodu Nicholson. Z drugiej strony nie jest tak mrocznie, widać że o tu mamy starusieńkie efekciki siedzące jeszcze wyraźnie w dobie kinematografii lat 80-tych, a tu oprosz, makieta porażająca swoją makietowością, a te samochody to czy to nie resoraki przypadkiem? Kolejna część jest i lepiej wykonana, i mroczniejsza i wogóle wszystko cacy, wisienką na torcie są dużo mocniejsze odniesienia do niemieckiego ekspresjonizmu. Pierwszy Batman w dalszym ciągu pozostaje dla mnie wzorcem jak opowiadać takie historie, gdzie można w nich autorsko zaszaleć, a gdzie powinno się być wiernym litery oryginału (vide trylogia Nolana, dla mnie w porządku jako filmy, ale za mało batmanowa). Fajna wizualizacja miasta, bohatera, ale w pełni swoją wizję Burton zrealizował dopiero przy kolejnej produkcji z Gackiem.

Lecę dalej.

Batwoman: Elegy - ten zespół po prostu nie mógł nawalić. Greg Rucka to dobry opowiadacz, świetnie odnajdujący się w tych mniej pulpowych, poważniejszych historiach, w dodatku dobrze radzący sobie z żeńską protagonistką. J.H. Williams ma kapitalną kreskę i cały garnitur stylów którymi potrafi się posłużyć, jego rysunki w Promethei czy Desolation Jonesie to kalejdoskop zajebistości. Dave Stewart jako kolorysta to ukoronowanie świetnego zespołu, nawet kiepskim rysunkom pewnie potrafił by nadać stylu, choć zwykle na kiepskich nie trafia (tu choćby Mike'a Mignolę wspomnę). Zdziwił bym się, gdyby ta ekipa piekielnie zdolnych wyrobników dała ciała. No i nie dała.

Elegia to historia która powstała prawie 50 lat po narodzinach Kobiety Nietoperza, ale skonstruowana idealnie by przypomnieć ją szerszej publiczności. Być może taki był właśnie zamysł, bo ruda dama doczekała się własnej serii w ramach nowej 52-ki. I bardzo dobrze. Nie znam jej poprzednich przygód, i przyznam że mnie wcale nie ciekawiły (ile osób liczy sobie w ogóle rodzina Batmana? 10? 20? 50???), ale tu obok autorów nie potrafiłem przejść obojętnie. Krzykliwy strój zastąpiono bardziej stonowanym. Zrezygnowano z oczojebnej żółci, postawiono na sprawdzoną czerń z czerwonymi akcentami. Wygląda fachowo, zgrabnie i lekko zajeżdża fetyszyzmem. Pryszczata geek-zona na pewno nie ma nic przeciwko. Ja też nie.

A więc odświeżony design bohaterki, a sama historia w równej mierze jest kolejnym śledztwem, co originem. Nieco odwołań do przeszłości, dzieciństwa, a także trupów w szafie, których zdaje się nikt nie wspominał przez ostatnie półwiecze, a tu nagle wyskakują niczym diablik z pudełka. Ponieważ biorę poprawkę, że to komiks o nieogarniętych dorosłych, co muszą się przebrać za zwierzęta, by mieć pretekst żeby komuś dać w ryj, to biorę to z całym dobrodziejstwem inwentarza. To nawet jest OK. Skoro  to jest OK, to do przyjęcia jest też antagonistka, będąca jako certyfikowana wariatka połowicznie wariatem pokroju Jokera, a jako postać nawiązująca do bajek Lewisa Carolla - połowicznie wariatem pokroju Szalonego Kapelusznika. No może nie do końca, ale na pewno jest wyciągnięta z tej samej bajki. Wszystko to przyzwoicie trybi, tak samo jak świetnie trybi przedstawiona po niemal półwieczu geneza postaci. Kate Kane ma za sobą złamaną karierę w armii, z której wyleciała jako zadeklarowana lesbijka. To część jej charakteru. Nie potrafi żyć inaczej, niż służąc Większej Sprawie. Nie jest też w stanie wyrzec się wartości w które wierzy, złaszcza prawdy. Dlatego po zdjęciu munduru wskoczyła w spandeks, i postanowiłą spuszczać bandytom wpierdól. OK. Origin bez przeginki, ale i do kupienia. Fajnie przepleciony ze wspomnianym śledztwem. Z dupy motywem są Człowiek Wilkołak, Człowiek Rozgwiazda i Człowiek Cośtam, ale jak rozumiem oni są wzięci z jakichś poprzednich przygód Batwoman, jakoś ich trzeba było upchnąć. No drama. Całościowo jest na tyle ciekawie, że intryguje mnie jak tam ruda Żydówka w trykocie daje sobie radę w Nowym 52.


Tyle na temat fabuły, która jest OK, ale wzlotów tu jednak nie ma. Całość do poziomu konkretnej fajności doprawiają rysunki Williamsa. Jak wspomniałem - gość daje radę z różnymi stylami, których tu nie żałuje: jedzie sobie czernią, bielą i szarościami, a całości doprawiają kolory Stewarta. Williams, jak to Williams - jak by nie przyszalał z kompozycją plansz, to by nie był sobą. Bonusowo - też w swoim stylu - jedzie inspiracjami secesją, które się odbijają a to po okładkach, a to po rysunkach antagonistki. Jest smacznie.

Niby nic, kolejne superbohaterskie mordobicie, w dodatku z bohaterką z drugiej ligi, ale czyta się nieźle, a i ogląda jeszcze lepiej. Bohaterka spokojnie mogła by dołączyć do oferty wydawniczej Egmontu. Oby. Bo w sumie dlaczego nie? Williams nie doczekał się jeszcze u nas zdaje się prezentacji na rynku (niech mnie kto poprawi, jeśli się mylę), należy mu się to. Elegia to byłby naprawdę dobry tom zerowy.

sobota, 7 grudnia 2013

Archeologia

                   Kaznodzieja jest świetnym przykładem amerykańskiego komiksu, w którym ubóstwo treściowe próbuje przykryć się obrazoburczymi, kontrowersyjnymi i budzącymi odrazę efektami.

                                                                                            Kuba Oleksak, Splot: Wstręt

Dzięki, Kubo. Nie byłbym raczej w stanie celniej spuentować 66 zeszytów jakiejkolwiek serii jednym zdaniem.

I dzięki Bogu/Bogom/Mocy/Chi/Świętemu Mikołajowi za przeprowadzki, bo można się wtedy dokopać do zapomnianych części archiwum i właśnie takich zdań, zagrzebanych w przerośniętych inną tkanką tekstach.

środa, 4 grudnia 2013

Wielka Kolekcja Komiksów Marvela #2

Poprzedni wrzut o Marvelu zakończyłem zajawieniem tego co będzie po tomie 11-tym. Seria dojechała przez ten czas do tomu 25 (przynajmniej na mojej półeczce), więc chyba czas na przegląd tego co to się namnożyło.

Uwaga, post spływający nerdozą.

No to jazda z tytułami:

12. Avengers: Impas - komiks bez rewelacji - kolejna bzdura o Avengersach niosących pomoc biednym mieszkańcom republiki z Europy Wschodniej - ale na tle Upadku urasta do rangi dobrego czytadła.

13. Marvels - najlepsza chyba rzecz Kolekcji, co pisałem już tukej

14. Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz, cz. 2 - jeszcze nie robiłem sobie powtórki tomu pierwszego, bo dalej jestem obrażony na Haczet że nie ma Kapitana Brytanii

15. Punisher: Witaj Ponownie, Frank. cz. 1 - sssspoko się do tego wróciło nawet. Ennis jednak poniżej pewnego poziomu nigdy nie schodził, ale też - spoko czytadło, nie więcej. Trzeci raz czytał chyba jednak nie będę, i na drugi tom nie czekam.

16. New X-Men: Z jak zagłada - początek runu Morrisona. Nie licząc jednego zeszytu, to jest to jak dla mnie najlepsza część jego ujęcia sagi mutantów.         

17. Tajna wojna - Team up totalny, z dobrą ekipą marvelowskich trykociarzy co robią równie odczapową misję dla Shield co Avengersi w Impasie, bo Fury przegiął z paroma rzeczami pałę. Czyta się spoko, zwłaszcza że interakcja między bohaterami jest, na przykład takiego Spidermana lubię tylko przy takich okazjach, solowo mnie męczy. Fajnie rysowane, pastele czy coś, acz dziwaczna paleta barw.          

18. Iron Man: Pięć koszmarów - znałem, ale OK. Przyzwoite czytadło, inspirowali się nim chyba przy okazji pisania scenariusza do kinowego Iron Mana 3. Plastikowa kreska jednakowoż.   
     
19. Kapitan Ameryka: Nowy porządek - niewiele pamiętam. Fachowa krecha, ale bez wzlotów. Nie jestem obiektem docelowym chyba. Absolutnie nie rozumiem, co ta pozycja robi w serii. Jakieś klimaty post 9/11, ale nie wiem czy to krytyka czy pochwała american way. Nie byłem w stanie ogarnąć co autor miał do przekazania, a na coś się tam silił.

20. Daredevil: Odrodzony - uberklasyk Franka Millera. Czuć że się zestarzało okrutnie. Jednak Millera na półce mieć warto. Kwestia zabytkowo-sentymentalna, coś jak historia Feniksa i te sprawy.

21. New X-Men: Imperialni - tym razem sobie odpuściłem, bo o ile pamiętam to bzdura okrutna (jak zawsze, gdy do świata mutantów wparowują kosmici), ale właśnie tu jest najlepszy zeszyt z całego runu, nieme wejście w psychikę jednej z postaci. Totalna psychodela, świetnie rozplanowana i narysowana. Majstersztyk. Poza tym niekoniecznie.

