wtorek, 25 grudnia 2012

#1 film na święta

Postaram się być syntetyczny. Powaga. Wiem że nie umiem, ale postaram się.

Nie przepadam za kinem świątecznym, bo landryna, bo kicz tandeta słodkość OMG pożygam się.

Każda zasada ma wyjątek. W 9 przypadkach na 10 wyjątkiem jest Japonia, albo lata 80-te.

Kocham lata 80-te. Za filmy, zwłaszcza komedie (nie za muzykę, wy pojebańcy, którym przyszło to do głowy, no przynajmniej nie za całą).

Więc do tematu.

Scrooged. Perła lat 80-tych, w dziwny i totalnie niezasłużony sposób niedoceniona. Czego nie rozumiem. Widziałem ten film lata temu i mnie bawił (bo a to ktoś dostał w ryj, a to ktoś sie wywalił). Powtórzyłem po jakiś 15 latach. Ubawił mnie jeszcze bardziej. Dużo bardziej.

Dlaczego?

Postaram się w punktach.

1. Bo to nowoczesna trawestacja Opowieści Wigilijnej Dickensa. Wybitna jak na mój gust. Zamiast być brytyjskim liczykrupą, główny bohater jest szefem amerykańskiego kanału telewizyjnego, medialnym bonzem, i skurwielem jakich mało. Odniesienia do pierwowzoru sprawdzają się idealnie, jednocześnie idealnie grając ze współczesną (jak na tamte lata, ale w pewnych kwestiach bez zmian) wymową.

2. Bo to genialna satyra na media, świat mediów, produkcję mediów, percepcję mediów, oraz ogólne obniżanie poziomu rzeczonych tak, by zadowolić tak zwanego Masowego Odbiorcę. Jako pracownik tak zwanego Radia w wielu momentach dziko, acz jadowicie rżałem. Chociaż film powstał pod koniec lat 80-tych, to genialnie przewidział co za parę lat zacznie wyrabiać Oliver Stone.

Linken gemachen:


3. Bo w roli głównej, nowoczesnego Scrooge'a, wystąpił Bill Murray. Czy tu potrzeba więcej argumentów? Gość jest prze-mistrzem sam w sobie, a w roli skurwiela wzniósł się na poziom ULTIMATE.

4. Bo film zrobił Richard Donner. Typ jest fachurą. Ma na koncie 4 części Zabójczej broni, 2 Supermana (te najlepsze), Mavericka czy the Goonies. Zwłaszcza ostatni trop jest najważniejszy. Scrooged to komedia w duchu, który umarł po latach 80-tych, a który Gooniesi mieli. Uwielbiasz Powrót do przyszłości, Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki, czy Pogromców duchów, a nie widziałeś/aś jeszcze tego filmu? Poważnie??? Ogarnij się i obejrzyj!!!

5. Bo muzykę zrobił Danny Elfman, i czuć to od pierwszych minut (z wrzuconym linkiem z tubki włącznie), co daje całości iście burtonowski sznyt. Sirius biznes.

6. Co chyba to najważniejsze, bo to właśnie stanowi o poziomie dzieła - Scrooged to Opowieść Wigilijna na poziomie meta. Główny bohater to telewizyjny producent, pokraczna karykatura samego siebie sprzed lat, cyniczny skurwiel tej klasy, że nie może nie śmieszyć. To jego nawiedzają duchy Przeszłości, Teraźniejszości i Przyszłości. Jednocześnie ten sam gość produkuje telewizyjną adaptację Dickensa. Podróżując w czasie wstrzeliwuje się we własną epokę włażąc w kadr adaptacji Opowieści Wigilijnej, którą sam produkuje, w momentach adekwatnych do tych faz podróży, w jakich sam się znajduje. Bywa, że przemieszczając się w inny czas, jest świadkiem innych adaptacji klasycznej powieści. Nie zmienia to jednak faktu że to Opowieść Wigilijna w Opowieści Wigilijnej - jego własna historia jest opowiedziana zgodnie z drogowskazami, które zostawił Dickens.

Majestertsztyk.

Film jest przezajebisty. Świetnie zagrany, wyreżyserowany, i oparty na kapitalnej klasyce, potraktowanej zarówno z szacunkiem, jak i z współczesnym spojrzeniem, bez kompleksów wobec Miszcza. Świetna mieszanka, i nic nie zostało tu zmarnowane. Oglądałem ten film z megaprzyjemnością, znajdując w nim, w tej niby banalnej rozrywce, poziomy, których jako pętak nie widziałem. To nowoczesna adaptacja Opowieści, z Opowieścią w środku. To satyra na media i ich producentów. W końcu - co wydaje mi się górować nad całością - to autopsja Kryzysu Wieku Średniego. Opowieść o typie, co to niby miał cały Świat u swych stóp, ale zmuszony do autorefleksji orientuje się że w dupie był, gówno widział, i w sumie niczego nie dokonał, przynajmniej dla siebie i innych.

Koronkowa robota.

Choć to komercyjne, rzemieślnicze kino rozrywkowe.

Z lat 80-tych.

I tak już w trakcie oglądania z Panią Żoną stwierdziliśmy że OMG, dlaczego dziś się takich rzeczy nie robi? Dlaczego ewenementem jest opowieść o spóźnionej ucieczce od infantylizmu, który symbolizuje ożywiony pluszowy miś? Dlaczego ikoniczną komedią minionej dekady jest krotochwila o gościu, co to wyruchał szarlotkę? Co się kurwa stało?

Smutna refleksja, w uproszczeniu - media się zmieniły, cisną na mielonkę dla masy.

Ale my też się zmieniliśmy.

Ci co myślą kciukiem, przeklikują na Polsat, i zapodają znowu Kevina. Ci co czegoś szukają, ściągają  Bad Santa, Star Wars Holiday Special (YUCK!), albo właśnie Scrooged.

I to chyba jest ta różnica.

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Nie znam się, to się wypowiem!


Rzutem na taśmę - znowu o komiksach ze świata Star Wars.

Fejsowy profil Star Wars Komiks informuje iż:

w drugiej połowie przyszłego roku do polskich księgarń trafi pierwszy tom cyklu komiksowego "Invasion"

I spoko, bo nigdy dość komiksów ze świata SW (może w końcu któryś okaże się być fajny), i konkretna lipa, że właśnie motyw inwazji.

Tu parę zdań dla tych co nie wiedzą co się dzieje w Universum jakieś ćwierć wieku po Bitwie pod Yavin (czyli tej z Nowej Nadziei, czyli epizodu IV, czyli tego pierwszego-pierwszego).

Otóż galaktykę najeżdżają kosmici. Powaga. Z innej galaktyki. Wojna Światów, tylko że w edycji starwarsowej. Rasa Yuuzhan Vong to krzyżówka zbrojnego odłamu Islamu, Amiszów i Cenobitów. Przylecieli tłumnie na swoich żyjących (!!!) statkach kosmicznych, by zawładnąć znaną nam galaktyką, a przygotowali się do tego naprawdę porządnie. Stanowią oczywiście największe zagrożenie evah, większe niż Imperium, większe niż połączone siły sithów, gorsza była by chyba tylko zbrojna flotylla Wielkich Przedwiecznych.

Sięgnąłem razu pewnego po książkę "Wektor Pierwszy", otwierającą motyw inwazji. Liczyłem na to że może w końcu trafię na literaturę ze świata, która jest spoko. A mam pecha raczej. R.A. Salvatore - o ile pamiętam - wywiązał się spoko, bez grafomaństwa, gluta, czy czegoś. Totalnie odrzuciła mnie jednak rasa Yuuzhan, i to nie przez obleśność, religijny fanatyzm i masochistyczne zapędy bynajmniej, jestem fanem Martwicy Mózgu, na Swaroga!!! Problemem nie do przeskoczenia okazała się być dla mnie sama idea, w zetknięciu z Universum które uwielbiam, nawet jeśli zrobiono mu/z nim Dużo Złego.

Dlaczego nie doczytałem więc do końca, i położyłem lagę na wszystko, co z międzygalaktyczną wojną związane?

Po pierwsze - Inwazja kosmitów. To jest stary i wyświechtany temat. Drążony na różne sposoby, lepiej, gorzej, mimo wszystko nie mam z nim problemu. Najechanie galaktyki Gwiezdnych Wojen przez mieszkańców innej galaktyki, to jednak wzięcie tego patentu do sześcianu, niemal na poziom pastiszu. Kosmici najeżdżający kosmitów. Kwadratura koła. Galaktyka w końcu jest ogromna, nie do końca zbadana, a tu nagle atakuje Inność. Wróg Zewnętrzny. Antropologiczny 'inny'. Przykładanie jednak miar antropologicznych do całej galaktyki, złożonej nie tylko z ludzi, i w sposób iluzoryczny (bo tylko w ramach Imperium) antropocentrycznej, to strzał w kolano. W końcu to galaktyka, gdzie prawie każdy jest Inny i Skądś Indziej.

Paranoja.

Po cholerę muszą atakować z innej galaktyki, skoro ta jest ogromna, niezmierzona i pewnie w dużej części niezbadana? Jaki jest sens akcentowania ataki 'z zewnątrz', z dużej odległości, jaką jest oddzielna galaktyka, w świecie, gdzie podróżuje się hiperprzestrzenią? Gdzie, jak podają nam to filmy, nie ma większego znaczenia o ile układów się podróżuje, jeden czy trzy, skoro skok nadprzestrzenny i tak jest szybszy niż normalny lot kosmiczny z planety na planetę???

Druga sprawa - rasa jako taka. Yuuzhan Vong, dziwadła które najłatwiej porównać chyba do reaverów z Firefly'a, który to serial powstał jednak później. Można więc założyć że Whedon 'zainspirował' się Vongami, choć zrobił to po swojemu, i dzikusów z zewnętrznych rubieży wykreował na kosmicznych Indian. Tak jakby. Tymczasem Vongowie kreowani są na Coś Nowego. Coś Innego. Coś Niespotykanego. Jak kurwa, w galaktyce gdzie nie wszystko jest poznane, a samych znanych ras jest na dziesiątki, albo nawet i setki, coś może zaskakiwać??? Przypominam że są to rasy często humanoidalne ale nie zawsze, są stworzenia przypominające meduzy na trzech nogach, są ślimaki-giganty, będące jednocześnie tuzami kryminalnego półświatka, są Panowie Ziemniaki, bulwy z kończynami, biorące udział w zawodach wyścigowych śmigaczy. Są alieny o mózgach komputerów, chodzące generatory Mocy, są i małe włochate miśki dzikusy. Jest i długowieczny mistrz jedi, żyjący na bagnie, i wyglądający jak mały goblin. To cała cholerna galaktyka, tu jest miejsce na wszystko, a jeszcze więcej jest niezbadanego.

A Yuuzhanie? Są inną cywilizacją, inną kulturą, żyjącą według innych zasad, ale to też humanoidy. Masoichstyczne, zdyscyplinowane, faszerujące się innymi organizmami na zasadach symbiozy, by zwiększać swoje możliwości. Dalej jednak obca kultura humanoidów. Nie korzystających z maszyn, tylko z żyjących stworzeń. Spora różnica polega na ich mrocznym pojebaństwie i samookaleczaniu. Mature shiet, totalnie oderwane od świata Star Wars. Tu najlepiej wybrzmiewa inność. I dla mnie wybrzmiewa nieprzyjemnym zgrzytem, na tle świata kosmicznej baśni. Uniwersalnej, pełnej przygód, Zła, ale i Dobra, ale mimo wszystko baśni. A nie historyjki dla niegrzecznych dzieci, które trzeba postraszyć. W Star Warsach zawsze było miejsce na mrok, ale mrok wewnętrzny, a nie na (według uniwersalnych dla nas kategorii patrząc) degeneratów.

I tu dochodzimy do po-trzeciego.

Świat Gwiezdnych Wojen to dla mnie świat konfliktu wewnętrznego, na poziomie mikro i makro.

To kosmiczna przypowieść o dobru i złu, ale nie o złym wilku który czai się w naszym, bąć sąsiednim lesie, i kombinuje jak tu zdybać Czerwonego Kapturka. To historia o tym że zło i dobro jest w każdym z nas. Nieskończenie prawy człeczyna pełen dobrych chęci, gdy zabraknie mu jednak konsekwencji, czy siły charakteru, może stać sie zbrodniarzem, wbrew swoim intencjom. Tak samo dla upadłego i nieskończenie złego nigdy nie jest za późno na odkupienie. Każdy musi zdać sobie sprawę z tego, że tworzą go pierwiastek Jasny i Mroczny. Dopiero to umożliwi mu zapanować nad wewnętrznym konfliktem i pokusami. Bo Zło jest w każym, i to na nie musimy uważać najbardziej.