22. Marvel Zombies - za stary na to chyba już jestem, zawód totalny, chociaż i świat darzę sympatią, i wszystko co z zombie lubię. Albo lubiłem. Czytałem sobie kiedyś Marvel Zombies vs Armia Ciemności, myślałem że skoro cykl to taki megasukces, to zepsucie samograja, jakim było wrzucenie Asha do tego (pod)świata, musiało być przypadkiem. No więc nie. Lata się na zombie od Marvela - te pierwsze - nakręcałem, i nie. Tak jak w Żywych Trupach pytaniem które przewija się przez całą serię  jest 'kto zginie następny, i skąd w ostatnim momencie nadejdzie pomoc', tak tu Kirkman sprowadził wszystko do kwestii 'to kto kogo teraz zeżre'. Zabawa konwencją na poziomie podstawowym, fabuły nie ma nawet w ilościach śladowych. Tylko galeria gnijących postaci. Ale cóż, coś lubianego (np. Brad Pitt) + zombie = komercyjny sukces. Dzięki, ja wysiadam.

23. Hulk: Planeta Hulka, cz. 1 - nie czytałem, wygląda spoko, niekonwencjonalne ujęcie Sałaty zawsze spoko. Czekam na tom drugi.
       
24. Ultimates: Superludzie, cz. 1 - czyli altimejtowi Avengersi, gościnnie Samuel L. Jackson jako Fury. Miałem na celowniku od dawna, bo przegapiłem dawne polskie wydanie. W międzyczasie też Łukasz Mazur polecał o ile pamiętam. Chętnie przeczytam w końcu razem z tomem drugim, Millar to zdolny opowiadacz.

25. Ultimate Spider-Man: Moc i odpowiedzialność - ale to już było, czy jakoś tak... Pamiętam pierwszy zeszyt bodajże od Fun Media, nie robiło mi to. Jeśli to to. Nastoletni Parker w dobie internetów, ale jeszcze przed smartfonami. Wolę jak Bendis bierze się za doroślejsze rzeczy. Typowo po amerykańskiemu narysowane czytadło najwyżej na kibel, ale hej, co ja zrobię? Nie przepadam za Spidermanem. Dzieciarnia pewnie się jara. Robert Sienicki też.

Tyle na półce. Czy warto dalej zbierać serię? Niektórzy wymiękają i opychają to co zgromadzili. Ja tam jadę dalej, bo jest jeszcze sporo ciekawości, a teraz chyba te lepsze tytuły z mojej perspektywy będą wpadać. Głupio mi to na sztuki kompletować, a i prenumerata mega wygodna, więc przy tym zostaję. Nieco mi wisi obrazek na grzbietach, ale jak już lecę kolekcją, to kolekcją, jak słucham płyt (nawet w mp3) to też odpalam od początku i słucham do końca, po kolei. Bez zmieniania tracków. Nie da się ukryć, że poupychane tytuły są nierówne, część to komercyjne pewniaki, część to klasyczne, mocne pozycje, a część wręcz dziwi co robi w tym zestawieniu, ale jak już pisałem poprzednio - hej, takie są prawa kolekcji. Niech będzie. Prawie połowa za mną, pewnie dojadę do końca, niezmiennie licząc na odpowiedź DC.

Co w tomach które jeszcze do mnie nie dotarły?

26. Superbohaterowie Marvela: Tajne wojny, cz. 1 - czyli legendarny crossover, dzięki któremu nic w świecie Marvela nie było już takie jak wcześniej (LOL, jasne). 12 zeszytów które łączy różne serie, a które nie mogły się ukazać w czasach TM-Semic. Teraz zrozumiem czy 'a szkoda', czy 'bo redaktorzy mieli rację', ważne że dane będzie się przekonać co to warte. Wiadomo że superherosi trafiają w kosmos, z kimś tam walczą, w efekcie Kapitan Ameryka dostaje nową tarczę, ktośtam cośtam, a Spiderman zaprzyjaźnia się z Symbiontem. O ile pamiętam to stoi za tym ciekawa historia - było zagrożenie procesami od autorów pierwszych wersji wyglądu poszczególnych superherosów, więc żeby ustrzec się od pozwu to zmieniono np Spidermanowi design. Na czarny. A może chodziło o zabawki? Nie wiem, nie znam detali, ale pewnie nadrobię wkrótce, bo wyszła na rynek książkowy Niezwykła historia Marvel Comics, dzięki której to pozycji Stan Lee przestanie być dla polskich fanów geniuszem i sympatycznym staruszkiem w jednym, a zacznie funkcjonować jako człowiek, któremu zdarzały się skurwysyńskie zagrywki (zaznaczam - wyrokuję bez czytania)

27. The Mighty Thor: W poszukiwaniu bogów - nie przepadam za Thorem (choć tak źle jak w jego ostatnim solowym filmie na bank nie będzie, po prostu nie może być), ale sprawa wygląda następująco: z plusów - Romita junior. Z minusów - Romita junior. Pytanie co tam się lubi nie lubi. Wczesny Romita jednakowoż dla mnie zawsze spoko.

28. Astonishing X-Men: Niebezpieczni - drugi tom runu Whedona. Nie pamiętam z niego nic, poza tym że jakoś w trzecim tomie chyba mutanci lecą w kosmos i robi się lipa. Początek jednakowoż był OK. Lubię tak bardzo, że aż sprzedam wydania Muchy. Joss ma miejsce w moim serduszku za Firefly, ale jego mutanci to jednorazówka. Choć dobrze napisana.

29. Iron Man: Demon w butelce - czyli Tony Stark vs Alcman. Czytałbym.

30. Hulk: Planeta Hulka, cz. 2 - dopełnienie jednego z poprzednich tomów. Wtedy chętnie zjem całość.

A co dalej? Sporo dobrego, choć naprawdę nie wiem czy warto lecieć po całości, bo to tylko ułamek. Zaczynam uważać swoją prenumeratę za fanaberię z której po prostu nie chcę rezygnować, bo a nuż coś z pozostałych tytułów mi się spodoba. Normalnie tak komiksów nie kupuję, a tu proszę, bonusowo adrenalinka, czasem niespodzianka, acz zwykle zawód.

Jest jednak na co czekać, po anglojęzycznej liście lecąc to choćby Spiderman: Blue (Loeb+Sale), House of M (mam to w plecy), World War Hulk, czy znakomity Wolverine: Old Man Logan (Millar). I ja przy tej serii wydawniczej pozostaję. Sporo dobrych tytułów, może tyle samo lipy, ale pomiędzy tym pozycje których sam bym pewnie nie wyszperał, albo planował że zrobię to kiedyś kiedyś, a potem zapomniał.

piątek, 29 listopada 2013

Listopad należy u mnie do Batmana

Powrót z niebytu. Bo mam chwilę czasu, a w domu są internety (w końcu!!!) więc czas reaktywować bloga.

Więc tak.

Najpierw na warsztat wpadł Trybunał Sów i Miasto Sów od Egmontu. Po przeczytaniu Supermana i Detective Comics zwątpiłem w nowe rozdanie DC, a tu niespodzianka. Że Snyder to zdolny opowiadacz wiedziałem już po Amerykańskim Wampirze. Niby nic, ale jednak motyw Tajnego Stowarzyszenia Działającego W Gotham całkiem nieźle zagrał, i dał detektywowi wszech czasów (lol) pretekst do śledztwa, a nie tylko mordobijki. Klimat fajny, dobra psychodela na sam koniec. Druga połowa przegięta nagle, ale heloł, to komiks o typie co przebiera się za nietoperza, bo mu rodziców zastrzelili. Niech będzie. Dobra rzecz, choć zwieńczenie nie trzyma poziomu otwarcia.

Potem odpaliłem sobie giereczkę Batmam: Arkham Origins, jebaną tu i tam za wtórność, bugi i wogóle że lipa. Nie wiem. Może druga połowa jest jakaś tragiczna, bo dopiero jestem po półmetku, ale bawię się zacnie. Słyszałem że do połowy fajne. Słyszałem też że ostatnia 1/3 dobra dopiero. Sam lepiej się bawię niż przy Arkham City. Tam mnie bolała wtórność. Tam mnie bolało Gotham, fajne i otwarte, ale nie mające w sobie tego magnetyzmu i psychodeli co Azyl. Tu i wtórność jest w pełni spodziewana (bo wiedziałem jak przy dwójeczce określili patent na rozwój, czy też brak rozwoju serii), więc zero zawodu, no i miasto mnie ujęło. Zima. Śnieg. Carol of the Bells, przewijający się już w motywie otwierającym grę. Gdzieś tam choinki i wigilia, prezenty, ciepło domów, ale Batman cierpi za miliony i w mrozie czai się na gargulcach, by siać lęk wśród złoczyńców. Nie wiem co dalej, jedynka finałem wysoko ustawiła poprzeczkę w kwestii czułego miziania gracza, a potem załamania go ostatnią spapraną walką. Ale za sam quest z Kapelusznikiem warto. Burtonowsko tam jest. No i nad całością muzyki unosi się duch Elfmana, widać w co autorzy celowali. I wyszło fajnie jak dla mnie, żal tylko że Marka Hamilla zabrakło. Trzeba jednak oddać skubańcowi że jest chociaż słowny.

Powrót Batmana - powtórka po latach, która przypieczętowała u mnie chyba przekonanie, że to najlepszy film o Gacku. Bardziej batmanowy niż ten pierwszy Burton, bardziej burtonowy niż ten pierwszy filmowy Batman, no a to wszystko o pare razy bardziej w klimacie niż radosna twórczość Nolana, czy krapy które wysrał z siebie Schumacher. Smakowite nawiązania do ekspresjonizmu niemieckiego (od nazwiska jednej z postaci poczynając), fajna estetyka, no i kapitalna galeria postaci, stanowczo bogatsza niż w jedynce. Niedosyt. Polecę pewnie dziś z częścią pierwszą i zapodam dodatki. Animkę. Cokolwiek.