Drugim zagrożeniem jest ułuda że jesteśmy bezpieczni, bo wrogowie czają się zwykle za naszymi plecami. Nie w odległej galaktyce. Nie dawno dawno temu. Sithowie byli, są i pewnie będą. Knują pod nosami bohaterów. Zawsze trzeba mieć się na baczności, i nie patrzeć zbyt szeroko, by nie pomijać detali. Bo największe niebezpieczeństwo ma się zwykle przed oczami, tylko się go nie widzi, co się zazawyczaj kończyźle.

Tako rzecze Lucas przynajmniej. I tako rzeczą historie z Expanded Universe, rozgrywające się pomiędzy gwiazdami i planetami, ale zawsze jednak niby o rzut beretem od siebie. Wewnętrzny Mrok i wewnętrzna Jasność. Oraz Wróg, co czai się za plecami, i tylko czeka aż stracimy czujność.

Tak czytam Gwiezdne Wojny, na poziomie szerszym niż historia Szewczyka Dratewki co pokonał Smoka i uratował księżniczkę, cudem tylko ratując się przed kazirodczym związkiem.

Tymczasem motyw inwazji wywraca to do góry nogami.

Nie chodzi o Zło i Dobro w dotychczasowych kategoriach, jaką była archetypiczna przypowieść. Odrzuca archetypiczność jako taką. Wiem że Imperium upadło, większość kontynuatorów myśli Sithów pewnie też przez te 25 lat daje sie pociąć Luke'owi i jego uczniom, pozostaje problem - co dalej zrobić ze światem? Historia musi iść dalej, musi się rozwijać, potrzeba nowego wroga, nowego zagrożenia. WIEM! - krzyknął jakiś debil na spotkaniu licencjobiorców - damy tym pryszczatym nerdom ZAGROŻENIE Z ZEWNĄTRZ! Posrają się!!!

Czy galaktyka jest naprawdę aż tak mała, że potrzeba zagrożenia z zewnątrz? Czy naprawdę skończyły się patenty na posługiwanie się archetypami i campbellowskim motywem Bohatera o 1000 twarzy, nie można było dorobić herosowi 1001 gęby? Ktoś chciał oryginalnie, i chciał mieć event, i pchnąć to do przodu. I nagle ze Star Warsów zrobił Star Treka. Z baśni o wewnętrznych demonach i nawróceniu, robi się historia konfliktu Znanego z Nieznanym. Poznania tego co Tam Dalej. Za Ostateczną Granicą, gdzie nie dotarł jeszcze żaden człowiek.

Możliwe że jest to najgłupszy wpis na blogu, jaki jak dotąd popełniłem. Wyplułem z siebie właśnie parę tysięcy znaków podlanych żółcią, hejtująć cały cykl historii, których nie znam. Komiksów, książek, nie wiem czego jeszcze. Może to dobre historie, dobrze opowiedziane. Tylko że ten kawałek książki który czytałem totalnie mnie odrzucił. Wychodzę na konserwatywnego fanboja, trudna, możliwe że nim jestem, ale to tak, jakby - nie przymierzając - kręcili Akademię Policyjną 66, stwierdzili że czas na zmiany, i zrobili z tego dramat o strażakach. No tak się kurwa nie można bawić!!!

Gwiezdne Wojny to niemal konwencja. Nowa Trylogia może byś słaba, marnie opowiedziana. Lucas mógł wypiąć dupę na parę dekad pobocznych historii, na które wyraził wcześniej zgodę, i z których zdarł procent, a których potem nie uwzględnił w nowych epizodach. Trudno. Ale ta jego wysrana w mękach nowa Trylogia to marne, ale dalej Gwiezdne Wojny. Historia wędrówki Bohatera, zgodnie z Campbellowskimi wytycznymi, tylko że w negatywnej wersji (heros może triumfuje, ale na rzecz zła, choć nie ostatecznie). To dalej opowieść o zmaganiach Zła i Dobra wewnętrznego, oraz jadu sączonego w ucho, który to wewnętrzne Zło stara się utuczyć.

Wiem że Gwiezdne Wojny są pojemne. Jest miejsce na historie o piratach, łowcach nagród, wojowniczych mnichach, wyszczekanych księżniczkach, śmierć gwiazd, narodzinych i zmierzch imperiów, tysiąclecia historii tego i tamtego, cholera, nawet na Żółwie Mutanty, łyknął bym to. Może Arrakis to jedna z planet tej galaktyki (ponoć się Diuną zresztą Lucas inspirował, stąd Tattooine)? To wszystko jest rozległe, rozbudowane, niedopowiedziane, jest miejsce na niemal wszystko.

Ale wparowując z atakiem z zewnątrz, ktoś mi naruszył spójność tego świata. Tej Bardzo Odległej Galaktyki, Dawno Dawno Temu.

Może bredzę, może jęczę i chrzanię. Jak wyjdzie ta "Inwazja" to powiedzcie mi co to warte. Może przeczytam. Ale raczej nie uznam tego jako część tego świata. Bo to nie jest historia z Tego Świata. To już jest opowieść o ataku z Zupełnie Innej Galaktyki.

piątek, 21 grudnia 2012

Mroczne Imperium jest mroczne. I jest o Imperium.


Mroczne Imperium czytałem po raz pierwszy lata temu, w okresie pogłębiającej się dopiero u mnie wtórnej zajawki komiksem. Ominąłem kioskowe wydania na papierze toaletowy, i gdzieś pomiędzy DKR i V jak Vendetta a paroma innymi mocnymi premierami na naszym rynku pożyczyłem od kolegi oryginalne wydanie pierwszych dwóch części cyklu. Porządny kredowy papier pewnie przyczynił się do zwielokrotnienia wrażeń. Kreska Cama Kennedyego była ostra i precyzyjna, a psychodeliczne kolory, trzymające się na kolejnych planszach określonej palety barw, podkreślały mrok spotkań z klonem Imperatora, czy neonowy futuryzm Nar Shaddaa.

Najwięcej robiła jednak historia, następująca chronologicznie po trylogii Timothyego Zahna. Wygrana pod Endorem z Powrotu Jedi rozbiła strukturę dowodzenia w Imperium, ale nie zmiotła totalnie przeciwników. Przez trylogię książkową o admirale Thrawnie prodemokratyczni partyzanci napieprzają się z nowym dowódcą, który wziął flotę za mordę, a Luke daje się czarować adeptowi Ciemnej Strony, ale w końcu triumfują. Następnie nadchodzi czas Mrocznego Imperium. Imperator się respawnuje, a Luke opuszcza Rebelię, by przyjąć nauki najwyższego żyjącego Mistrza Mocy. Tego złego. Total Mrokness. As fuck. Miało to momentami klimat Imperium Kontratakuje, co podkreślała zresztą lecąca tonacjami kolorystyka, kojarząca mi się z konfrontacją Luke-Vader na Bespin (czerwienie-róże-fiolety-odcienie niebieskiego, a poza nimi tylko czerń). Fajna pozycja, która na mojej drodze komiksowej trafiła w głowie na wysoką półkę klasyków i Rzeczy Wielkich.


Po czym zrobiłem sobie replay po latach, co by przypomnieć sobie, dołączyć komiks w końcu do kolekcji, a także by poznać w końcu finał cyklu.


I nie jest już tak dobrze. Nie wiem czy to kwestia wieku, czy tego że przez ten czas naczytałem się za dużo innych komiksów i już inaczej na to paczę. Ale zachwytów nie było. A przynajmniej nie tyle. Im dalej w las (w mrok?), tym mniej.


Podstawowy problem polega na tym, że Dark Empire jest trylogią. Tak jak trylogia Thrawna tworzy spójną i równą całość, mogącą robić za pełnoprawne epizody 7-9 (przynajmniej dopóki ich nie nakręcą, i nie okaże się że są o czymś zupełnie innym), tak samo DE miał robić niby za 10-12. Różnica jest taka, że tu rozplanowania raczej zabrakło, i im bliżej końca, tym bardziej dramaturgia kuleje.


Zaczyna się ni w 5 ni w 9, tak trochę jak u Lucasa w filmach, tylko że ten zawsze walił wprowadzenie w napisach sunących po ekranie, które gładko wprowadzały w akcję. Tu jest lakoniczny wstęp tekstowy i początek, sprawiający wrażenie jakby zabrakło paru stron (co tyczy i DE1 i DE2). Gdzieś tam kiedyś wydarzyła sie cała zadyma z Thrawnem, który podniósł Imperium z kolan i przywrócił mu pion dowodzenia, tylko że wiąże się to z komiksem nijak. 


Mniejsza o to. Wydawca książek nie dogadał się z wydawcą komiksów, nie powiązali tego. Trudno.


Tom pierwszy jest OK. Fajnie narysowany, fajnie pokolorowany, spoko poprowadzona historia. Autorzy wprowadzają nowe zagrożenie - imperialne Dewastatory Światów, mocują konflikt w ramach znanych z filmów, odwołują się n.p. do kosy jaką imperialni mieli z humanoidalnymi szczupakami z Mon Calamari. Git. Zupełnie rozjeżdżają się losy Luke'a oraz Hana i Lei, którzy śmigają z w sumie wyduszonym na siłe celu po galaktyce, odwiedzają futurystyczne miasto bezprawia, krzyżują ścieżki z Fettem (ktory wylazł z Rancora zdaje się przez dupę) i zawiązują nowy sojusz by lecieć na odsiecz Luke'owi. Tymczasem ten nie potrzebuje pomocy, bo na własne życzenie wdaje się we flirt z Dark Side i dowodzi imperialnymi atakami. Emperor został wskrzeszony w ciele klona, z wykorzystaniem aparatury która ostała się po osławionych wojnach. Finał - wygrywają, jest spoko. Motyw przewodni tomu, który mógł pociągnąć całą trylogię (Luke po Ciemnej Stronie), zostaje niestety zamknięty (sorazaspoila). Samo zagrożenie nie zostało jednak zażegnane

Autorzy ciągną tom drugi, tylko nie mają za bardzo czym, bo potencjał wystrzelali w pierwszym.


Pytanie czy to od razu planowano cykl, i ktoś nie pomyślał jak się powinna historia kształtować by jej starczyło na 3 tomy, czy nagle, zaskoczeni sukcesem pierwszej serii, zdecydowali 'będzie tego więcej'? Typuje że planowano, ale coś zawiodło, sugeruje mi to końcówka DE1, z ciągle wiszącym zagrożeniem i niedopowiedzeniem.


No więc potem jest DE2. Luke skądś wygrzebał zioma-jedi z którym śmiga po kosmosie 2-osobowym statkiem jedi (w którym w trakcie serii potem, niekonsekwentnie, mieści się 3 i więcej osób, ale to nie ważne, nie wiem tylko po co wspominano że jest 2-osobowy). A little bit gay, by the way. Nieważne. BUT! Można by pokazać kto gość, skąd gość, ale zamiast tego wspomniany zostajetylko  w zdaniu tekstowego wprowadzenia, co ma starczyć. Konstrukcja dramaturgiczna, tak? No właśnie Luke szuka wiedzy pradawnych jedi, znajduje plemię w którym moc jest silna, z którego wyciąga sobie młodych adeptów, szpera po kosmosie. W tym czasie Imperator stara się odnowić władzę nad galaktyką, tworząc nową broń na miarę Gwiazdy Śmierci. Coś się dzieje, glut się ciągnie, Rebelia (bynajmniej nie Nowa Republika) dorywa się do nowego wunderwaffe. Ma miejsce jakiś bezsensowny szturm na planetę i miasto Imperatora, coś łażą strzelają ględzą, są ofiary, ale w końcu nareszcie triumfują. Acz nie do końca, bo Imperator, jego klony, cośtam cośtam. Wiadomo. Fajne jest tylko królestwo za chmurą gazu, wyjęte normalnie z jakiegoś retro-SF pokroju Flasha Gordona. Poza nim generalnie glut.


No i następuje DE3. Raptem 2 zeszyty, ale czytało mi się to już najciężej, może wyciśnięto je na siłę, nie wim. Przekombinowane, przegadane, idiotyczne. W dodatku rysuje nie Kennedy, a ktoś inny, bez tego wyczucia estetycznego, jak lać psychodeliczne kolory, ale nie trzasnąć kiczowatą, plamiastą tęczą. Kreska też nie ta. Plus - trylogia zostaje zamknięta. Zagrożenie w końcu zażegnane. Tylko że moment konfrontacji to narracyjna i dramaturgiczna padaczka jest, taka dla 6-latków. Ktoś się z kimś kłóci. Coś sobie wygrażają. W tym czasie nic się nie dzieje w tle. Wszyscy w drugim planie stoją, czekają. Nagle Zły postanawia kogoś uprowadzić. Wszyscy dokoła czekają tylko na to, by mógł, jak już skończy pierdolić, zrobić co chce. Więc on to robi. Narasta tania drama, jak z latynoskiej telenoweli. Ktoś wyskakuje przed szereg. Teraz to on się konfrontuje ze Złym. Reszta stoi. Patrzy. Nie przymierzając wygląda to jak jakaś walka Altaira z Templariuszami w pierwszym Assassins Creed. Stali w kółku, patrząc się na pojedynek. Jak sie jednego zarżnęło, to przychodziła kolej na następnego. Reszta dalej stałą. Idiotyzm. Więc tu jest podobnie, tylko że dodatkowo gadają jakieś nadęte pierdolety.