Na warsztacie jeszcze obecnie Batman: Noir, czyli zbiorek nietopyrzy od Azzarello i Risso, fajna deluxowa edycja którą zgarnąłem w Łodzi z wyprzedaży u Multiversum, wogóle variant cover, więc cieszy. Zwłaszcza że to lepszy cover niż normalny cover. Powiększony nieco rozmiar, zero kolorów. Czerń i biel. To co tygrysy lubią najbardziej. Po porównaniu z polskim, kolorowym wydaniem stwierdzam że te kolorki jednak zubażają krechę Risso, bo odwracają od niej uwagę, zwłaszcza na gradacjach. Broken City w czerni i bieli bardziej bliskie jest do millerowskiego Sin City, co mi bardziej odpowiada, i w efekcie też paca mnie stanowczo bardziej.Reszta tomu to jakiś short, jakieś jednoplanszówki, i naprawdę fajne 3-zeszytowe Flashpoint: Batman Knight of Vengeance, czyli 'co by było jakby to Bruce, a nie rodzice, zarobił kulkę'.

Kończę te jednoplanszówki z powyższego deluxe'a, i biorę się za drugi tom Detective Comics, a potem jakieś elseworldy, co to powoli do mnie człapią. Potem pewnie te kupy Schumachera, bo od dekady ponad ich nie widziałem. Perwersja to, ale warto sobie przypomnieć. Może nagle polubię wizję Nolana. Potem nie wiem co, ale na półeczce czeka przecież jeszcze Batwoman: Elegy z rysunkami J.H. Williamsa, a także Justice, z mazami Alexa Rossa. I chyba w końcu będzie ich kolej na czytando.

No i fajo. A całą falę zajawki wywołała mi gra flekowana tu i tam za wtórność, żadność, i bugi, przez które zasłużyła np na Gamezilli na ocenę minimalną. BTW - mnie się nic nie krzaczyło.

Do poczytania. Wrócę tu szybciej niż za pół roku. Bo och-ach gra ze świata fejbli, i kolejne tomy WKKM, i wogóle. No i mam internety. Mogę blogować sobie.

piątek, 16 sierpnia 2013

Wolverine. Krótko na temat.

Jestem offline ostatnio, ale ponieważ Ginekolog Kraków mówi mi pod poprzednim postem, że warto wchodzić na mojego bloga, to zrobię szybką wrzutkę, tak dla przypomnienia jak to się robi.

Wolverine - jak w temacie posta. Premiera filmowa ze świata Marvela. Solowe przygody ulubionego X-mena wszystkich dużych chłopców (a za co go lubimy? #mamotymtonke). Kontynuacja X-men Geneza: Wolverine sprzed 4 lat ( #oczymtezmamtonke). A może czegoś innego, kto nadąży za specami z Fabryki Snów...

I jak?

I srak.

Chociaż prawie każdy kto mógł to mieszał z błotem poprzedni solowy występ Rosomaka, mnie się film podobał, głosiłem to wszem i wobec (co jest dowodem albo mego braku gustu, albo konsekwentnego nonkonformizmu, możliwe że obu powyższych). Po wyjściu z kina z nowej części byłem natomiast zdziwiony - jak, mając taki samograj, można było z bólem wycisnąć takiego kasztana???

Po kolei.

Nowy film to adaptacja klasycznego komiksu Claremonta i Millera z 1982 roku, miniserii która fajnie płynąc gdzieś między noirem a kliatami samurajskimi i ninja, po raz pierwszy w 4 zeszytach prezentuje solowy portret Wolverine'a. Miniseria wyszła ostatnio w ramach WKKM, młodzież ogarniająca tylko Spidermana i Avengersów raczej przyjęła ją chłodno, ja tam lubię. Nieokrzesany gaijin i wpisuje się w samurajskiego ducha wojownika który nigdy się nie poddaje, i kontrastuje ze sztywną japońską etykietą, gdzie poddanie się emocjom jest uważane za słabość. Fajny album. Lubię choć to oldschool.

Co ma z nim wspólnego film? Wstęp, japoński setting oraz bohaterów. Reszta jest luźną wariacją na temat panujących w komiksie relacji, bo o wydarzeniach trudno mówić. Fabuła prawdopodobnie przeszła przez hollywoodzką maszynkę do mielenia mięsa, i zamiast krwistego steku wyszła przetworzona papka, niepodobna do materiału z której ją zmielono.

Jest głupio. Jest momentami debilnie. Jest obowiązkowy twist, który świadczy o upośledzeniu czarnych charakterów, bo przekombinowali, i przez cały film w pewnym celu doprowadzają na siłę do sytuacji z filmu początku, kiedy spokojnie mogli zrealizować swój cel, mając podane to co chcieli na tacy. Niestety wtedy film byłby krótszy o 90 minut, zabrakło by wątku romantycznego, nie było by paru walk (w tym absolutnie beznadziejnej w swoim idiotyzmie szarży na pagodę pośród nindżów szyjących z łuków), nie było by możliwości nakręcenia dramy. Ale wtedy przynajmniej fabuła trzymała by się kupy.

Jackman specjalnie na użytek sceny z gołą klatą nie pił wody tyle czasu, że dostał zawrotów głowy z odwodnienia, za to jego mięśnie (większe i lepsze niż dotąd!!!) są jeszcze bardziej opięte skórą, jeszcze bardziej wyeksponowane. Brawo dla niego, szkoda że poświęcał się na użytek tak średniego filmu. Realizacja jest niby OK, słabiej z walkami, kręconymi rozdygotaną kamerą (steadycamem?) z tak bliska, że nie wiadomo kto kogo. Wygląda to marnie, ale za to udało się utrzymać rating PG-13 (przez który to rating projekt ponoć opuścił Aronofsky, który chciał trzasnąć porządną, mocną R-kę). Szkoda.

Dodatkową zmarnowaną szansą jest związek pomiędzy Origins, które kończy się scenką w Japonii (paczcie, fani, damy wam ekranizację albumu Millera i Claremonta!) a kontynuacją, która w Japonii się dzieje. Bo tego związku w kwestii chronologii po prostu nie ma. Originsy dzieją się jeszcze przed pierwszymi X-menami filmowymi, Wolverine nie zna szkoły mutantów, działa solo, ma emo i w ogóle. Najnowszy film dzieje się już po wydarzeniach z X-men 3: Ostatni bastion.

Tak jakoś w trakcie realizacji wyszło że wzięli na warsztat niby klasyczną i sprawdzoną fabułę, ale zostawili z niej tylko bohaterów. Jest to kontynuacja niby części poprzedniej, ale niezwiązana z nią na dobrą sprawę (za to jest w finale podpięcie do zbliżającej się nowej części przygód mutantów, więc marketingowo plus, komuś należy się premia). Pojawiają się niby postacie z universum, ale totalnie bez sensu i w formie mało związanej z pierwowzorem, dowodem na brak szacunku wobec fanów jest silver samurai, będący tutaj mechem z adamantium, a o absurdalnym celu jego budowy i kontrukcji nawet nie napiszę, by nie spoilerować. Strzelający laserem z dupy Deadpool z Origins to przy tym pikuś.

Po cholerę więc brać dobry komiks, i nic z niego prawie nie zostawić? Nie wiem. Na diabła brać bohaterów i zupełnie ich pozmieniać, żeby zadowolić fabularne fanaberie kogoś z armii scenarzystów? Też nie wiem.

Wolverine to nie jest zły film, to średniak z porządnymi efektami, ale marnujący zupełnie potencjał i pierwowzoru, i tytułowego antyherosa. Jako fan Rosomaka mam nadzieję że więcej o nim solowych filmów robić po prostu nie będą. Wolverine + Japonia, myślałem parę lat temu, kapitalne połączenie, nie da się tego spieprzyć. Dali radę.

To już dużo lepszy Pacific Rim - bezpretensjonalne live action anime, gdzie gigantyczne mechy łomoczą Godzillę, po kolanka brodząc w oceanie. Nic z projekcji poza czterema obrazkami nie zostało mi w głowie, ale bawiłem się przednio (Del Toro na reżysera nowych Star Warsów!!!), bo ktoś potrafił sklecić prostą historię, bez brnięcia w głupotę i próbę nadania całości głębi. W Wolverinie w tą stronę poszli (jest fabuła, są retrospekcje, są oniryczne wizje senne, srutututu, pewnie i odwołania do Bergmana się da z naleźć) i na tym chyba polega problem. Ktoś przesadził. Ktoś nie ściągnął cugli. Kto inny stwierdził 'kij z komiksem, zrobimy to lepiej'. Zabrakło Bryana Singera w fotelu producenta. Nie zabrakło w tym fotelu gościa od Diabeł ubiera się u Prady czy filmów o uroczych szczeniaczkach. No i wyszedł klops.


Pod skryptem: a Rosomak w Nagasaki dżampuje grubeeeego szarka...

Poza tym jak on może pamiętać wydarzenia z wojny po resecie przy okazji Weapon X???

Miało być krótko, lol. Ta, jasne...

piątek, 28 czerwca 2013

Człowiek ze stali

Byłem, w końcu widziałem. Bez ochów i achów, ale niekrótki przecież seans upłynął mi raz-dwa, spodziewałem się że Snyder narracyjnie podoła. Ale po kolei.

Trailery.

Dziewczyna z lilią - jeszcze zanim się na ekranie pokazała Audrey Tatou, zajeżdżało mi to lekko Amelią. Wyobraźnia wizualna tego typa (EDIT: Gondry'ego, zapomniałem dopisać) zawsze robiła mi dobrze, obejrzę na bank. Koniecznie.