Trylogia się kończy. Nie ma katharsis, jest podłamka. A Dark Empire to w końcu jeden z najlepszych podobno komiksów ze świata Gwiezdnych Wojen. Pierwszy tom może tak, ale nie cała trylogia, która im bliżej końca, tym bardziej rozłazi się w szwach.


Dark Empire Tom Pierwszy to porządna historia. Z fajnym pomysłem. Fajnie narysowana. Nie wybitna może, ale wyróżniająca się na pewno na tle całego gówna, które zaludnia komiksowy świat Star Wars. Komiks który zdaje się rozpoczął darkhorsową epokę komiksów z tego świata, i zapoczątkował ją dobrze. Problem cyklu polega na tym, że nie kończy się na pierwszym tomie. Zabrakło mocnego epilogu. Ostatecznego Rozwiązania Prolbemu Imperatora. Cokolwiek. Dodatkowych dwóch zeszytów, które by to zamknęły tą historię jako spójną całość, która trzyma poziom. Zamiast tych dwóch zeszytów jest kolejnych osiem. Spoko. Dało by radę to pociągnąć dłużej, bo dlaczego by nie, tylko wystrzelano się z najlepszych pomysłów. Gadam sobie jak znawca, który pacnął parę trylogii i ileś one-shotów, więc wie co mówi. Może nie jestem fachowcem, i nie ogarniam, ale to napieprza po oczach, że po tomie pierwszym następuje ciągnięcie gluta, osią historii jest fakt, że Imperator dalej żyje, i trzeba coś z tym zrobić, tylko brak pomysłu jak przedstawić to ciekawie.


Może ktoś tu przelicytował? 4-zeszytowa seria na początek, taka która pokazuje nowe realia, w post-thrawnowskiej rzeczywistośći, była by spoko, w finale Luke zostaje (tak jak w komiksie, na początku) porwany przez kosmiczny Wir Mocy (nie wnikajcie...). Tom drugi, kolejne 4 zeszyty, Luke zostaje sprzymierzeńcem Imperatora, uczy się jego sztuczek, zarządza jego armią, rebelia szuka sposobu, ale jest ciężko, Leia postanawia go uratować. Nie udaje się. Tom się kończy. Tom 3 - na początku jednak ratują Luke'a, wracają z nim do bazy Rebelii, jednocześnie Imperator kończy przygotowanie swojej Ultimate Weapon. Final Countdown. Wszyscy zbierają siły. Rebelia krzyczy 'sprawdzam', i następuje ostateczna konfrontacja.


Nie wiem co zadziałało - że wtedy by było mniej zeszytów? Bo by było łącznie 12, rozpisanych w jakiejś tam strukturze kolejnych aktów, że jest wstęp, jest rozwinięcie z dramatycznym finałem aktu drugiego, i trzeci co zamyka całość. Tymczasem autorzy zrobili niewiele więcej, bo 14 zeszycików, ale swój najlepszy patent fabularny, asa w rękawie, wyrzucają na stół w pierwszym 6-zeszytowym cyklu. A potem już nie ma nic tak dobrego. Pojawiają się z dupy kolejni poplecznicy Imperatora. Giną kolejni poplecznicy Imperatora. Pojawiają się kolejni. Pojawiają się jakieś wątki z których nic nie wynika. Jakoś to brnie do końca, i słabujących ostatnich zeszytów, tworzących trzeci tom (tak-jakby).


Tu jako przerywnik - fajna graficzka z (oczywiście) pierwszego tomu. Klimacior jest, a przynajmniej ja daję się złapać.



Wielka-kurwa-szkoda. Szkoda, bo zmarnowano tu potencjał, bo ktoś się pośpieszył z wystrzeleniem swojego najlepszego pomysłu, a nie przyznał że nie ma takich pomysłów więcej. I jest lekka dupa. Szkoda też że ta ładnie się rozpoczynająca, ale kończąca totalnie po polsku trylogia, i tak uważana za jedną z najlepszych komiksowych rzeczy z tego świata, obnaża poziom komiksów ze świata Gwiezdnych Wojen.

W fejsowych polemikach wdałem się właśnie dziś w dyskusję - czy to dobrze, że Disney przejmuje od Dark Horse'a pieczę nad komiksami ze świata? Dupa, bo wyprodukują dla kasy dużo gówna.


HELOŁ!


Dark Horse od lat produkuje, żerując na licencji, dużo gówna. Dużo gorzej, jeśli w ogóle, być nie może. Liczę na to że Disney zadba o własną markę, której przecież nie chce osłabiać rabunkowym prawie żerowaniem na jej popularności, zmniejszy ilość wydawanych komiksów, ale postawi na jakość, i zrobi z tym coś ciekawego. Tak jak Lucas został odpięty od koryta, i nie może już nabrudzić, tak samo mam nadzieję że i z komiksami będzie lepiej. Bo jest marnie. A to naprawdę fajny świat, fajni bohaterowie, których ludzie uwielbiają. Nie jestem tu wyjątkiem. Wystarczy zaprosić do projektów paru naprawdę fachowych scenarzystów, i da się z tego wycisnąć parę wiekopomnych serii. O ile oczywiście ktoś będzie celował w rozbudowanie wszechświata, a nie nachapanie się na opchniętym gówniażerii badziewiu. Liczę na rozsądek Disneya, że spółka nie chce powoli ale i systematycznie podcinać gałęzi, na której siedzi, i za którą i tak dopiero co wydała w chuj kapusty.


Liczę po prostu na to, że wyjdzie jeszcze parę komiksów starwarsowych co najmniej tej miary, co Dark Empire.


Kojarzycie inne? Jak tak, to wpisujcie w komentach, razem z miastami. Ja mam tylko jeden trop - Star Wars Infinities. Jeśli uważacie że to dobry blog, to możecie zrobić publiczną zbiórkę na infinitiesową wersję Nowej Nadziei dla mnie. Imperium Kontratakuje było bardzo fajne. Zróbcie to. Zaskoczcie mnie.



Pod skryptem - ostrzegam. Jeśli ktoś jednak chce posiąść trylogię w jednym tomie, to pamiętajcie - to jest wydanie w twardej oprawie, ale o lekko zmniejszonym formacie. Co jednak w niczym nie przeszkadza. Ciekawe jak to Disney wyda. Jeśli w ogóle.

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Komiksowy update

Minęły już te 2 miesiące od MFK, wydusiłem wpis o premierach polskich z festa, ale nie ma w sumie powodu żebym kolejny wpis komiksowy odwlekał o kolejne 2 miechy, skoro już mam coś do napisania. Więc jazda! Ale będzie krócej.

Po pierwsze - zapomniałem o jednej (a w sumie dwóch) pozycjach z z Łodzi.

Woroszyłowgrad - album który Marcin Surma zilustrował (serdeczne dzięki jeszcze raz!!!), a do którego Artur Wabik zrobił na podstawie książki Żadana scenariusz. Absolutnie nie ogarniam fabuły, bo nie ogarniam też języka ukraińskiego, dyplom białorutenisty tu nic nie zmienia niestety. Próbowałem cisnąć cyrylicę, ale i tak rozumiałem piąte przez dziesiąte, więc odpuściłem. Mimo wszystko niesamowicie dobrze mi zrobiły rzeczy Marcina. Masakruje mnie że koleżka w zbliżonym do mnie wieku ma styl i klasę godną starego wyjadacza z 30-letnim stażem. A przynajmniej ja tak widzę jego rysunki. Jeśli to wyjdzie kiedyś po polsku, to polecam, bo warto sobie popatrzeć.

Człowiek Parówka: Gorące głowy - czyli chwilę pewną przekładany zeszyt Marka Lachowicza. Ubawił mnie. Doceniam jak zawsze precyzyjną, ale zawsze celną kreskę, poczucie humoru, odwołania takie i owakie, oraz zabawy formalne, których w tym zeszyciku jest więcej chyba niż we wszystkich poprzednich komiksach Marka łącznie. Oczywiście kolor kolegi Kuczmy utrzymuje poziom całości. W efekcie autor i wydawca twierdzą zgodnie że to najlepszy Parówka w serii, a mnie, jako że nie pamiętam aż tak dobrze wrażeń z poprzednich (poza tym że po prostu mi się podobały, ale nie łapały za to czy tamto), pozostaje się tylko zgodzić. Kupcie. Nie ściągajcie z Chomika.

W.E.S.T. #2 - hm... Świetnie rysowane, jest intryga, jest spiseg, tajne stowarzyszenia, klimat umierającego dzikiego zachodu, wszystko to co uwielbiam. Tylko że po pierwszym tomie, który pełni rolę prologu o zajebiście porwanej narracji, przychodzi drugi, który miał mnie już na dobre porwać, a raczej mnie dobił. Wyszedł chyba mój pierdolec, zwracanie uwagi na drugorzędne detale tworzące fabułę, które potrafią mi zepsuć całość (nie wiem czy całość jest AŻ TAK DOBRA, ale nie ważne). Na przykład - w pierwszym tomie ktoś biega z samopowtarzalnym Coltem, co mi nie grało, bo to 10 lat przed pojawieniem się Colta 1911, a tu o! Poszperałem, wyszło że to Colt 1900 był pewnie. Ok. Ma sens. Ale dalej mi nie grało że Tajne Bractwo posługuje się symbolem Thelemy, czyli systemu filozoficznego (powiedzmy) wykreowanego przez Aleistera Crowleya dopiero w 1914 roku około. No dobra, on ten symbol przyjął tylko, a nie wymyślił, może związku nie ma. A tu przychodzi tom 2, i rozpieprza moją wiarę w to, że ktoś wtrąca wątki historyczne po to, by trzymać się faktografii, w drobny mak. UWAGA SPOILER - nie tylko pojawia się Wickedest Man On Earth, co potwierdza teorię odnośnie fabuły, którą z powodów historycznych odrzuciłem, ale też dzieją się inne rzeczy, które miejsca mieć nie mogły. Jak ktoś nie zwraca uwagi na takie rzeczy, albo nie ma tej minimalnej wiedzy o Crowleyu, to może się nie obrazi. Nie wiem jak komiks ma sie do historii ówczesnych stanów. Obawiam się że podobnie. Szkoda, oczekiwałem po tej serii więcej.

Chce ktoś kupić W.E.S.T. 1-2 w bardzo dobrym stanie???

Long John Silver #3 - zero pudła. Seria perfekcyjnie narysowana i pokolorowana, fajna narracja, no i ten piracki klimat! Jedyne co mogę zarzucić to rytm akcji. Pierwszy tom można podsumować 'wypływają', drugi to 'płyną', trzeci to oczywiście 'dopłynęli'. Czwarty to będzie pewnie epicki finał po prostu. No dobra, to czekam, żabojady dostaną swoje wydanie już w marcu, liczę na to że Taurusy nie każą nam zbyt długo czekać.

Amerykański Wampir #2 - eeeee... Pierwszy tom był dla mnie petardą. Koncepcja amerykańskiego wampira jako krwiożerczego skurwysyna, przebijającego cynizmem i drapieżnością swoich europejskich przodków, jako parabola amerykańskiej państwowości i tejże państwowości historii, były zajebiste. Dziki zachód, potem Hollywood. OK. #2 to Las Vegas, historia jakoś zwalnia, motają się równoległe wątki, w dekiel nie wali, ale coś czuję że #3 mi wynagrodzi to zwolnienie, bo pod koniec robi się gęsto. Oby się nie okazało że seria dostała Eisnera na wyrost.


Znak jakości Gonza dla Parówki i Silvera.

czwartek, 6 grudnia 2012

Spóźniony post o łódzkich premierach

Nie mam się co tłumaczyć dlaczego piszę to dopiero teraz, ale czas najwyższy wyjechać z pięcioma groszami o paru komiksach. Tegoroczne MFKiG to sporo fajnych premier komiksowych, z czego duża część rodzimych autorów. Jest co polecać. Zapodaję Mastodona na uszy, bo pora dzika, i jadę.

Po pierwsze, spóźniony akapit o premierze przedłódzkiej.