Iluzja - no spoko, zajeżdża nieco Oceans 11, ale dla samej obsady chętnie obejrzę.

Świat w płomieniach - lolem jest tu już tytuł. White House Down. Prawie jak Black Hawk Down. Czyli Biały Dom w ogniu. Ale Świat w płomieniach brzmi pewnie dramatyczniej. Z trailera wynika tylko że Channing Tatum gra Bruce'a Willisa, a Jamie Foxx gra Denzela. Biały Dom to Biała Pułapka. Wysokobudżetowy film, który niestety nie załapał się na epokę VHS. Bywa.

No to wracam do tematu.


Snyder zaczyna z kopyta, otwierając film efektowną apokalipsą. Pokazuje potem kształtowanie się postawy Kal-Ela z jego podwójną tożsamością. Fabuła do pewnego poziomu leci dwutorowo, przedstawiając dojrzewanie superherosa, poznanie przez niego dziedzictwa, dojrzewanie do roli i odpowiedzialności którą może na siebie przyjąć, a jednocześnie retrospekcje pokazują jaki wpływ na jego postawę mieli przybrani rodzice.


Większość filmu, wbrew temu, co można by się spodziewać po Snyderze, to nie napieprzanka. Emocje, wykuwanie nieskazilnego, niczeańskiego charakteru, trzymanie na wodzy własnych możliwości do momentu, gdy stanie się konieczne wyjście z cienia. Finał to już fachowo zrealizowane łubudubu.

Werdykt? Mnie się podobało. Bez zachwytu, ale czas szybciutko zleciał i czekam na ciąg dalszy. Fajnym patentem było przyśpieszenie fabuły w stosunku do starej serii, pojawienie się Zoda z przydupasami już w pierwszym filmie napędza historię. O ile pamiętam to w starej jedynce za dużo się nie działo, a największym wyzwaniem Supermana było pęknięcie tamy. Oh wow! Tutaj niby akcji za dużo nie ma, ale dzieje się sporo i płynie to wszystko gładko, bez zamulania.

Całość ciągnie też do przodu sama obsada. Świetnie sprawdził się Russel Crowe jako ojciec Kal-Ela. Nowym Brando to on nie jest, ale wybrnął. Kevin Costner jako wieśniok - bardzo spoko. Podobnie Diane Lane jako jego żona, po raz pierwszy chyba wyglądająca w filmie na swój wiek (przynajmniej w retrospekcjach). Amy Adams jako Lane - fajna ona jest, ale nieco charakteru zabrakło, to powinna być nadaktywna dziennikarka z przerostem ambicji, a Snyder szybko zrównał ją prawie że do sidekicka Supermana. Za mało zadziorności i niepokorności. Trudno. Miło było zobaczyć Fishbourne'a jako jej szefa, acz roztył się chłopak swoją drogą okrutnie. Świetnie w rolę kolegi z redakcji wpasowano Michaela Kelly, gość dla mnie z twarzy jest w 200% pismakiem z Manhattanu. Słabiej nieco z Michaelem Shannonem w roli Zoda. Złowróżbny typ, walczący bezwzględnie w imię wyższego dobra wyszedł mu dość autentycznie, ale co Terence Stamp, to Terence Stamp. Tak czy siak jest dobrze.

O. Po paru akapitach zorientowałem się że przemilczałem Cavilla w tytułowej roli. On się wtopił po prostu w ten kostium i nie ma co komentować. Gość łączy wyrzeźbioną z granitu szczękę Christophera Reeva z naiwnie idealistycznym spojrzeniem Konrada Hildebranda. Jest git.

Idźcie do kina, warto, kto czeka na torrenta żeby odpalić divixa na laptopie sam sobie będzie winien, jak mu film nie podejdzie. To jest film na duży ekran. Nawet momentami trzęsąca się, czy zoomująca w rwany sposób (pewnie by udawać kadrowanie) kamera mnie nie zniechęciły, choć początkowo to drażniło nieco.

Dodatkowy plusik za westernową konfrontację Supermana z przeciwnikami na środku ulicy. Swoją drogą zabawne, że ekipa Zoda ma zbroje prawie jak z Gears of War.

Drugi dodatkowy plusik za przyboczną laskę Zoda. Dobra była, skubaniutka.


No to skoro samo omówienie filmu mam za sobą, to czas na odkrywanie przed wami trzeciego dna, które pewnie zobaczyłem tylko ja i dopowiedziałem sobie co mi pasowało. Chyba że ktoś już o tym pisał, nie wiem, nie czytałem dłuższych tekstów o Człowieku ze stali przed wyjściem do kina, żeby się nie nastawiać ani seansu niczym nie zepsuć.

Sam Superman - jak wiadomo - pojawił się na planszach komiksów 75 lat temu. Jego mitologia nie została zaprezentowana od razu, rodziła się i rosła z czasem, historia jednak pokazywała postać zbudowaną z licznych archetypów i symboli znanych od wieków. To niby kosmita, ale zbudowany z całej długowiecznej tradycji Starego Kontynentu. Trochę mitologiczny Prometeusz, nieco Herkules czy Samson, historia jego przybycia na ziemię trąca Mojżeszem, a wszystko to tworzy kosmitę-Mesjasza, który ma ratować ludzi przed nimi samymi.

Wątki powplatano nieprzypadkowo, Shuster i Siegel jak wiadomo byli Żydami o europejskich korzeniach. Historia nadczłowieka jest więc w pewnym stopniu historią ocalałego przedstawiciela Narodu Wybranego, którego lud spotkała na jego macierzystej planecie zagłada. Stara się on wtapiać w środowisko gojów, ubierając na ich modłę, przyjmując ich zwyczaje, przyjmujeon  nawet typowo lokalne imię i nazwisko. W głębi duszy pozostaje jednak przedstawicielem swego ludu, wygnanym z ziemi przodków.

Nie jest to moja interepretacja, wyczytałem to gdzieś, ale ma to ręce i nogi. Zwłaszcza w kontekście historii planety Krypton, która rodziła się z ukazywaniem się kolejnych historyjek o Supermanie, i prawdopodobnie odzwierciedlała nastroje związane z ogarniętą wojną Europą, sytuacją europejskich Żydów, i w efekcie pewnie z Holokaustem (nie wiem jak szybko dopisano origin Supka, aż tak dobrze nie ogarniam jego historii).


Film Snydera dorabia do tej interpretacji - przy swoim osadzeniu w czasie i towarzyszącej temu czasowi sytuacji geopolitycznej - co najmniej trzecie dno. Zwłaszcza że mowa o debacie, w której głos (raczej bez przekonania) zabierają także Stany Zjednoczone.

A więc mówimy o debacie post-holokaustowej. Lud, który stracił swoje ziemie. Prawie w całości został unicestwiony. Był na wygnaniu. Ma możliwość zasiedlić nowy obszar. Obszar jest już zamieszkany, ale i na to są metody, bardziej lub mniej pokojowe.

Nie idźcie tą drogą, rzecze Jor-El, nie idźcie tą drogą Zodzie z przydupasami. Nie idź też tą drogą synu mój Kal-Elu, gdyż pokojowe współistnienie możliwym jest i możesz być pomostem pomiędzy dwoma ludami. Zbędna jest anihilacja, zbędne są wysiedlenia, możemy się dogadać. Nie musimy budować swojego nowego domu na cudzym terenie, na trupach i na ziemi przesiąkniętej krwią tubylców.

Tymczasem Zod, tłumacząc rację swojego bytu, jedzie w finałowym spiczu przed ostateczną napierdalanką retoryką Izraela i doktryną dążenia do bezpieczeństwa własnego ludu za cenę każdą. Bo tak jest zaprogramowany. I nic więcej się nie liczy. Nie jest zły, tylko ma pewne bezwzględne priorytety.

Uwaga - spoiler.

Zod przegrywa.

Nie wiem czy to ja dopisuję sobie ten wątek, czy to Snyder z wiekiem poczuł potrzebę przemycenia jakiś treści nie tylko uniwersalnych, ale i o naszym tu i teraz, w dodatku potrzebę skomentowania i postawienia się po którejś stronie. Jeśli tak jest, to Snyder opowiada się za  prawem Palestyńczyków do własnego kraju, albo przynajmniej zamieszkiwania przez nich ojczystej ziemi bez szykan ze strony nowych zarządców terenu. W jego filmie to Ziemianie postawieni są w takiej sytuacji. Nie idzie może dalej, nie pokazuje jak wyglądała by ludzka partyzantka wobec nowego władcy (o ile by nas od razu nie zlikwidowano co do nogi), ale tylko dlatego że Zod przegrał.

(dziś wszyscy jesteśmy Palestyńczykami, i mieszkamy sobie w naszej globalnej Palestynie dalej)

Ciekawe. Najbliżej do podjęcia tego typu tematów było Snyderowi w 300, ale odżegnywał się od interpretacji że chodzi o konfrontację Świat Zachodu - Arabusy (wiadomo jednak że o to chodziło Millerowi, ale to inna bajka). Strażnicy trzymali się raczej wymowy pierwowzoru, acz finał można interpretować jako skręt w stronę 9/11 i dopuszczenie do zła, w celu przejęcia większej kontroli, Patriots Act, te sprawy. Sucker Punch to był już czysty eskapizm, i to na paru poziomach (bohaterki, scen akcji jako takich, w końcu widza który chce spierdalać z kina gdy laski przestają bić i strzelać, a otwierają dla odmiany usta).

Jestem jednak świadom, że mam swoje własne zacięcie, by wszędzie widzieć SPISEG, albo przynajmniej ANTYSPISEG. Może dorabiam Snyderowi gębę. Możliwe. Ale film mu się i tak udał. I muzyka świetna, zwłaszcza ambientowe fragmenty w klimacie Briana Eno. Dobrem to jest. Serio.

piątek, 31 maja 2013

Action Replay

Więc jak wspomniałem ostatnio - Szerlok, villain i geekowa wkrętka. Jazda dla twardogłowych nerdów, którzy w bohaterach mainstreamowych seriali potrafią widzieć postaci z komiksów. Czyli - krótko mówiąc - dla mnie. I tą jazdą się podzielę.
Ale nie dziś. Bo mię się nie chcę.
Będzie co innego. Coś o przywracaniu utraconej przeszłości... I wspomnień... A teraz dopiszcie sobie jeszcze 3 pretensjonalne zdania w ten deseń...
Trochę w tą stronę. Tę. A trochę nie.
Jakiś czas temu zapodałem po raz w życiu pierwszy, co niektórych znajomych zdziwiło, Rocketeera. Film, o którym się chyba dowiedziałem z Secret Service, bo na podstawie filmu grę zrobiono. Taką na co najmniej 4 dyskietki. Kapitalna rozrywka, taka, no... Powiedzmy sobie, że to taki film na niedzielę, jaki każdy z nas (jak mniemam, jak uważasz inaczej, to co ty kurwa robisz czytając ten blogg???) chciałby móc oglądać co tydzień na koniec tygodnia. Znaczy: Kino Nowej Nadziei w klimacie lekkiego retro, przygoda, humor, akcja, gadżety, no i nieodłączni naziści. Odwołania do amerykańskiego hioliłudu lat 30-tych, no i Timoti Dalton. Jak KNN to i Bonda nie mogło zabraknąć. Bonusowo rewelacyjna faszystkowska bodajże animka propagandowa.

Rakieter mnie ubawił, ale i zostawił niedosyt. Co zostało dla mnie z Kina Nowej Nadziei? Kurwa mać!!! Dopiero teraz zorientowałem się, że po raz trzeci tak nazywam Kino Nowej Przygody! Więc co mi zostało z KNP poza - nomen omen - Gwiezdnymi Wojnami? Niewiele. Sprofanowany przez samego autora mit, i Indiana Jones, przez tegoż samego brodatego ciula sprofanowany? 6 filmów, które mogę oglądać po geekowemu regularnie? Smuteczek.

Tylko tyle?

O jezu.

Pewnie że nie!!!

Co jeszcze?

Jest nieco. I na pewno nie chodzi mi o Nową Trylogię (oksymoron, Trylogia jest JEDNA), czy czwartego Indianę (też paranoja, tryptyk nie może mieć czwartej części, poza tym to gówno się zwyczajnie nie liczy).

Niestety, nie wszystkie filmy wytrzymały próbę czasu. Biorąc się za powtóki przygodowych klasyków, wziąłem się, niestety, za porównywanie nostalgicznych okruchów pamięci sprzed 2ch dekad z rzeczywistością. No i było już, niestety, różnie.

Willow - pacholęciem będąc, uważałem ten film za totalny masterpiece. Przygoda. Akcja. Miecze. Magia. Trolle (nie te z internetów!!!). Val Kilmer. KARŁY!!! Więcej magii. Śnieg i sanki. Romans wyrosły na okrucieństwie (ten motyw musiał mnie spaczyć już jako dziecko). Fantastyczne światy, trolosmoki i jeszcze więcej przygód. Pętakiem będąc, chodząc do szkoły podstawowej numer 313 na ulicy Cybisa w Wawie, robiłem po nogach, oglądając ten film w kinie na ulicy Wiolinowej. jakieś dwie dekady z hakiem później, niestety, jeden z najlepszych filmów fantasy evah, okazał się nie być najlepszym, bo na ekranizację Władcy Pierścieni wystarczyło poczekać. Tak się składa ze Willow, jak na scenariusz i produkcję Lucasa przystało, jest Gwiezdnymi Wojnami w świecie Tolkiena. Jest odpowiednik Imperatora (czarownica), odpowiednik Vadera (przewrotne, córka czarownicy), odpowiednik Obiego (szaman Hobbitów), odpowiednik Yody (chomik? wydra? wiewiórka???), odpowiednik Luke'a (hobbit), odpowiednik Hana (Kilmer), wszystko fabularnie idzie jak po sznurku tak jak w znanej już sadze. Niestety. Wszystkie zaskoczenia też są znane. Kmiotek wątpiący w swoje siły uwierzy w końcu w tkwiącą w nim potęgę by uratować świat, a łotrzyk o złotym sercu znajdzie sobie dupę. Znaaaaamyto :/ Szkoda mi zajebistości realizacyjnej tego filmu (uwielbiam tak pieczołowicie oldskulowo robione produkcje), wykorzystanej by zrealizować tak wtórną fabułę. Jakże zajebistym byłby to film, rozkmińcie to sobie, Panowie i Panie, gdyby Lucas, impotent kreatywny, zamiast wciskać nam po raz wtóry tą samą historię, wziął by się za produkcję ekranizacji Szninkla??? E??? Byłby to everlasting klasyk. A tak - mamy Star Wars w Śródziemiu. Aż. I tylko tyle.

the Goonies - czyli Spielberg i Collumbus (ten od Pottera, jakoby) spisali story, i dali (uwaga, geek factor +30!!!) Donnerowi od pierwszych dwóch Supermanów i od (lewak faktor -20) Zabójczych Broni z Gibsonem skręcić kino familijne. I oglądając je w wieku lat ponad 40 nie czułem się osobiście ani ani infantylnie!!! Normalnie jak za pacholęctwa, to dalej działa!!! Banda nastolatów, zaginiony skarb, makaroniarska gangsterska rodzinka, pułapki, młody Sam Gamgee (LOTR!!!), młody Josh Brolin (Planet Terror!!!), młody Corey Feldman (eee... sie żali że go molestowali za młodu w holiłudzie... gad demn, znowu wychodzę na niewrażliwego chuja...), młody młody azjatycki młodzian z Temple of Doom... Oh, wait! On nigdy nie dorósł... Bonusowo Cypher z Matriksa, jeszcze z włosami. w każdym razie team nastoletnich rozrabiaków z buzkopodobnym żeńskonastoletnim zjawiskiem na pokładzie daje radę lepiej niż infantylni 30-latkowie z Fast & Furious, udający że robią rozpiedól dla dorosłych. Film ma co najmniej dwie rzeczy, które w polskim kinie nie występują. Pierwszy czynnik, to niezłe dialogi. Drugi, w polskim kinie jeszcze trudniej uchwytny, to dobre role dziecięce. Cały film opiera się praktycznie na 10-latkach, które po prostu dają radę (moim idolem jeset grubas). Poza tym jest autodystans, też w polskich produkcjach element w cenie, bo rzadki. No i to film z motywem pirackim bez Dżonego Deppa, a to sie praktycznie nie zdażało od czasu Piratów Polańskiego. Generalnie - KNP w wersji juniorskiej (czyli po prostu KNP, bo to gatunek unversal), które się nie zestarzało ani o cokolwiek. Dalej daje radę.

I na koniec, last bat not list...

Labirynt - katowałem to na VHSie do bólu. Wiedziałem że to film Hensona, zrealizowany z hordą mapetów, Jennifer Conelly i Davidem Bowiem, który gra i śpiewa. Miks generalnie niekiepski na wejściu, nawet jak na wsponienie z dzieciństwa. Odpalenie po latach zaowocowało paroma dodatkowymi ciekawostkami. Całości jako producent doglądał George Lucas (no piszcie co chcecie, ale o ile nie puszczają go na fotel reżysera, to jako producent sie ten pan sprawdza zajebiście, bo to dobry menago jest, powaga). Scenar machnął Terry Jones. No kurwa! Python siekł scenar!!! Czuć elementy nawet klasyczne, typu kamienne głowy w katakumbach, czy rozmowa z obrońcą mostu. Poza tym kapitalny klimat i realizacja - oldskulowa, analogowa, bez komputra!!! Kukły, mapety, pacynki, triki, kombinowanie, śpiewajacy Bowie. Ni to kino dziecięce, ni to mokry sen dorosłego geeka. Poza tym świetne ujęcie, przejeżdżające kamerą na początku po pokoju bohaterki, mówiące wszystko o tym, czego się spodziewać: baśnie braci Grimm, Andersen, Alicja, Where the wild things roam (teraz rozumiem, czemu oglądając adaptacje wspomnianego dzieła myślałem o Labiryncie), w tle obraz Eschera na ścianie. Aż dziw, że nic Dalego nie wypatrzyłem, bo dada/surrealizmem też momentami trąca. Może dzie co jest...

Akapit nagły dla zaapominalskich fanów Gaimana: gardzę tym panem w wersji komiksowej, jako masturbantem-ekshibicjonistą (bo powieści lubię). Ze szczególnym bólem odebrałem Zabawę w ciebie, nudną, opierającą się dla mnie tylko na operowaniu cytatami i układaniu ich w niby nową (choć wcale nie ciekawą) całość. Tam też była półka z książkami. Wynika że nie tylko część inspiracji, ale i pomysł na oprawę inspiracji Gaiman zajumał starszemu koledze. To ja jednak chyba wolę mniej niby lotnego, ale mniej pretensjonalnego Carreya...

Wracając do tematu...

Labirynt, po latach, dalej trzyma się świetnie. Pewnie, że komputerowo dało by sie pewne elementy lepiej zanimować, tylko że... no... komputerowo by było... znaczy gorzej, no jak dla mnie do dupy... True analog ma dla mnie dożywotni szacun. Uwielbiam Star Warsy w wersjach, zanim Żorż dostał ADHD, uwielbiam mechatronikę z pierwszego Terminatora. Szanuję pracę specjalistów. Doceniam efekt, który może momemtami chrupie, bo brak ciągłości ruchów tu i tam, ale nie wygląda cyfrowo, nie ma plastiku. A Labirynt? To jest majestersztyk. Postacie biegają, mają dziwne ryje i dalej ruszają twarzą. Pieprzone kołatki w drzwiach mają lepszą mimikę twarzy niż Borys Szyc! Poważnie, to wcale nie figura retoryczna, ja tu stwierszam fakt!!!