Informacja Centrali że wyda Goliata mnie ucieszyła jakiś czas temu niezmiernie. Lubię te strzępki Toma Gaulda które znam z sieci za lapidarność, prostą kreskę, specyficzne poczucie humoru. Jego pierwszy wydany w Polsce komiks ma wszystko to za co gościa szanuję, ale w końcu w większej ilości. Historia  jest w sumie prosta jak budowa cepa, ale przewrotna. Autor przedstawia historię biblijnego Dawida, ale z perspektywy jego wielkiego adwersarza (powiało Baśniami...). Nie ma sensu streszczać reszty, bo historia jest krótka i można ją by w czterech zdaniach streścić. Minimalizm Gaulda rządzi, poczucie humoru do mnie trafia, melancholijny klimat przemawia. Wypaczone (w stosunku do Biblii) spojrzenie na historię mnie zdecydowanie kupiło. Jedyny zarzut można mieć niby że to nietani komiks, biorąc pod uwagę że starcza na te 5-10 minut czytania, po których nic nie zostaje w głowie, i nie ma do czego tu już wracać. Taki zarzut dziś słyszałem. No więc nie do końca, mnie została w głowie ta smętna atmosfera beznadziei, bezsensu wojny i paru innych rzeczy, ten rysunek, ograniczona do minimum kolorystyka, graficzne granie upływem czasu, bezruchem, bezwładem działań, marazmem. Wrócę na pewno a wątpiącym polecam. Dla mnie to jak na razie zdecydowanie #2 z zagranicznych komiksów tego roku (po Lost Girls). I ulubiony komiks od nie zawsze do mnie trafiającej Centrali. 

No to teraz wracamy do naszych baranów.

Przestrzeń Marcina Ponomarewa - komiks który nie wiem tak naprawdę o czym jest. Nie ma to znaczenia, bo Marcin i tak woli żeby każdy sobie tą oniryczno-kwasową historyjkę opowiedział po swojemu. Narracja jest niema, dialogów więc brak, jest zamiast tego nieco operowania odwołaniami czy archetypami. New age pełną gębą, fani kreski Moebiusa i odjechanych historii Jodorowskiego znajdą tu sporo dla siebie. Nie wiem czy jeszcze jest do kupienia, bo nakład mały, ale chłopaki z ATY pierwszym pełnym metrażem w swojej ofercie wysoko sobie na wstępie ustawili poprzeczkę. Powodzenia w trzymaniu poziomu.

Szkicownik Śledzia - to był pewniak, bo wiadomo że Michał od lat maczał palce w różnych projektach, sam posługiwał się różną krechą, fanów ma, więc zbiorek powinien się spodobać. Ja śledziową kreskę lubię, więc byłem na wstępie już na tak. Gawędziarstwo Śledzia znane jest nie od dziś,więc też mnie jego biografizowany monolog nie dziwi ani na plus, ani minus. Lubie jak sobie chłopak płynie na fristajlu, tego się spodziewałem, to dostałem. Nie spodziewałem się natomiast aż takiej ilości archiwalnego materiału. Zyliardy dziwnych rysuneczków i bazgrołów, od lat najwcześniejszych. Kapitalna rzecz, fajnie pokazuje ewolucję kreski, nieco jak Komiksy znalezione na strychu Mateusza Skutnika, tylko że fajniej, pełniej. Dużo bardziej. Fajna rzecz.

Bler #3 - Rafał Szłapa udowodnił że chcieć to móc. Zrobił korzennie polski cykl superbohaterski. Niby sprzeczne, ale Rafał wybrnął z tego, dobrnął do końca, a w dodatku twierdzi że to wcale nie jest superheroskie. Brakowało mi spójnego zamknięcia wszystkich wątków, wytłumaczenia tego czy tamtego, a został walący mnie po oczach trzykropek. Po lekturze ułożyłem sobie trzy interpretacje cyklu, równie w moich oczach prawdopodobne, a wszystkie się wzajemnie znoszące. Nie tylko ja, o ile wiem, a Rafał wziął to do siebie, że wyraźniejszy epilog by się przydał. No to czekamy na Blera #4, tudzież Bler - Zamknięcie. Cholera wie kiedy i czy w ogóle się doczekamy, ale po trzecim tomie spokojnie całość mogę polecić, bo seryjka trzyma poziom do końca, skacząc tylko mocno po konwencjach (co nie jest w sumie zarzutem - ewolucja fabuły to wymusza). Alan Moore to z Rafała nie jest, ale lektura fajna. Chętnie to sobie jeszcze raz w całości, od dechy do dechy powtórzę.

Człowiek Bez Szyi #4 - za dużo mi w głowie nie zostało, ale kolega Kołsut wypracował sobie chyba w końcu patent na swoje komiksy, bo wyszedł najlepszy zeszyt z cyklu. Dobrze że nie zawsze mówię co myślę, bo po Szramie chciałem mu zasugerować żeby może sobie odpuścił pisanie scenariuszy, bo to grubo ciosane coś mu wyszło. Podobnie przy okazji CBS w wersji wierszowanej. Zachowałem resztkę skromności, nie wyszedłem na głupa z przerostem ego, nie zrobiłem chłopakowi przyszłości, doczekałem się tegoż komiksu. Kto wie, być może dzięki temu że nie odradzałem Rafałowi dalszego kombinowania, uratuje on pewnego dnia polski komiks?

Profanum #1 - fajnie że Bele z Jankiem się nie poddają i dalej coś tam dłubią. Pierwszy numer magazyniku warto przeczytać na pewno dla kooperacji Grześka Janusza i Tomka Niewiadomskiego (co w sumie nie dziwi), oraz historyjki Kontnego i Dideńko, i to już wynagradza sięgnięcie po te 15 zeta do portfela. Więcej nieco oczekiwałem od Skutnika i Spellcastera, ale też jest spoko, podobnie z kooperacją Belego i Garstkowiaka. Niezły start, ciekaw jestem czy chłopaki nie przegrzeją się kombinując z formułą w przyszłości.

Ciemna Strona Księżyca - najbardziej mnie ujmująca chyba polska premiera października. Można się czepiać że kolana i łokcie z gumy, że Olga nie radzi sobie z bardziej wyrafinowanymi perspektywami, czy że fabułą nie jest spójna, linearną historią, a ciągiem scenek związanych z okresem ciążowym, tylko nie wiem po co. Poczucie humoru mnie kupiło, podobnie jak subiektywne spojrzenie na rzeczywistość z perspektywy osoby z brzuchem, perspektywy z której nigdy nie patrzyłem, i nie będę mógł spojrzeć. To bardzo cenne. To nie lukier i radość przyszłego macierzyństwa, to po prostu ciemna strona księżyca, doprawiona sporą dawką wisielczego humoru. Dobra rzecz, dużo bardziej do mnie trafiająca niż Projekt człowiek Endo.

Moja terapia - doceniam że Szaweł kombinuje z rysunkiem, walczy z własnymi manieryzmami i eksperymentuje kolorem (z sukcesami zresztą), ale dla mnie ten albumik to był zawód. Bardzo mi się podobały Sprane dżinsy i sztama, to była fajnie opowiedziana dobra historia. Tym razem jednak mamy historię (skąd inąd ciekawą), w której kuleje narracja. Szaweł wziął na warsztat zdaje się opowiadanie, i to czuć - to jest wewnętrzny monolog ilustrowany kolejnymi kadrami, które mogą tekstowi towarzyszyć, ale w jego większości wcale nie muszą, bo niewiele wnoszą. Zawód, jak wspomniałem, bo wiem że Szaweł potrafi, ale się nie popisał, poszedł na łatwiznę, albo dał się zdominować pierwotnemu tekstowi. Mimo wszystko polecam sympatykom, jako kolejny element ścieżki chłopaka. To nie jest złe. Tylko że mu nie wyszło. Szkoda.

Nest - podobało mi się, ale nic więcej nie napiszę, bo nie wiem czy zrozumiałem go zgodnie z intencjami autora i czy wyłapałem zawarte odniesienia. Na poleceniu więc poprzestanę, nie mam ochoty na flejm w komentach, nie mam do nich tej cierpliwości co kolega Turek.

Rozmówki polsko-angielskie - Agata Wawryniuk debiutuje z klasą. Fajnie narysowana historyjka o grupowym doświadczeniu tysięcy młodych polaków epoki wejścia do Unii Europejskiej. Jeśli ktoś jeszcze nie wie. To komiks o dwóch miesiącach emigracji zarobkowej. Naprawdę sprawnie opowiedziana historia, ciekawa na pewno dla osób co za chlebem nie spieprzały za granicę (na przykład dla mnie), ale podoba się też o ile wiem tym, co mają podobne doświadczenia, bo czują że czytają o sobie. Z drugiej strony słyszałem że mogło by być więcej, bo to temat rzeka, ale nie zadowoli się każdego. Mi się podobało. Swoją drogą ciekawe czy pojawią się komiksowe rozmówki polsko-szkockie, czy polsko-irlandzkie. Mogły by, pytanie czy znajdzie się ktoś, kto by je narysował. Wątpię. Ale fajnie by było.

Wszystko zajęte - świetna kreska, kapitalnie dobrana kolorystyka, łechce to arcyprzyjemnie moje oczy, tylko że... No cóż... Czytałem dwa razy, i nie wiem do końca o co w tym komiksie chodzi. To w sumie niezbyt skomplikowana historia obyczajowa o zaledwie paru bohaterach, tylko że potrafi zwieść na manowce. Być może taka była intencja, ale nie wiem czemu miało to służyć. Jedna lektura była mi potrzebna, by zorientować się kim są bohaterowie, czym się na przykład różnią od siebie dwie postacie, i jakie są pomiędzy nimi wszystkimi zależności. Początkowo to wcale jasne nie jest, Przebijanie się przez fabułę by dopiero w finale ogarnąć kto jest kim dla kogo wydaje mi się jednak średnio sensowne. Nie wiem poza tym co ma z tego wynikać, nie ogarniam wtrętów mistyczno-paranormalnych, nie rozumiem drugoplanowego wątku ze staruszką, podobnie jak nie wiem czy ma toto związek z wąsatym cieciem z Zoo, czy też nie. Druga lektura była o tyle prostsza, że od razu znałem relacje, ale nie zrozumiałem nic więcej. Wybacz Marcin, rysujesz niesamowicie, wiem że zadziwisz mnie nie raz swoją kreską, ale pozostań jeszcze jakiś czas przy opowiadaniu cudzych historii, zostaw sobie własne na potem. Podpatruj patenty. I daj sobie na wstrzymanie. Bo psujesz sobie być może nawet dobre historie (przynajmniej dla niektórych). Daj im urosnąć. A. Zapomniał bym. Doceniam karbowaną okładkę. 

Kapitan Mineta #2 - czytałem. Nic nie pamiętam. To tu był ten suchy żart o Żydach, czy w poprzednim?

Miłość - fajny rysunek, fajnie Łukasz jedzie, tylko szkoda że się nie mógł zdecydować jaka ma być konwencja, taka skakanka w objętości niewielu ponad 30 stron to raczej dziełu nie służy. Ambiwalencja. Dać mu szansę. Przy następnym komiksie.

Dzieci i ludzie - nie należę do fanów Marzi, znaczy faaajnie że jest taki niby odpowiednik Persepolis, ale o PRLu, tylko szkoda że to jest tak opowiedziane. Kreska fajna, wspomnienia fajne (sam mam sporo podobnych), szkoda że to jest takie no, niekomiksowe. To nie narracja obrazkowa, wizualna, tu kolejne kadry uzupełniają tekst, który sprzedaje monolog wewnętrzny bohaterki, i który jest w sumie kompletny. Tymczasem nowy komiks do scenariusza Sowy omija grożącą mu kulawość narracji, i czytelnie opowiada historię grupki dzieci. Czasy to ponure - mowa o smętnym staliniźmie, kulcie wąsacza, ogólnej szarości, donosicielstwie i wszechwładzy UBecji. Sowa jako narrator schowała się zupełnie niemal za historią, która płynie sama. W prosty sposób, subtelnie pokazuje jak bardzo przepierdolone były to czasy. Nie żyłem w tamtych czasach, ale wieżę że tak było. Mogło być, przynajmniej dla niektórych. Za to szacunek. Historia płynie swobodnie, bez komentarza, który jest zbędny. Kolejne sceny wszystko mówią same. Kraj-więzienie, własna głowa jako jedyna przestrzeń wolności, ludzie którzy nagle znikają, bo tak, dzieci, którym odebrano prawo do normalnej beztroski dzieciństwa. I jest to wszystko opowiedziane klarownie i sugestywnie, po czym jakieś 15 stron od finiszu Marzenie Sowie zaczyna brakować piewszoosobowej narracji. Ustami jednego z bohaterów wypowiada wszystkie te suche morały, których brak był największym plusem poprzednich parudziesięciu stron. Nagle robi się mini-wykład o maksi-sprawach. Komiks mógłby się kończyć przed epilogiem, niewiele by tracił fabularnie. Zamiast tego, w miejscu finału dostaje się łopatą w twarz. Szkoda. Taka fajna historia zepsuta.

Miałem też na koniec napisać conieco o komiksach z lubelskich biletów, bo mi jeden taki podesłał wcześniej w jotpegach, miałem je na dysku.

Ale nie mogę się wypowiedzieć.