Czyli mamy tak: fantastyczny świat oparty na klasycznych baśniach, niezłą dupcię... em... moge tak piasć o Conelly? Niby niepełnoletnia była, ale teraz jest dorosła... Jim Henson jako ogarniacz papetsów i reżyser. Frank Oz (nie wiem co on tam robił, ale miło że Yoda przyłożył do dzieła płetwę). Scenar Pythona. Bowie, który gra, śpiewa i sam skomponował i napisał sobie piosenki. Całości dogląda Lucas. Nawet score, brzmiący jakby zrobiono go na synclavierze (bo chyba część na nim zaprogramowano), nie jest w stanie popsuć efektu całości! Megaklasyk i popis tego, jak można było robić kino bez komputerów. Siekierka dla autorów. Ten film pozostanie na zawsze w moim przesiąkniętym żółcią serduszku.

Pod skryptem - screenów, okładek, i treści objętych ACTA nie będzie, bo opera sobie nie radzi ze skalowaniem obrazów na blogspocie. dobuanoc.

piątek, 17 maja 2013

Komiksowa Warszawa 2013

Fest się powoli rozkręca, więc parę słów o taste of things to come.

Bo oczywiście będę. Pod nosem mam, głupio żebym nie był.

Plan festiwalu mam jakoś wyjątkowo napięty, spotkania, wywiady, zbieranie komiksowych fantów, zastanawianie się co ze sobą zrobić w trakcie corocznego meczu koszykówki. Jak by ktoś chciał piwo wychylić albo śmignąć na kebaba do Efezu na Francuskiej (niedaleko Stadionu, ponoć jeden z najlepszych w Wawie) to mnie łapcie na fejsie. O ile mnie macie na fejsie.

Więc tak. Warto zajrzeć dziś o 19-tej na wernisaż komiksu "Za furtką" autorstwa Danek i Węcławek do Kosmos Kosmos. Pewnie zeżre burgera, zapiję cydrem i poświęcę się zacieśnianiu komiksowych sympatii między narodami. Potem mecz koszykówki, trudny wybór - zostać na miejscu czy kitrać się tam po kątach z turbo-colą. Sportu nie lubię. Wynik mi wisi. Pytanie co dalej, ale to już wieczór się będzie sam toczył, mam nadzieje że wszyscy zajdą do Kosmosu i nie będę musiał zanadto kombinować.

Sobota. O 13-tej poprowadzę spotkanie z Igortem, tematy związane z Rosją i Ukrainią mnie ciekawią niezmiernie, więc mam nadzieję że i rozmowa o jego dziennikach wypadnie interesująco nie tylko dla mnie.

Przy okazji zapraszam na stoiska BUM Projektu, gdzie w nowym Bicepsie mój tekścik o tej części świata Mike'a Mignoli która u nas nie ma raczej szczęścia wydawniczego. BPRD, Lobster Johnson, Witchfinder, te sprawy.

Jeśli kogoś ciekawi jak wypadła moja pierwsza w życiu przedmowa do komiksu, to warto się wyposażyć w Lust Boat. Nie mogłem sobie odmówić zaproszenia do lektury komiksu rysowanego przez Au. Preorder chłopakom wyszedł nadzwyczaj dobrze, mam nadzieję że to ich zmobilizuje do dwójki, bo wiem że stać ich na więcej, ale jak komuś nie dość cyców z bolibloga to tu ma więcej.

W niedzielę zapraszam na prowadzone przeze mnie spotkanie na temat Szybkiego Lestera. Nieco nostalgii post-produktowej na pewno się załapie.

A. Zapomniałem o sobotnim afterze. Bitwa komiksowa jak co roku, razem z Wonderem zadbaliśmy o to żeby znowu było inaczej i nieco krępująco (zarówno dla nas, jak i dla widzów, uczestnicy bitwy to jeszcze inna historia).

Tak więc do zobaczenia na Stadionie Narodowym, mam nadzieję że nie będzie padać, i nas wszystkich tam nie zaleje jak zapomną dach rozłożyć.

poniedziałek, 6 maja 2013

Sekretna inwazja

Wojna domowa pokazała Marvelowi jaki potencjał tkwi w eventach, zebrała dobre opinie i recenzje, zaliczyła dobrą sprzedaż. Wniosek? Lecimy dalej tym tropem. Szkoda że wyszło na to, że jedno wydarzenie które musi koniecznie zatrząść posadami uniwersum na rok stało się normą. O dobre pomysły nie tak łatwo. Poza tym spodziewane trzęsienie ziemi traci psychologicznie na sile, zwłaszcza gdy staje się cykliczne. Trudno.

Ale może zacznę od cofnięcia się w czasie.

Historia świata Marvela to kapitalna baza do studium antropologicznego dotyczącego zmiany stanów psychicznych Amerykanów w ostatnim stuleciu. Gdy byli w ich mniemaniu zbawcami świata w okresie II wojny światowej, mnożyły się serie o współczesnych paladynach, ciosem w szczękę pokonujących Hitlera. W dobie lęków dotyczących atomu i zimnej wojny pojawiła się Fantastyczna Czwórka czy X-meni, ci drudzy dosłownie nazywani Dziećmi Atomu. Brązowa era, która nastąpiła w amerykańskim komiksie, przypadła na okres straty złudzeń i ideałów że hippisi miłością naprawią świat. Że USA da radę zawsze i wszędzie. W Wietnamie nie dali rady, dostali wpierdol i wrócili z podkulonym ogonem udając że nic się nie stało. Na gładkich jak tafla jeziora portretach superherosów pojawiły się rysy i skazy. Punkt odniesienia - Spiderman i śmierć Gwen Stacy, pośrednio z jego winy (sorry za spoiler tym co nie wiedzą, a nie mogą się doczekać kolejnego kinowego Pajęczaka). Era mroczna/ciemna? Upadek potęgi ZSRR i coraz bliższa współpraca z Ameryką, zatracenie czarno-białego systemu postrzegania świata (my-dobrzy, wróg-zły), superherosi nabrali dwuznaczności, często stając się ogarniętymi obsesją socjopatami czy psychopatami. Naroiło się od antyherosów. Temat naprawdę rozległy, kiedyś może do tego szerzej wrócę. Tyle w każdym razie do połowy lat 80-tych.

Przeskakujemy lata 90-te.

Połowa minionej dekady. Ameryka w post-11wrześniowym obłędzie. Paranoi. Ciśnienie na to że ktoś powiedział że ktoś uważa że zaatakowali na Tamci, więc najlepiej pierdolnąć od razu atomówką. Powoli zatraca się w pewnych sferach życia publicznego. Kongres przepycha tak zwany Akt Patriotów, dokument pozwalający na dużo głębszą niż dotąd inwigilację ceniącego sobie własną prywatność amerykańskiego społeczeństwa. Anonimowy kongresmen mówi, że dzięki tragedii WTC udało się przecisnąć coś, co nigdy by w normalnych warunkach nie przeszło. To wszystko fakty.

Co w komiksie?

W 2006 Marvel odpala serię bazującą na tych nastrojach, w mniejszym lub większym stopniu świadomie. Zostaje przepchnięty Akt Rejestracji Superherosów, na mocy którego trykociarze mają współdziałać z Państwem ujawniając tożsamość, bądź zaniechać wszelkich działań, które od tej pory będą traktowane jako nielegalne. Od razu dochodzi do polaryzacji w zatomizowanym gronie kolesi z symbolem na klacie. Część uważa państwowe bezpieczeństwo za wyższe dobro, w imię którego powinno się poświęcić własne priorytety (anonimowość, bezpieczeństwo bliskich etc). Inni uważają że swobody obywatelskie to filar amerykańskiej państwowości, i wszelka próba podniesienia na nie ręki jest niedopuszczalna, bez względu na powody i konsekwencje. Zaczynają się między sobą szarpać, robi się ciekawie, i fajnie że to wyjdzie w ramach kolekcji Marvela. Nie rozumiem tylko decyzji że liderem demokratów staje się Kapitan Ameryka, którego zawsze postrzegałem jako służbistę który nie kwestionuje autorytetów, jest chodzącą Statuą Wolności, ale nie w głowie mu podważać słuszność decyzji Kongresu (tak go zresztą Whedon sportretował w filmie). Równie dziwna jest dla mnie decyzja o obsadzeniu Iron Mana w siodle przywódcy republikańskich superherosów. W końcu to przemysłowiec, sól tej ziemi, ekscentryczny indywidualista, multimilioner i filantrop, jak by nie patrzeć - ucieleśnienie sukcesu obywatelskiego (i jako to z nutą anarchii też go sportretował Whedon). Ale OK. Nie zaciera to faktu, że fajnie zagrano klimatem społecznym, jednocześnie wsadzając kij w mrowisko i konkretnie mieszając w uniwersum.

Co dalej?

Idąc za ciosem, Marvel odwołał się do wydarzeń sprzed paru dekad, i zrobił kolejny wielki event. Dalej bazujących na klimacie panującym w kraju.

Kto jest 'My' a kto 'Oni'? Czy ten śniady sprzedający na dole warzywa, to nie jest przypadkiem szpieg Al Kaidy? Ma brodę i turban, dziwny akcent. Orientalne produkty w sklepie, gdzie nie idzie przeczytać etykietki. Czy nie lepiej mu zdemolować sklep? I kto to jest Pakistan?

Guantanamo, obozy zamknięte dla arabskich obcokrajowców, ogólna paranoja. Bardzo ładnie tym Bendis zagrał. Aż się nie mogę nadziwić że to on spierdolił Upadek Avengersów.