Bo je SKASOWAŁEM.

Ha. HA!

Taaaaa. Będzie nowy mem. Po plecach konia i psie.

piątek, 23 listopada 2012

the Raid: Rozpierdziel

Rzadko łapię hype, jaram się i czekam na film. Bo wolę nie. Bo unikam trailerów, i nie chcę sobie wkręcać zajawki. The Raid: Redemption był jedynym filmem tego roku, którego obejrzenia nie mogłem się doczekać.  Jak trailer kiedyś Śledź zalinkował, to mnie pieprznął w potylicę że aż przysiadłem. Kinowe pokazy (ilości raptem 2 czy 4 kopi) mi jakoś umknęły, ripy krążące po sieci były do dupy (w dodatku PS3 nie chce czytać napisów, zła konsola, niedobra, oj niedobra, a ja z azjatyckich języków noga), aż się doczekałem w końcu premiery DVD.

I o mój Boże, urwało mi dupę. Mówiąc krótko: Indonezyjczycy się nie pierdolą. Jest szybko, na temat i centralnie między oczy.

Zaczyna się co prawda upiornie: Karolina Korwin-Piotrowska przez jakąś minutę zachęca do obejrzenia filmu (nie starczyło ją na okładce zostawić? nie dość straszy???), a im więcej mówi, tym mniej się okazuje że ma do powiedzenia. Pierdolety i banały że to nowe Wejście Smoka, ale nie wiadomo ani czy Pani Promotor film z Brucem widziała (bo jakoś nawet na analogie się nie sili), ani czy wie o Raidzie więcej, niż wypatrzyła na okładce.

No dobra, dość złośliwości. Nie wiem kto w CD Projekcie wpadł na to, by ona patronowała serii takich dziwacznych ale i fajnych filmów, jaką jest Rebel Rebel. Czy docelowy widz azjatyckiej napierdalanki jest według dystrybutora fanem Walca Towarzyskiego, czy jak to sie tam zwie? A może chodzi o zainteresowanie krwawymi napieprzankami gospodyń domowych i żeńskiej części gimbazy? Nie wiem. Ale obiecuję że to koniec dygresji, i wracam do filmu.

Raid to film fabule banalnej i podporządkowanej dynamicznej akcji. Wstęp jest naprawdę krótki i prosty - indonezyjscy antyterroryści robią wjazd do 15-piętrowca, gdzie włada gangsterka. Cel prosty - rozpieprzyć wszystko co może być groźne. Branie jeńców to tylko opcja. Gdzieś do 7 piętra jest spoko, a potem nagle wyskakuję jakiś wyrostek. W 15 minucie filmu trupem pada jakiś pętak, i nagle zaczyna się totalna rzeźnia.

Ktoś pamięta jakiś amerykański akcyjniak, który zaczyna się od zabicia dziecka przez policjanta na służbie?

Kolejna godzina to nakręcająca się spirala przemocy. Gliniarze są w ostrej dupie, bo ich zaledwie kilku, a cały blog pełen wnerwionych kolesi z kałachami i maczetami. Jest sporo strzelania i sporo bicia. Całość utrzymano w surowym, acz nie ascetycznym tonie, kamera lata i się kręci, biega za bohaterami w paradokumentalnej manierze. Kolesie robią natomiast totalne cuda - jeśli nie zalewają się właśnie krwią, to biją w sposób iście malowniczy. Sporo w tym elementów tajskiego boksu, ale pierwsze skrzypce gra indonezyjski silat. Często w ruch idą kolana i łokcie, sporo kopania, wyłamywania stawów, bohaterowie nie gardzą ani nożami, ani tonfą, ani niczym co wpadnie w ręce. Dużo więcej też niż w tradycyjnym kinie mordobitym chwytów i rzutów, co chwilę ktoś leci na ścianę, wali kręgosłupem w jakiś kant, miażdży głową kafelki albo coś. Interakcja z otoczeniem przednia, całość niesamowicie dynamicznie i rozplanowana, i nakręcona. Beret urywała mi choćby scena ze wskakiwaniem w dziurę, gdy kamera robi jakieś totalnie niespodziewane rzeczy.

Jest więc krew, masakra i okrucieństwo wysunięte daleko poza europejskie normy. To jest walka na śmierć i życie. To nie jest Dredd, gdzie niby chodziło o to samo, a przegięta przemoc była estetycznie dopieszczona w slo-mo że hoho. Tu nie chodzi tylko o przemoc. To okrucieństwo. SWAT-owcy są po prostu zagnani w przysłowiowy kozi róg, i odgryzają się jak tylko się da, często bardziej niż wymaga tego sytuacja (typu: po co sprzedać po prostu headshota z bezpośredniej odległości, jak można strzelić w łeb trzy razy?). Całość jest naprawdę dosadna i sugestywna. O ile walki np. z Matrixa (który w moim mniemaniu jest jak na razie jedynym sensownym następcą Wejścia Smoka, ale to temat na inny wpis) miały w sobie pewien wdzięk, elegancję czy też subtelność, o tyle walki w Raidzie są po prostu brodzeniem w gównie po łydki, w nadziei że w końcu uda się wygrzebać z szamba. Każdy patent jest dobry, o ile skutkuje wyeliminowaniem oponenta, a eliminacja permanentna jest równoznaczna z odjęciem sobie jednego zmartwienia. Srogo. Poważnie. Goście giną w bolesny, często wywołujący skrzywienie sposób. Jako koneser kina kopanego byłem pod wrażeniem.

A więc mocne walki, świetna naprawdę realizacja, jeden budynek w którym mieści się cała akcja, oraz prosta fabuła. Reżyser w dodatkach na DVD coś ględzi, że chcieli oddać noirowy klimat wizualem. Jeśli chodzi o to że jest ponuro to może i tak, ale fabularnie to bardziej klasycznie azjatycki heroic bloodshed. Jest przemoc, jest krew, jest honor, jest lojalność, jest prawo i służba, jest rodzina, a wszystko to w określonej hierarchii, systematyzującej nawet sprzecznie ustawione wartości. Co więcej - nawet prawa ręka czarnego charaktera jest utrzymana w duchu. Jakiż to powiew świeżości - wysokolevelowa zła postać, która nie jest zdeprawowanym, sadystycznym degeneratem prosto z komiksu, tylko względnie honorowym mordercą z zasadami i potrzebą współzawodnictwa! No niebywałe.

A więc prosta fabuła zajumana z Dredda (albo zajumana przez Dredda, chyba nigdy się nie dowiem), świetnie i dynamicznie skręcone, kapitalnie zrealizowane walki (najbardziej mi podeszła scena z klepaniem na tonfę i nóż, oraz sam jeden konta czterech z maczetami), dynamika, zero pierdolenia. Prosto między oczy.

Dodatkowym plusem jest muzyka i ogólnie oprawa dźwiękowa. O ile nie jestem fanem Linkin Park (bo to taki niby-hard-core dla podstawówkowiczów), o tyle Shinoda maczając w tym filmie paluchy zrobił kawał dobrej roboty. Muzyka dodaje i klimatu, i napięcia gdy trzeba, i mocy jak się dzieje. Dobrze wygrane nawet jest wyciszanie muzyki i dźwięku w momentach, które na to zasługują.

A już ostateczną wisienką na torcie jest kawałek Shinody w liście płac, gdy gębe drze Chino Moreno. Został mi po ogólniaku skręt na Deftonesów, więc teges.

Zajebisty film. Nic lepszego, bardziej intensywnego w kategorii 'akcja' ten rok nam nie przyniósł. A przynajmniej ja nie widziałem.

A tu trailer. Mam nadzieje że linkuję dobrze, i nic sie nie zepesra.

środa, 7 listopada 2012

Bond. James Bond.

Kto mnie zna, ten raczej wie że gardzę rebootem Bonda. Z paru powodów.

Po pierwsze, kwintesencją Bonda było dla mnie zawsze komiksowe przegięcie. Gadżety. Wychodzenie ze śmiertelnych zagrożeń z lekkością, niemal przypadkiem. Kwitowanie największych wyzwań pogardliwym onelinerem. Jestem chyba jedną z trzech osób na świecie, poza Maćkiem Łazowskim (ten od Głosów w mojej głowie i Bugcity, jeśli ktoś nie wie ) i jego szlachetnym rodzicielem , które są najgorętszymi fanami Rogera Moore'a. Nie wiem czy to komiksowe nazwisko zadziałało, czy nie, ale gość był najlepszy, bo był autoparodią. I pomiędzy wierszami darł łacha z Szona Connery'ego. I ja to mrugnięcie okiem lubiłem. A tu uparli się, by gadżety odpuścić, i robić cały cyrk na poważnie.

Nie da się dziś robić kina szpiegowskiego, tak uważam od paru lat, robiąc je na poważnie. Można co najwyżej zrobić je w duchu nowych Bournów (zajebiaszczych zresztą). Ale po chuj kopiować Boruny???

Wracając.

Nie lubię Daniela Craiga w robi Bonda. Jego toporna, grubo ciosana fizjonomia, jeszcze w latach 90-tych pozwoliła by mu co najwyżej grać zausznika villaina, obdarzonego rosyjskim rodowodem. A tu gość gra agenta Jej Królewskiej Mości. DAFUQ? Nie kumię. Ale OK. Gość jest generalnie mało subtelną maszynką do zabijania, o konkretnie zaciętym wyrazie twarzy (pierwsze skrzypce gra tu szczęka niczym z granitu). Ian Fleming, który nie mógł zaakceptować Connery'ego, bo uważał że ma zbyt chamskie rysy, przewraca się pewnie w grobie.

Ja wiem że upadek ZSRR i koniec Zimnej Wojny zachwiał serią, która zaczęła szukać swojej tożsamości, i potencjalnych wrogów do wykorzystania. Był Wróg Wewnętrzny, był magnat medialny, był Bond w klimatach zawsze modnej energetyki, był upadły dowódca Korei Północnej (ten ostatni udał się najlepiej chyba). Fakt, trochę dreptanie w miejscu. Więc zrobili reset, i odwołali się do klasycznej prozy o agencie.

No więc Casino Royale mnie zasmuciło, jako odejście od tego co w filmach o 007 lubię najbardziej. A najbardziej lubię je, jak łatwo się już domyślić, jako jedną z twarzy Kina Nowej Przygody. Casino łyknąłem więc jako nawet spoko film, ale padaczkowatego Bonda. Zacięty Craig. Zero gadżetów, poza pokładowym respiratorem w Astonie Martinie (???). Bond ma w dupie, czy Martini jest wstrząśnięte czy zmieszane (!!!). Bond z początku nie potrafi się przedstawić jak to Bond. Elementy akcji spoko, Mads Mikkelsen jako Le Chiffre też (on ZAWSZE spoko), kapitalny motyw przewodni. Ale fanboy inside pozostał niedopieszczony.

A potem przyszło Quantum of Solace, poszedłem do kina, wyszedłem, i powiedziałem 'o żesz CHUJ!!!'. I zwątpiłem w reboot. Bo to porażka była jakaś, pokazująca u fucka mnie, jako hardkorowemu fanowi (dzie te elementy serii? DZIE???), i realizmowi, któremu udawała że od teraz seria będzie wdzięczna (otwieranie spadochronów 2 metry przed powierzchnią ziemi i nikt nawet kostki nie skręcił? W KULE SOBIE LECICIE???). Nudne to było i głupie niczym Mroczny Rycerz powstaje, wymęczyłem się, a teraz nic nie pamiętam poza jakimiś wybuchami w hotelu na środku zadupia i ładną Ukrainką. Nawet villaina wymazałem z pamięci, a to coś znaczy. W końcu od zawsze etykietką serii, poza Walterem PPK i garniturem ze smokingiem, byli przegięci wrogowie, których trudno zapomnieć. QoS się udało, a ja zwątpiłem w nowego Bonda. Jako bohatera, i jako serię.

Zrobiłem z żoną ostatnio powtórkę Kasyna, i stwierdziłem że to jednak kawał świetnego kina. Może dla fanboja serii tam mało jest, ale to dobry film. Bo Mikkelsen (proste!!!). Bo Felix Leiter. Kasyno. Bo świetnie napisana, wyreżyserowana, i równie dobrze zagrana Vesper Lynd, pozwalająca Bondowi mieć wątek romantyczny w klimacie właśnie Kina Nowej Przygody (przypominały mi się wzajemne docinki Lei i Hana Solo). Bond i Vesper to para siebie warta, tak jest to przedstawione, i nastaje spodziewany smuteczek gdy się kończy tak jak się kończy. Fajnie. Ristekpa. I jeszcze raz świetna piosenka zaśpiewana przez Cornella (wtedy o ile pamięć mnie nie myli podopiecznego w reszcie czasu niejakiego Timbalanda), świetny santrak w duchu Bonda autorstwa Davida Arnolda, no i kapitalna czołówka z motywami karcianymi. Kuleje tylko nieco dramaturgia. Pierwsza połowa to kilka pretekstów do sekwencji akcji, tudzież zarywania lasek, a sama fabuła tak naprawdę zaczyna się od połowy filmu, w momencie gdy Bond trafia do kasyna w Czarnogórze. Poza tym bombeczka.

I poszedłem podjarany na nowo bohaterem do kina.

I się nie zawiodłem.

Bo Skyfall to dla mnie najlepsza część serii z Danielem Craigiem (Jezu, jak ja go nie lubię).

Problem z nowym Bondem mają osoby nie lubiące starych części, bo powoli wraca mam wrażenie 'stare'. Ale po kolei.

Początek jest naprawdę mocny. Bond dostaje kulkę i przepada, MI6 zalicza detonację w siedzibie, ważni agenci zostają zdekonspirowani (albo im to grozi), a do M dopieprza się dupek z parlamentarnej komisji, sugerując, że jej czas dobiega już końca (w roli wrzodu na dupie świetny jak zawsze Ralph Fiennes). Brawo. Film zaczyna się zgodnie z receptą hitchcocka, a patent zmarłego łysola jest wygrywany konsekwentnie do końca niemal filmu.

Dla ścisłości - dalej nie lubię Craiga, i jest on tu tak samo toporny jak zawsze. Ale chyba lepiej go wyreżyserowano i napisano. Bo mnie nie drażnił.

Nie będę streszczał fabuły, bo jest parę twistów, i parę niespodzianek (zwłaszcza dla fanów) ale co mnie ujęło?

Na pewno villain. Javier Bardem jest klasą sam dla siebie, i obsadzenie go w Bondzie dawało gwarancję, że jego postaci nie da się zapomnieć. I gość zarządził. Wykreował niebanalnego typa w duchu starych Bondów, ewidentnego wariata o powichrowanej psychice, i specyficznej więzi z M. Jak na mój gust, to typek jest pewniakiem do zagrania Jokera w Batmanie, jak zrebutują serię. Ten typ krejzolstwa. Bliżej Nicholsona, niż Ledgera. Kapitalnie zagrany typ. No i ta jego baza...

Co jeszcze? Na pewno M, którą Judi Dench gra już od paru części, a której teraz najbardziej zauważalnie urosły jaja, większe niż u jej męskiego poprzednika, a raczej dopiero teraz to pokazano. Że jest sucha i cyniczna wobec Bonda, to wiadomo już od paru części. Tu zagłębiono się dalej w jej agenturalne bio, obnażając jakiego typu decyzji wymaga praca w wywiadzie. To kobieta o nerwach ze stali. Dodatkowym smaczkiem jest pokazanie politycznych konsekwencji działalności (i wpadek) MI6, przesłuchanie przed komisją, wydział przestał być abstrakcyjną jednostką która robi swoje, i którą się nikt nie interesuje, o ile do dodania czegoś na briefingu nie ma jakiś dęty bubek z któregoś ministerstwa.

Dalej, i to chyba mnie najbardziej przekonało: ten film to olbrzymie mrugnięcie okiem do fanów starych części. Gadki Bonda z nowym Q, czy inne pojawiające się odwołania nie mogą nie bawić, o ile ma się te ciepłe, nostalgiczne podejście do Bondów sprzed Craiga (czy nawet sprzed Daltona). Ja mam, więc mnie trafiło. Świetne było wprowadzenie paru elementów kanonu, które dotąd w serii nie były obecne, i wcale nie zapowiadało się na ich pojawienie. Nie będę psuł co, kto wie - to wie. Prawdopodobnie fanom nowego ujęcia serii mina zrzedła, bo do kompletu brakuje już tylko tableta wmontowanego w zegarek Omega, komórkę z systemem neurofunkcjonalnego zakłócania (łotewa), czy emp gun wmontowany w zderzak Astona Martina. BTW - samo pojawienie się zabytkowego autka mnie autentycznie rozczuliło. I tu nie wiem, czy to sygnał do fanów że EJ, WCALE O WAS NIE ZAPOMNIELIŚMY, czy ostentacyjne żegnanie dziedzictwa. Mam wrażenie że jednak za tym ukłonem coś pójdzie, w końcu producentka zapowiadała że Skyfall to nieco inne podejście do Bonda będzie.

Kolejna kluczowa sprawa, która mnie ujęła - akcentowanie niedzisiejszości agenta 007, jego szefowej, a przez to w sumie całej sekcji. Skyfall to Bond epoki terroryzmu teleinformatycznego, gdy fantastyczne gadżety sprzed 20 lat są w sumie w nowocześniejszej formie w praktycznym zastosowaniu wrogów Imperium. Nieco przed premierą filmu stękałem na fejsie: dlaczego Bond ma na plakacie i trailerach Walthera PPK? Przecież to klamka która jest starsza chyba niż mój ojciec, w dodatku agent przestawił się w swoim czasie na P99, po co to uwstecznienie? Otóż w filmie to ma sens. Gdy wrogowie Bonda biegają z w pełni automatycznymi glockami 18 czy innym towarem, staromodny agent popieprza ze staromodną wizytówką serii w łapie. I robi to z klasą. Nie dorasta do nowoczesnych wyzwań. Nie kuma nowych realiów agenturalnych. Współczesny terroryzm to nie jego bajka, ale on i tak wie (z praktyki) jak działać w cieniu, i robi to co umie najlepiej (a to co umie, nie jest najfajniejszą sprawą).

Kolejna sprawa to parę psychologicznych patentów. Wyraźniej nakreślono relację Bond-M, będącą w wyraźnej symetrii do relacji villain-M. To w sumie suma (fofuckssake!) tego co wspomniałem powyżej - kapitalnego villaina, rozwinięcia M, pogłębienia portretu Bonda. I to działa.

Ostatnia chyba sprawa, to ujęcie konfrontacji z Wrogiem. Mam swoją osobistą teorię, że najlepsze Bondy to te, gdzie pojedynek z villainem ma charakter osobisty. Goldfinger to klasyka, uwielbiam przegiętego Moonrakera i równie przegiętego Szpiega który mnie kochał, fajny jest Diamenty są wieczne. Ale najlepsze Bondy to te, gdzie jest głębsza motywacja 007 do wykonania zadania, niż zlecona misja. To Człowiek ze złotym pistoletem, czyli pojedynek z typem, który ma go sprzątnąć. To Licencja na zabijanie, nasączona pewnym ładunkiem emocjonalnym, bo Bond, kładąc sobie laskę na MI6, postanawia pomścić śmierć zaprzyjaźnionego agenta. To w końcu W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości, uważany za dennego Bonda (bo agenta gra denny Lazenby), acz w gruncie rzeczy sam film, poza odtwórcą roli głównej jest bardzo wporzo, i też koncentruje się na bardziej prywatnych sprawach agenta. No i Skyfall też nie jest uganianiem się za Celem Misji, a od pewnego momentu czymś zupełnie odwrotnym. I pojedynkiem Bonda z Synem Marnotrawnym.

Bombeczka.

Film się skończył, a ja w kinie mówiłem z wytrzeszczem gałów do żony: orany, ależ to było zaaajebiste!!! O_O

A co mi nie grało?

Niewiele.

Czołówka, fajnie zrobiona, jak zwykle, ale przeładowana. Lubię w Bondach to, że potrafią złapać się jakiegoś motywu, i wykrzesać ładne, zgrabne coś. A tu mieli nadprodukcję pomysłów. Nie ma jednego motywu przewodniego, jest ładnie, ale skaczą z patentu na patent. No jednak nie tędy droga, elegancja prostoty gdzieś tu poległa.

Druga sprawa to muzyka. Jestem fanem Davida Arnolda, odkąd nagrał swój tribiutowy album, który mu utorował drogę do pisania muzyki dla serii. Gość czuje na czym polega kwintesencja bondowych santraków, i dzięki temu chyba napisał rewelacyjne You Know my Name dla Cornella, w duchu klasycznych piosenek jeszcze z lat 70-tych. Tak samo ścieżka dla Casino Royale, gdzie co chwila przewijają się bondowskie frazy, i ma miejsce obowiązkowy recycling motywu przewodniego. Nie pamiętam nic z muzy do Quantum, poza dennym motywem otwierającym, gdzie Jack White (skądinąd fajny muzyk) i Alicia Keys (skądinąd takaż sama muzyczka) zdają się walczyć między sobą o prymat, a bondowskość chuj w międzyczasie trafia.

No to tu jest Adele, i kawałek jest w sumie miły, niczego sobie. To kawałek tego typu, że nie jestem zarzucić wiele złego, tak samo jak nie jestem w stanie wskazać jego mocnych stron. Najbardziej bondowskie są pierwsze sekundy, z bondowskim dęciem w trąby czy co toto. A potem wchodzi najdłuższe bondowskie intro evah, w dodatku na pianinie (!!!), i wjeżdża zamulona Adele, spokojna, usypiająca, kojąca, lecąca na tym poziomie emocjonalnym do końca. A bondowskie kawałki muszą mieć momentami pewną energię, dynamikę, zadęcie, i wydarcie ryja, zwłaszcza w refrenie. Adele może i odważniej jeździ po tonacji w refrenie, ale to i tak nie ratuje kawałka, który zresztą sama sobie współpisała, więc pewnie pisała to, co potrafi zaśpiewać. A brakuje ewidentnie charakteru i mocniejszego wyryczenia w refrenie. I mocniejszego (a nie bardziej skumulowanego) wyakcentowania dęciaków i smyków w tym samym czasie. To nie jest zła piosenka, to po prostu nie jest piosenka na otwarcie Bonda, raczej na jego zamknięcie.

Ja wiem że z doborem wokalisty do Bonda jest tak że się szukam kogoś kto i da radę, i znany lubiany, whateva, ale o ile Adele się jakoś pozytywnie wyróżnia dla mnie na tle reszty pop-lasek, to nie udźwignęłą wyzwania zwyczajnie. Nie na jej bary. Nie na jej płuca.

Co nie zmienia faktu, żę Skyfall, zafundował mi 2h świetnej zabawy w kinie, i w końcu sprawił że autentycznie czekam na kolejnego Bonda, bo chcę wiedzieć do czego zamknięcie tej części doprowadzi. Mają czym filmowcy się pobawić.

Obejrzyjcie to w kinie. Tylko totalne lamusy oglądają Bondy na monitorze.

Z innej beki: pykam właśnie w XCOM: Enemy Unknown, u muszę przyznać że to remake wybitny, w skali growej chyba bez precedensu. Uwielbiam pierwowzór, ta gra też mnie bawi, dla mnie 9/10, a żona w szoku że mnie wessało jak mało co (ostatnio chyba Red Dead Redemption, a to coś znaczy). Każdy zagrać powinien.

Miałem też naskrobać coś o premierach po MFKiG, nie moge sie zebrać, więc dwa zdania dla tych co dobrnęli do końca, więc ufają mi widać na tyle, że może to ich przekona: kupcie komiks ciążowy Olgi Wróbel, bo to świetna rzecz jest. Dajcie też szansę Blerowi Rafała Szłapy, czekałem na finał i się nie zawiodłem, choć uważam że Rafał ma parę jeszcze rzeczy do dopowiedzenia, fajna sprawa. Rozmówki polsko-angielskie Agaty Wawryniuk to też bardzo fajny komiks, pierwszy w sumie o Młodej Emigracji (choć jak ktoś przeżył coś podobnego to może mieć o ile mi wiadomo konkretny niedosyt). Jeju, chciałem krótko, ale nie mogę nie wspomnieć o NEST Marka Turka, też fajna, klimaciarska rzecz, fajnie narysowana. Zapamiętajcie te tytułu!!!

Plakat totalnie nieoficjalny, jumany z http://rnkfanartblog.blogspot.com/2011/11/skyfall-teaser-poster.html

poniedziałek, 10 września 2012

Matt Damon kontra Agenci Wyższego Porządku

Są takie filmy - nawet mam ich sporo - które chce się obejrzeć w momencie premiery, ale nie wyróżniają się zanadto PR-em, znajomi mało hajpują, nie stoi za nimi nikt Wielki, jest mało czasu, przegapia się, zapomina. Przypadkiem wraca się do nich za parę miesięcy/lat i okazuje się że 'o jejku, fajne, dlaczego to przegapiłem, oglądając w międzyczasie tyle badziewia'? No i takim filmem są Władcy umysłów. Przynajmniej dla mnie.

Historia zaczyna się banalnie. Mamy Pana Polityka który daje dupy w kampanii wyborczej, ale za to poznaje uroczą, spontaniczną kobietę. Przypadkiem spotyka ją następnego dnia w autobusie. I niby zanosi się na typowe romansidło obyczajowe, gdyby nie jeden ubrany w stylu retro gość, i jego paru kolegów. Nie będę spoilował, pisząc że po współczesnym Nowym Jorku pałentają się Faceci w Czerni, wyglądający jak wyjęci z innej epoki, realizujący czyjś plan, bo to szybko wypływa. Po co? Na co? Jak wygrać z kolesiami którzy wiedzą wszystko i są wszędzie, i nie stracić potencjalnej miłości życia? Trąca banałem, ale naprawdę fajnie to skrojono.