Secret Invasion (miniseria wprowadzona przez parę innych zeszytów, zebranych w tomie Secret Invasion: the Infiltration) to tak naprawdę cykl o ataku na Ziemię (rozumianą tu jednoznacznie jako USA) przez religijnych fanatyków, zakamuflowanych w społeczeństwie superherosów. Skrulle to rasa zmiennokrztałtnych kosmitów, potrafiących przyjąć formę dowolnego osobnika, a nawet przejąć jego moce. Po odkryciu że dowodząca obecnie organizacją Hand Elektra była Skrullem (finał Infiltracji), rodzą się pytania. Gdzie jest prawdziwa Elektra? Kiedy podmieniono ją na kopię? Ile jeszcze innych postaci jest podmienionych?

Zabawę nakręca dodatkowo fakt, że po wydarzeniach wojny domowej nie zgasły niesnaski, a podział jest dalej wyraźny. Są mocne urazy - choćby wydany ostanio w kolekcji Marvela Thor rozgrywa się po wydarzeniach Civil War, i bóg piorunów ma tym większe pretensje do Starka o to co zrobił, bo kiedyś jako Avengersi walczyli ramię w ramię. Sami Avengersi - tu też mamy ekipę New Avengers, tworzoną przez Iron Mana od podstaw, i grupę Avengersów utajnionych, wyjętych spod prawa, ale kontynuujących tradycji której się poświęcali jeszcze przed wydarzeniami z Civil War.

No i jest fajne granie paranoją. Kto Swój, a kto Wróg? Czy można zaufać przeciwnikom z ostatniej wojny? Może i ostatnia wojna jest wynikiem knować Skrulli? Co zrobić? Czy da się wygrać nową wojnę, która jeszcze przed rozpoczęciem wydaje się być przegrana???

Bendis dał radę, fajnie to wszystko zamieszał (acz nieco wydała mi się całość rozciągnięta), nieco za dużo było postaci totalnie z dupy dla mnie i nieznanych (patrz - New Avengers), ale całość fajnie bełta zastałą po Civil War atmosferę Marvela. Jest parę naiwności, jak to w świecie trykotów. Jest parę przegięć, jak choćby Skrull-Galactus. Wynika mi z komiksu że jak by Skrulle chciały, to by się zmorfowały w 2, 5 czy 10 takich, a wtedy było by totalnie pozamiatane, no ale trudno. To fajnie rozegrany superhero flick, w dodatku w klimacie szpiegów i podwójnych szpiegów. Jak na Marvela coś równie nietypowego i odważnego co poprzedni event.

Całość pewnie nie była by aż tak dobra, gdyby nie rysował jej Leinil Francis Yu. Gość jest absolutnym wymiataczem o charakterystycznym stylu, i choć ściągnięto mu nieco cugle, by dopasował się do marveloswskiej średniej, i tak jest znakomicie. Ten komiks jako ważny event nie mógł źle wyglądać, ale dzięki Yu nie brak mu też charakteru. I dobrze.



Całość, tak jak i poprzedni event, fajnie miesza, jednocześnie zamykając miniserię srogim cliffgangerem, prowadzącym bezpośrednio do Dark Reign. Nie interesowałem się tym eventem, ale czuję że czas najwyższy, tak samo jak Tunderboltsami.

A samo Secret Invasion? Wiem że to działania marketingowe, bo mieszają, robią szum medialny, jak kto sięgnie po tomik głównej serii to i może się zainteresuje paroma innymi postaciami/grupami zamieszanymi w wydarzenia, ale jest to zrobione dobrze, i bez lipy. Katharsis to ja tu nie zaliczyłem, ale to kawał dobrej rozrywki. Chcę jeszcze czegoś na takim poziomie. Już czekam aż Haczety wydadzą Secret War, a potem Planet Hulk. Mam to w plecy. Mam nadzieję że nie będą zanadto odstawać.

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Wielka Kolekcja Komiksów Marvela

Kolekcja przeskoczyła już 10 tomów, na stronie wydawnictwa są zapowiedzi na kolejne pozycje, no to spokojnie mogę uznać że jest pretekst by coś skrobnąć, i że to ważniejsze niż rzeczy którymi muszę się teraz właśnie zająć. Przez chwilę.

Jak światek komiksowy i niekomiksowy też wie, Hachette co 2 tygodnie do kiosków dostarcza kolejny tom przygód herosów Marvela, w grubej szytej oprawie, porządny papier, w środku zwykle około 6 zeszytów. Cena 40 zeta. Lasery z dupy included. Gdzie haczyk? Ano tu, że cykl w dużej mierze ma wymiar promocyjny, co zwłaszcza w USA czy Anglii zaowocuje tym, że ktoś sięgnie po kolejne tomy tego czy tamtego, bo w serii jest skakanie po łebkach. Refleksje typu 'to źle czy to bardzo źle' zostawię sobie na koniec, na razie krótki przegląd tego co wyszło.

1. The Amazing Spider-Man: Powrót do domu - ponoć już u nas wydane, w dodatku ze dwa razy, nie śledze bo nie jestem fanem Parkera. Wchłonąłem, pamiętam że z obojętnością, już nie pamiętam absolutnie o czym było. Kosztowało jako zajawka serii 15 zeta, więc OK. I dali plakat (!!!).

2. Astonishing X-Men: Obdarowani - czyli początek runu Whedona. Czytałem już w wydaniu Muchy, i wiem że to porządna seria, z czego początek najlepszy, a potem lecą w kosmos, kosmici, cuda na kiju... Dla mnie zagęszczenie superherosów to maksymalne wyzwanie dla percepcji, jak dochodzą ufoludy do tego zestawu to zwykle wymiękam. Ale to dopiero w późniejszych tomach, ten mi wszedł gładko i za pierwszym muchowym razem i teraz. Miałem, ale zamówiłem prenumerate co by nie szukać po kioskach co 2 tygodnie, więc mam dubla. No i dali kubek (!!!).

3. Iron Man: Extremis - fajne. Elegancki, choć plastikiem trącający rysunek, wartko się czyta. Ponoć inspiracja do pierwszego filmu jeśli chodzi o design zbroi (zresztą film industry przejął rysownika jako concept designera, i słusznie). Zadowalający wyższy-poziom-średni.

4. Wolverine - pierwsza miniseria o Rosomaku, 'ta japońska'. Ja bardzo lubię, nawet te oldskulowe wewnętrzne monologi w ramkach łykam. Rysunkowo OK jak na tamte czasy, wczesny Miller, zanim mu lejc nie popuścili. Zdaje sie że jest na tą pozycję jakiś hejt komiksowych nieogarów co przeczytali poprzednie trzy tomy Kolekcji więc wiedzą wszystko o komiksie amerykańskim. Niesłusznie. To fajna historia. Rosomak dorabia się tu jakiejś psychologicznej głębi, nawet można stwierdzić że adamantytowe żebra kryją serduszko ze złota. Smutna historia. Lubię. Też dubel. Ale dostałem torbę z napisem 'WHAM' (!!!).

5. The Amazing Spider-Man: Narodziny Venoma - czytałem, znałem, chciałem mieć na półce bo mam minimalną ilość zeszytów semickich. I mam. Klasyk, zmagania Pajęczaka z Venomem to IMO najlepsze co się temu bohaterowi przytrafiło (poza śmiercią Gwen Stacy).

6. Uncanny X-Men: Mroczna Phoenix - klasyk, jeden z tych co nie tylko chciałem mieć na półce, ale też w końcu przeczytać, bo minimalna ilość zeszytów semickich i wogóle. Zestarzało się toto okrutnie, przegadane bardziej niż Wolverine (też przecież Claremonta), nagięte przy finale jak epickość narasta i narasta że mało nie pęknie albo się nie zesra. No i finał, który na zawsze zmienił świat Marvela, z obecnej perspektywy patrząc chyba tylko w ten sposób, że jak ginie ktoś ważny to wiadomo że i tak wróci, więc no drama, nie ma się co przejmować. Ale wtedy się przejmowali. Zabytek.

7. Hulk: Niemy krzyk - generalnie mi to majtało w trakcie lektury i ciągnęło gluta, bo nie lubię Sałaty, ale z perspektywy stwierdzam że było OK. Miniseria, która porywa się na psychologiczne rozkminienie tej zielonej (tudzież szarej) góry mięśni, i wychodzi to całkiem zgrabnie. Bonusowo dostałem film o Hulku na DVD, ten lepszy (!!!).

8. Thor: Odrodzenie - Straczynski sie rewanżuje w moich oczach za to średnie otwarcie serii swoim scenarem o Spider-Manie. Ten Thor jest bardzo OK. Bóg powraca na ziemię z niebytu (bo go ktoś uśmiercił jak to co jakiś czas bywa, czy coś), by odkryć inną rzeczywistość, post-Civilwarową zdaje się. Gładko narysowane, nieprzegadana narracja, aż na koniec tomu miałem ochotę sięgnąć po resztę cyklu, choć Thora nigdy nie lubiłem. Może kiedyś to zrobię, wchłonął bym jakiegoś omnibusa, ale to jak powchłaniam bardziej intrygujące zaległości, to jest komiksowy odpowiednik kina popkornowego, zresztą fabuła była podstawką do kinowej adaptacji przygód boga piorunów.