Władcy umysłów to romansidło pomieszane ze spiskowym thrillerem. Za bazę posłużyło opowiadanie Philipa K. Dicka (a film przypomniała mi nowa Pamięć absolutna, bo to też Dickiem inspirowane), i jest to chyba jedna z fajniejszych ekranizacji jego prozy. W przeciwieństwie do niemal całej reszty nie ma napierdalanki i strzelanin napędzających akcję. Jest pewna dynamika. Stawką jest miłość, którą trzeba skonfrontować z Facetami w Czerni, uosabiającymi umownie traktowane fatum, lub też - zależy jak na to patrzeć - tropiących czarownice (i innych odstępców od 'normy') kapusiów senatora McCarthyego. I właśnie to taplanie w dickowych schizach najbardziej mi chyba zrobiło ten film.

Jak wiadomo - Dick był świrem. Trudno powiedzieć czy w sensie przenośnym, czy psychiatrycznym, bo wariackich papierów nie miał. Nałogowo uczęszczał do psychiatrów, trując im dupę o diagnozę, ale jedni twierdzili że to schizofrenik, inni że paranoik z manią prześladowczą, a jeszcze inni że to po prostu wrażliwy facet. Niewykluczone że gość był po prostu zajadłym trollem. Na pewno jednak swoje zrobiła żarta w ilościach hurtowych amfetamina. Może gość nie był przypadkiem klinicznym, ale ewidentnie miał nawalone pod deklem (na marginesie - polecam biografię Dicka p.t. "Boże Inwazje" autorstwa niejakiego Lawrence'a Sutina - czyta się, jak rzekł ktoś, jak dobrą beletrystykę).

Dick miał trzy główne schizy, często ze sobą się przeplatające. Powiedzmy sobie, że pierwszą z nich były rozważania czy jest człowiekiem, czy tylko mu się tak wydaje. Pokłosiem takiego myślenia była książka Blade Runner, której podtytuł "czy androidy marzą o elektrycznych owcach?" został od filmu odcięty, bo dotyczył właśnie motywu egzystencjalnego, z którego film też skutecznie wykastrowano.*

Pozostałe dwie trafiły w mniejszych lub większych ilościach do Władców. Nie pamiętam pierwowzoru, więc trudno mi się do niego odnieść, ale przynajmniej łatwo wychwytywalne są w filmie.

Dick miał paranoję że jest szpiegowany. Do anegdot o nim trafiła historia, że naszego polskiego Lema uważał ża sowiecką sztuczną inteligencję, która naciągnęła go na przedruk Ubika tylko po to, by orżnąć go z kasy, i wyciągnąć od niego ważne informacje. Inna jego śmieszna historia dotyczyła spotkania z agentami jednej z rządowych instytucji, którzy interesowali się bodajże jego związkami z lewactwem z San Francisco. Potem, jak chciał się dowiedzieć czegoś o wspomnianych panach, to - nie pamiętam detalu - albo nikt o nich w agencji nie słyszał, albo nie istniało w ogóle ich biuro. Dick-paranoik, mówili koledzy. Najbardziej jednak zabawna była ta historyjka dla tego z nich, któremu przydarzyła się identyczna sytuacja.

Lata 50-te w Stanach Zjednoczonych były nie mniej szalone niż 60-te. Ale na pewno mroczniejsze. I sporo z tego klimatu przeniknęło właśnie do tego filmu, nie ważne że rozgrywa się on współcześnie. Agenci ubierają się retro i realizują też niedzisiejszy w końcu plan.

Kolejna schiza Dicka wynikała prawdopodobnie z faktu, że naczytał się za dużo przedruków gnostyckich manuskryptów w trakcie amfetaminowego zjazdu. Gnębiło gościa ponoć do końca życia pytanie - czy to, co nas otacza, to rzeczywistość, czy wykreowana fasada? Czy jesteśmy panami samych siebie, czy kontroluje nas przewrotny demiurg? Dick oczywiście skłaniał się ku tym drugim opcjom. Do takich wniosków doprowadził go podobno pewnego razu różowy promień prosto z kosmosu, który całą noc padając mu na głowę, przekazał mu prawdę o naturze wszechświata, oraz otaczającej nas iluzji. Nabytą wiedzę Dick upchnął potem w liczącą 8K stron Egzegezę, gdzie pisze ponoć wszystko, co wie. Nie miałem odwagi się do tego dzieła zabrać.

Ten motyw warstw rzeczywistości - zajrzenia za zasłonę, o której się nawet nie widziało że istnieje, jak mówi jeden z bohaterów - też udało się we Władcach upchnąć. Skrojono z tego naprawdę fajne danie. Film raczej lekki, ale pozytywnie zakręcony. Ma w sobie coś z Bourne'ów (Damon biegnie! biegnie!!!). Ma sporo z Matrixa, który przecież ostro posiłkował się Dickiem (opadnięcie zasłony, pojawiający się w określonych momentach Agenci pilnujący Porządku), tylko że Wachowscy przepuścili gnostyckie paranoje przez filtr cyberpunka. Jest w tym też nieco Mrocznego Miasta Proyasa, gdzie tajemniczy Architekci wstrzymywali rzeczywistość, by nanosić w niej poprawki (tam jednak było mroczniej, i - o ile mnie pamięć nie zawodzi - atrakcyjniej wizualnie). Lekkość jednak załatwia potraktowanie tego z ironicznym przymrużeniem oka oraz bezpretensjonalnie potraktowane romansidło. Nie lubię romansideł, ale jak już mam oglądać, to niech będą właśnie takie. Albo jak Zakochany bez pamięci.

Napiszę tak: katharsis to może i nie było, ale oglądało się dobrze. Polecam.

A teraz w skrócie, bo nie chce mi się wpisu oddzielnego na inną produkcję poświęcać: Niezniszczalni 2. Było spoko, ale jak na środę z Orange. Bo inaczej to by mi było szkoda. Jest niby to co w pierwszej części, czyli prosta naparzanka ze znanymi ryjami, ale o ile wcześniej było tak banalnie jak to możliwe (jest bananowy dyktator, obalamy dyktatora, wygraliśmy, lista płac), o tyle tu wplątano w to zarys fabuły i psychologii. Jest piękny młodzian o niebieskich oczach, który tak bardzo nie pasuje do reszty mięśniaków, że jest niczym rysa na gładkiej powierzchni. Odstaje. Czyli zginie. Sly'owi będzie przykro, połowę filmu będzie prawie płakał. A potem będzie zemsta, ale skoro posyłał snajpera w srogą mgłę by ubezpieczał ekipę, to powinien najpierw sobie strzelić w łeb. Nie ważne. Nie oczekiwałem od tego filmu logiki. Liczyłem na więcej akcji. Piękna jest czołóweczka, gdzie każy ma swoją chwilę, jest krwawo, naparzają z autek jak z Renegade Ops, Jet Li naparza patelniami (chinese cook?), generalnie LOL. A potem nuda, smęty, pierdololo, emo, a substytutem akcji mają być gościnne wejście Szwarca, Willisa, Norrisa, JCVD czy polewka z kariery naukowej Lundgrena. Finał dobry, scena ze Smartem rządzi, śmiesznie że czarny charakter nazywa się Vilain, ale generalnie glut, i wysilone onelinery tego nie zmieniają. Poza tym za mało Terry'ego Crewsa.

Jedyne co mi zostało po tym filmie w głowie, to że muszę w końcu obejrzeć Undisputed 2. Tam też naparza Scott Adkins (w N2 - przydupas JCVD), a przy okazji jest jeszcze Michael Jai White. Może będą mniej gadać, a więcej prać się po ryjach.

Over.

Pod skryptem - zostałem zmotywowany do napisania czegoś o grach, bo podobno fajnie piszę o grach (dlaczego nie uważa tak nikt, kto byłby gotów za to mi zapłacić, albo dać jakieś recenzenckie chociaż?), więc napiszę następny wpis może o grach. Bo ja dawno już dość nie pisałem o grach.

Pozdro.

a plakat tym razem z diga doktora Mierzwiaka, warto zajrzeć, komiksowych nieco rzeczy też ma.


 * - Konwerski mnie już doprowadził do płaczu powyższym fakapem. Blade Runner to w oryginale oczywiście tylko tytuł filmu. Książka to "Do Androids Dream of Electric Sheep?". Polskie wydania (i pewnie też wszystkie pofilmowe anglojęzyczne, strzelam w ciemno) mają natomiast tytuł dwuczłonowy, żeby prostaczek znający film nie pominął na półce, no i niestety mi się zakodowało łącznie, choć niby wiem że tytuł pierwowzoru inny. A więc jeszcze raz. Robiąc film zmieniono tytuł, bo i egzystencjalny motyw owiec poszedł w cholerę. Nie miało to by więc zupełnie sensu, ale to tak na marginesie.

piątek, 10 sierpnia 2012

Prometeusz mi się podobał, a Batman nie (usuńcie mnie ze znajomych na FB)

Każdego roku jest tak, że przynajmniej jeden film w sezonie wakacyjnym musi być przehajpowany.

No to w tym sezonie mamy dwa.

Postaram się krótko. Bo czasu nie mam (tajasne, zawsze tak sobie mówię).


Prometeuszem od jakiegoś czasu jarali się prawie wszyscy. Jakoś tak wyszło że po premierze większość moich znajomych zaczęła słać Scottowi srogie jeby. Nie do końca rozumiem dlaczego. Że naukowcy zachowują się jak niepełnosprawni intelektualnie harcerze? Niby tak, ale to przecież amerykański wysokobudżetowiec, jak mieli się zachowywać? Jako prawdziwi naukowcy byli by śmiertelnie nudni, no i nie nakręcili by dramy. Nie powodowali by napięcia. A tak - specjalista biolog, widząc nieokreśloną obcą formę życia chce ją pogłaskać, a potem dziwi się że doznaje otwartego złamania kończyny, a w finale nawet śmierci. Głupie? Pewnie że tak, ale za to DZIEJE SIĘ. Zawieszenie niewiary, które w kinie zabrania mi się zastanawiać czy można kogoś dusić za pomocą Mocy, albo czy Bond naprawdę może złapać w locie spadający samolot, siąść za sterem i się uratować, w przypadku tego filmu zabroniła mi też analizować psychologię i horyzonty umysłowe postaci. Bo to nie taki film. Tak samo jak analizowanie celu działań rasy Obcych nie ma głębszego sensu. Bo nie chodzi o głębszy sens, chodzi o tu-i-teraz bohaterów oraz ich bierzące problemy.

Ridley Scott to nie jest artysta, to zdolny rzemieślnik. Gość zdaje sobie sprawę że ma wielki wkład w podwaliny dziedzictwa sagi o Alienach, i dokłada kolejną cegiełkę do świata, rozwijając pewne koncepcje, rozwijając określone elementy. Tylko że typ nie jest wizjonerem. To się nie trzyma całościowo kupy, ale nie do końca taki był jak mniemam jego cel. Facet jest specjalistą od jarmarcznej rozrywki (no takiej lepszej klasy oczywiście, potrafiącą przekonać że jest sztuką), obdarzonym przy okazji dotykiem króla Midasa. On miał zarobić kasę. I zarobił. Film kosztował jakieś 130 milionów, a zarobił już ponad 300. Mission acomplished, panie producencie, to który marny scenariusz mam teraz przerobić na maszynkę do produkowania pieniędzy?

Częściowo rozumiem hejta. Że to prequel Obcego (no nie do końca, to film ze świata jeno), że Ridley Scott, autor Aliena i Blade Runnera (czyli w sumie dwóch z zaledwie paru filmów na przestrzeni 30 lat, które mu się naprawdę udały), że kosmiczne SF, że cały ten hajp. Miało być tak pięknie, a wyszło tak, jak by jakiś hollywoodzki wyrobnik nakręcił komercyjną bzdurę, która ma więcej Fiction, niż Science. HOW COME???

No więc jak to się stało? Bo od początku miało tak być, i nie ogarniam zdziwienia. Scott sam jest zwolennikiem kina producenckiego, uważa się za narzędzie w rękach producenta, a pierwszy Obcy wyszedł mu prawdopodobnie przypadkiem (albo producenci okazali się być lepsi w swym fachu niż Scott w reżyserce). Jest kosmicznie, jest to ładnie skręcone, jest klimaciarsko. Jezu Chryste, równie dobrze można zlać Star Warsy, bo kosmiczne myśliwce nie powinny w kosmosie wydawać dźwięku.