9. Avengers: Upadek Avengers - o jezu, ale kupa, na poziomie i fabularnym i wizualnym, jedynym plusem tomu są gościnne występy (np. Oeminga czy Powella), oraz parę oryginalnych plansz Kirby'ego.
Generalnie geneza tego tomu musiała wyglądać tak:
-Cześć Brian.
-Cześć Joe. Skoro rozmawiamy osobiście, to pewnie szykuje się coś grubszego?
-Dokładnie, wytypowałem Cię do przejęcia Avengersów od 500-tnego numeru. Półokrągła rocznica. Naprawdę gruba sprawa.
-Zajebiście! Miałem nawet parę pomysłów co z nimi można zrobić...
-Bardzo się cieszę, Brian, ale one będą musiały poczekać. Gruba sprawa wymaga grubych działań. Musi być pierdolnięcie.
-Pierdolnięcie?
-Nie inaczej. Epickie. Trzeba to przearanżować. Odświeżyć. A wiadomo że nie robi się omletu bez rozbicia kilku jajek.
-Czyli co sugerujesz...?
-No zajebiesz paru kolesi, musi być drama! Ale wiesz, tych 2-go, 3-ciorzędnych, wiadomo że każego da się wskrzesić, ale to za dużo kombinowania by było z własnymi seriami Iron Mana czy Kapitana Ameryki jak byś narozrabiał, więc wiesz...
-OK. Czyli mam zrobić porządki, ale z pierdolnięciem...
-Dokładnie tak, dam ci potem listę którzy bohaterowie nie rokują zbytniej popularności z własną serią, a zabicie ich pozwoli zbadać rynkowo za kim fani tęsknią.
-Dobra, wiem, mam obraz, robie w tym interesie nie od dziś. O, nawet mam już pomysły na niezły dialog przy okazji...
-To też poczeka. Znamy twoje dialogi, szanujemy je, ale ma być epicki rozpiździel, na tym się skup. Najpierw będą się napierdalać między sobą! Potem przylecą kosmici!!! A potem... potem... POTEM BĘDĄ GIGANTYCZNE PAJĄKI I ROBO-MAŁPY!!!
-Spokojnie Joe, chyba nieco popłynąłeś... Spokojnie, dam radę. Czyli pół tomu nakurwiania i redukcji zbędnych ryjów, a potem mogę się pobawić?
-Nie słuchasz. Dopiero drugim tomie się możesz bawić do woli, i tak aż ci sie znudzi. Druga połowa pierwszej miniserii ma wytłumaczyć co się stało, i skąd te pająki. Coś wymyślisz. No i na koniec żałoba po nieistotnych poległych i wszyscy się będą rozchodzić żeby było smutno. Będzie więcej dramy jak na trzy-cztery wszyscy będą upuszczać szeregi Avengersów. Normalnie tym pryszczatym 12-latkom rozjebie banię!!! Widziałeś taki film "Powrót Króla"???
-Tak...
-No to masz ogląd tego, jak wyobrażamy sobie zamknięcie tej miniserii. Oczywiście poza moimi drobnymi sugestiami masz wolną rękę. Wierzymy w Ciebie, Brian, wiemy że dasz radę!
-Dzięki, Joe...
-Tak, jasne jasne, a teraz odmaszerować.

I tak powstała ta kupa. Tytuł bardzo dobrze oddaje poziom tego tomu.

10. The Amazing Spider-Man: Ostatnie łowy Kravena - ojeeeju, kolejny zabytek z czasów semicowskich co miałem w plery. Czyta się spoko, ale nie kumię skali spustu nad tym tomiszczem. Może w latach 80-tych to było COŚ, bo psychologicznie zakreślono w jakikolwiek sposób villaina, ale dziś nie kumam zachwytów. DeMatteisa uważam za scenarzyste pretensjonalnego z tendencją do bełkotu, i nie inaczej jest tutaj, a okazji do takowego aż nadto, bo pierwszoosobowych narracji jest w opór, czasem idących też dwutorowo (DAFUQ?). Nie wiem czy to scenarzysta nie ogarnia jak bredzi, czy chciał osiągnąć efekt że Kraven pogrąża się w obłędzie. Może obie opcje na raz. Spider-Man zostaje na dwa tygodnie pogrzebion. Jak przeżywa? Czy podano mu specyfik spowalniający metabolizm? Czy to mutacja pajęcza go ratuje? A cholera wie. Ważne że przeżywa by zmierzyć się z antagonistą o aparycji Serja Tankjana (tudzież Punishera z wąsem) oraz Gollumem na wczasach w Nowym Jorku. Warto poznać to arcydzieło dekad minionych raczej z historycznych pobudek, niż potrzeby uniesień.

11. Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz #1 - czytałem, rysowane i opowiadane sprawnie, ale mi majtało, bo nie lubie Kapitana. Ubolewam że dostaliśmy pierwszy tom tego cyklu, a pewnie wypada nam z listy Kapitan Brytania do scenariusza Alana Moore'a. Ale cóż, gawiedź pewnie się cieszy.

Tyle mam na półeczce, ale dalej idą zapowiedzi (fajnie, bo wczoraj jeszce były cokolwiek nieaktualne).

12. Avengers: Impas - pozycja która ma nam zastąpić niekoreślone coś z kolekcji amerykańskiej. Konflikt Avengersów z Thorem, dodatkowo doktor Doom. Nie wiem co z tego będzie, bo w zajawce padają słowa o zapobieganiu III wojnie światowej, oby lepiej wyszło niż w Upadku.

13. Marvels - absolutnie wybitna jak na Marvel rzecz, którą już mam (więcej tukej).

14. Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz #2 - gdzie mój Kapitan Brytania, szachraje???

15. Punisher: Witaj ponownie, Frank #1 - czyli miniseria Ennisa, którą już na rynku mamy od Mandragory, i była niezła. Castle kontra makaroniarska mafia. Ktoś chce kupić moje zeszyty?

16. New X-Men: Z jak Zagłada - kolejna chyba rzecz, która pojawiła się na rynku dwa razy, najpierw jeszcze w semikach (dobrze gadam?), potem jako Dobry Komiks, który zdech i nie dokończył. Wchłaniałem cały cykl Morrisona i miałem z nim tak jak z Whedonem. Świetny początek, fajnie się rozkręca, a potem przylatują kosmici, i chuj. A potem jest wogóle Weapon-ileśtam z żyjącym poza nim układem nerwowym czy czymś (SRSLY???), a na końcu to już wogóle pojebane jest. Mimo wszsytko początek serii fajny. Przeczytam w sumie po raz trzeci, a co!

17. Tajna Wojna - przegapiłem polskie wydanie wcześniejsze, chętnie przeczytam bo lubię marvelowskie crossowery. Zwłaszcza za 40 zeta, a nie 60 czy 80.


Tyle z zapowiedzi.

Co z tego wynika dla polskiego czytelnika? Dostajemy 60 tomów w relatywnie niewysokiej cenie. Część niestety się u fanów będzie dublować, jeśli ktoś porwie się na całość. Jak ja. Nie wiem czy nie popełniłem błędu, bo sie zasugerowałem listą anglojęzycznych publikacji z cyklu. Część mi się też pokrywa z komiksami co znam, czytałem, ale bym normalnie nie kupił. Wynika z tego żę raptem 60% chyba będzie dla mnie czymś nowym, a i tak pewnie nie wszystkie mi sie spodobają. Zawsze mogę zrezygnować z prenumeraty i łykać wyrywkowo. Kubek i torbę z napisem 'WHAM' już mam.

Ktoś gdzieś napisał że ta seria robi więcej złego niż dobrego, bo zajawia cykle, serie, bohaterów, ale urywa ich przygody, i czytelnik zostaje w dupie. No to ja mam inne zdanie. Część czytelników może sobie za porównywalne pieniądze ściągnąć kolejne tomy z zagranicy. Część nie zna lengłydżu, no tu jest problem. Fakt. W obu przypadkach jednak może się uda zainteresować komiksem kogoś spoza komiksowa, co lubi marvelowskie filmy, ale po komiksy nie sięgał. Może teraz sięgnie. Zobaczy co ma Mucha w ofercie (i nie padnie na zawał). Może przetrwa też konfrontację z ofertą Egmontu. Zajrzy na portale, sklepy komiksowe online lub stacjonarne. Dowie się że istnieje też komiks artystyczny, niemy, europejski, japoński, reportażowy, poemiksy sryksy. Na koniec rozpierdoli taką osobę informacja że Polacy nie gęsi i też mamy się czym pochwalić. Kolekcja Haczeta to sianie ziarnem w kioskach na oślep, nie do hardkorowych fanów komiksu przecież, których przecież jest tylu ile osób da się zmieścić w kinowej sali ŁDK oraz bufecie obok. To sianie szerzej, w masy. I niech ułamek tego nie tylko trafi, ale też zakiełkuje. Może pojawią się nowe gęby na festach. Może pojawią sie nowi klienci sklepów, czytelnicy, nowi rysownicy (niestety pewnie w większości z zacięciem na trykoty, ale trudno), jakakolwiek świeża krew. Innym sposobem to wszystko chuj trafi i środowisko po stagnacji zwyczajnie wymrze. A że tomy rwą wątki? Nie mam złudzeń, kolekcja, tak jak wspomniałem na początku, ma promować świat poza środowiskiem komiksowych fanbojów właśnie. Pokazywać że są komiksy o bohaterach z filmów, kreskówek i gier. Są też komiksy o gościach których się mniej zna, generlanie chodzi o przekrojowe pokazanie co świat ma do zaoferowania i zachęcenie do sięgnięcia po kolejne tomy. A że u nas większości nie ma? Szkoda, ale może przynajmniej do samych komiksów się generację niepamiętającą TM-Semic uda przekonać. Że na papierze się czyta lepiej niż skany z monitora.

Gdybam, fantazjuję. Ale w ostateczności, nawet jak nic z tego nie wyjdzie, to mam sporo komiksów które i tak chciałem kiedyś kupić za reletywnie, biorąc pod uwagę nasz rynek, niewysoką cenę. I to już mnie satysfakcjonuje. Fajnie jakby wynikło z tego coś więcej. Bo czemu nie?

Swoją drogą fajnie jakby DC zrobiło coś konkurencyjnego...