Prometeusz to amerykańskie kino rozrywkowe, pewne idiotyzmy są wpisane w konwencję. Mózg zostawia się za drzwiamy, rozdziawia paszczę i po prostu patrzy. Jest jaki miał być, mnie się podobał. Równie dobrze można zżymać się na Bergmana, że akcja niedostatecznie dynamiczna. Pomimo (a może dzięki) całego hejta film mi się podobał, i fajnie że widziałem go w kinie, na laptoku to nie było by to samo. Na kontynuację też pójdę do kina, w ramach deseru przejrzę album z grafikami Gigera, a w ramach pokuty że lubię głupie filmy powtórzę kwadrologię z żoną (która boi się straszności, ale będą jaja...).


No to teraz drugie danie tygodnia. Mroczny Rycerz Powstał, ostatecznie utwierdzając mnie w przekonaniu, że wolę jak Batmany robi Burton, a jak robi coś Nolan, to wolę jak robi nie-Batmany. Powaga, uwielbiam wszystko prawie co zrobił (oprócz "Bezsenności").

Na wstępie - podobała mi się pierwsza część trylogii, jako przeniesienie archetypowego superherosa w wariant rzeczywistości w miarę rzeczywistej. To udany eksperyment, pokazujący że można robić filmy superbohaterskie na poważnie, w miarę realistycznie. Dwójka wydała mi się jednak za długa, nieco męcząca, nakręcająca się zbyt powoli. Po świetnym początku następowała godzina z hakiem nakręcania fabuły, by wybuchnąć w momencie gdy inne filmy się już kończą, ogłosić połowę filmu, i rozpocząć dynamiczną akcję. Po powtórce stwierdzam że lubię, że fajnie Ledgerowi wyszedł inny wariat niż Nicholsonowi, ale sam film jest już tylko powtórką udanego eksperymentu. Oryginalności mi zabrakło, bo same w sobie superhero klimaty w wariancie realistycznym mnie nie bawią. Batman to dla mnie popieprzona bajka dla dorosłych, przesycona kamuflowanym erotyzmem i psychoanalizą, rozgrywająca się w sceneriach godnych niemieckich ekspresjonistów. Gotham z pierwszej części (tej z tybetańskim zakonem ninja) miało w sobie namiastkę tego co lubię. W drugiej to już normalna, współczesna metropolia, z szalejącym gangiem pod wodzą psychopaty. Nie kupiłem tego. Wynika z tego że Batmana nie lubię najbardziej za samą postać, co za otoczkę. Nolan wyrwał natomiast postać z całego tego mającego ponad pół wieku sztafażu, i wetknął go w rzeczywistość.

Jak chcę współczesny sensacyjniak to odpalam sobie Gorączkę, albo Ronina. A nie idę do kina na Batmana.

Ale co Batman to Batman, i nie wypada go w kinie opuścić. No to poszliśmy.

Początek jest spoko. Akronim tytułu mówi fanom komiksu sporo o genezie pomysłu na ostatnią część (mam wątłą nadzieję, choć wiem że na trzech częściach się nie skończy) trylogii. Wayne, niczym w Powrocie Mrocznego Rycerza (w orginale Dark Knight Returns) jest zdziadziały, zniedołężniały, wycofany towarzysko, a kostium jego nietoperzego alter ego kurzy się już od lat. Jednak Gotham go potrzebuje, a tylko on może pomóc, ale to nie jest to samo Gotham, a on już nie jest taki jak kiedyś habla babla, patent z komiksu Millera, tylko że o starcu w ciele człowieka w sile wieku, a nie o pięćdziesięciolatku.

A potem wchodzi Bane, jest sieka na Wall Street (no, na takim gothamskim niby-Wall Street), fuzje, przejęcia firm, ludziom wraca wiara w Batmana, nakręca się intryga Głównego Złego. W momencie gdy zły triumfuje, a w kolejnych 30 minutach Batman powinien powstać, i posłać jego żałosną dupę do Arkham, następuje godzinna chyba część filmu, gdzie Gotham wchodzi we władanie terrorystów, z Waynem dzieje się to, czego każdy znający minimalnie jego relacje z komiksowym Banem się spodziewa, oraz wychodzi dopiero na wierzch fabuła w fabule, czyli przewrotny master plan antangonisty.

Jakoś w tych okolicach, gdy cały obłęd i lewacka anarchia wylewają się na ulice Gotham, jak to okrzepło pod nowym porządkiem, poszedłem do toalety. Wróciłem, posłuchałem jeszcze raz co oni gadają, jakie mają motywacje, jak Bane rozgrywa swoją grę, i powiedziałem sobie w duchu 'No kurwa... przecież to jest idiotyczne'. Zafundowałem sobie mentalnego fejspalma, wydąłem z pogardą dolną wargę, i patrzyłem dalej. Każda kolejna minuta powodowała że wydymałem ta wargę po troszeczku jeszcze bardziej, w finale powodując że prawie oddzieliła się od mojej fizjonomii.

Bo ten film jest zwyczajnie idiotyczny.

Jaki jest sens robić film o PRAWDZIWYM superherosie z AUTENTYCZNYMI gadżetami, ukazanym w REALISTYCZNY sposób w NORMALNEJ scenerii, gdy sama fabuła jest po prostu debilna???

Nie będę pisał detalicznie, by odpuścić sobie spoilery, ale zawodzi motywacja przeciwnika Batmana, która ma po prostu w sobie luki większe niż szer swajcarski. Konsekwentnie idiotyczne podejście Batmana do Catwoman też osłabia. Fakt że fajna, ale ile razy można dać się robić w wała? Prawidłowa odpowiedź: do skutku. Idiotyczna jest intryga jak wspomniałem, jeszcze bardziej umiejscowienie w niej Batmana i podejście do niego (iście, rzekłbym, bondowskie, if ju noł łot aj min). Totalnie bezsensowne są finałowe twisty, z czego jeden jest totalnie w sprzeczności z koncepcją intrygi, natomiast nakręca niedorzeczną dramę, niczym w Prometeuszu.

Z kina wyszedłem z opadniętymi łapami, powłócząc nogami (bo film mnie zmęczył), i z obwisłą dolną wargą (bo zdrętwiała). Nie odradzam wizyty w kinie, w końcu to Batman, film na który fani czekali latami odliczając dni i zasrywając mi Walla na Facebooku najświeższymi doniesieniami z planu kto właśnie pierdnął. Też czekałem, acz bez nabożnej czci, bez wiary w Nolana i bez wkręcania sobie hajpu. Raz tylko obejrzałem trailer, acz na mnie to i tak dużo, jak leciał trailer Prometeusza w kinie to za każdym razem zamykałem oczy. Tak czy siak - Batman w kinie, nawet jak jest zawodzącym Batmanem, pozostaje Batmanem w kinie.

Profit - mogę się teraz śmiać w twarz ziomowi który od dwóch miesięcy powtarzał że premiera tuż-tuż, i że ale będzie. Jestem złym człowiekiem. Nie odmówię sobie. Kolega woli Nolana od Burtona. Ale jednocześnie ma żal że Joker Ledgera nie był aż tak przegięty (czyt. 'komiksowy') jak ten Nicholsona. Ogarnijcie gościa. Ja nie ogarniam, ale i tak go lubię. Ale nie ogarniam. I będę rechotał złym, pełnym zgniłej żółci śmiechem.

Czy jest jakiś morał z tego wpisu, co miał być krótki, a oczywiście nie jest? Nie wiem, raczej nie. Jest jednak pewno porównanie, raczej mało uniwersalne, bo mi się Prometeusz podobał, a ogółowi nie, ale to jest blog mój, a nie ogółu, więc co tam.

Jestem w stanie przełknąć głupotę i niedociągnięcia fabuły w kosmicznym niby-horrorze produkowanym przez rzemieślnika w wieku emerytalnym. Idąc na kino gościa który na słowo 'wizja' czy 'sztuka' krzyczy 'APAGE!' wiem czego się spodziewać. Niezbyt angażującej mózg rozrywki. Wychodząc z kina nie mam żalu, że nad scenariuszem ktoś tu nie posiedział. Siedzieli pewnie nad tym scenariuszem z 5 lat, a potem zmieniali go jeszcze w trakcie kręcenia, ostateczny kształt fabule nadając dopiero przy montażu. Nie mam z tym problemu. Było to ładnie zrobione, i była tam jedna z chyba najobleśniejszych scen jakie widziałem. Producent zarobił. Ja wyszedłem z kina bez zażenowania.

Co innego Batman Nolana. Skoro gość się nadyma na kręcenie całej epickiej sagi, na przedefiniowanie mitu Batmana, opowiedzenie go na nowo, w nowych realiach, realistycznie i z psychologiczną głębią, to co to kurwa miało być, to co ja widziałem w kinie wczoraj??? Epickie to w tym filmie były tylko bzdury. Oraz wąsy Wayne'a, w pierwszej części filmu. Może dałem sobie wcisnąć piarowo-reklamowy kit, ale to nie o to chodzi. Poprzednie części w miarę trzymały się kupy, a tu taki flop. Co innego gdyby te filmy, poza nielicznymi onelinerami, miały do siebie jakikolwiek autodystans, poczucie humoru, whateva. Ale nie. To jest na poważnie. Wszystko. I wtedy te wszystkie głupoty mnie bolą.

Zakładam że będzie kolejna część Batmana. Typuję sobie już w główce nawet tytuł. Nolan skręci ją jak będzie chciał (złota kurwa, wiadomo... eeee,  kurwa miało b... eeeee. KURA miało być, nie wiem co poszło dwa razy nie tak :/ w każdym razie etj KURY się nie zarzyna). Ale życzę mu, by producenci zrobili mu kiepski żart.

Powiedzieli że kryzys. Że to. Że tamto.

I że budżetu jest tylko na tyle, by film trwał półtorej godziny. I ani minuty więcej.

By utrzymywali go w tej wiedzy przez pół roku.

Niech kombinuje.

I niech się skurwiel poci.

Niech cierpi.


Plakaty totalnie alternatywne, bo wrzucanie kinowych jest 2mainstream.
Posterek z Prometeo autorstwa Janée Meadows.  
Posterek z DKR o ile dobrze ogarnąłem jest stąd: http://frodesignstore.blogspot.com/ (kupa dobroci BTW).

poniedziałek, 23 lipca 2012

Syndrom Mamonia

Tak naprawdę to miałem poświęcić najświeższy (LOL) post nowemu Spidermanowi, więc w skrócie:

nie jestem fanem trylogii raimiego. Jest dla mnie zbyt infantylna, zbyt nakierowana na emoproblemy licealisty, za bardzo ultimate-spidermanowa, za bardzo przynudza. Nie cierpię Tobiego Magłajera w roli Człowieka Pająka. Ten typ to totalna pipa mnientkim chujem robiona, nie ważne czy jest przed, czy po dziabnięciu przez pająka. Jego przeobrażenie po spotkaniu z symbiontem to już totalna groteska, może i zamierzona, ale słaba. Kirsten Dunst natomiast sprawia wrażenie permanentnie upalonej. Jedyne dwie rzeczy w starej trylogii to gościnne występy Bruce'a Campbella i J.K. Simmons w roli J. Jonaha Johnsona.

A co z resetem? Garfield to dla mnie Peter Parker. Totalny nerd, wycofany ale inteligentny, z poczuciem humoru, u niego one-linery wychodzą tak samo naturalnie jak pęczniejące ego Downeya jr. w roli Iron Mana. Parker to on. Tak samo z Emmą Stone. Kupuję ją i jako Gwen Stacy (EMMA STONE!!!), i sam fakt wprowadzenia Gwen przed MJ, co umożliwi wprowadzenie emofazy pewnie w części drugiej.

Poza tym plus za Ifansa w roli Connorsa, Sheena jako wujka i Field w roli ciotki, oraz Learyego w roli ojca Stacy. Na słabą obsadę narzekać nie można.

Tak czy siak - jest efekciarsko, dynamicznie i z jajem. Jedyny zarzut to ten jebany BING, który nie jest w stanie przekonać nikogo, że true nerd by z niego korzystał. Kij z tym, to najlepszy jak na razie film o Spidermanie. Melike

Starałem się być lapidarny. Wiem że nie umiem.

Więc do tematu.


Z dużym lagiem załapałem się jakiś czas temu na zajarkę formacją Baroness. Ekipa z Georgii zajebiście miesza klasyczny metal ze sludgem, stonerem i progresją. Album 'Blue Record' mnie krótko mówiąc rozjebał. Kawałek A Horse Called Golgotha ilością występujących w nim patentów starczył by mniej ambitnej kapeli na nagranie całej EPki (co najmiej). No kaman, kliknijcie play:

 
Niebieskie Nagranie to kapitalna płyta, przeszyta powtarzalnym motywem, jednocześnie najeżona zmianami tempa, ale nade wszystko nieustannymi zmianami, nie pozwalającymi by następowały powtórki zwrotek, refrenów, czy nawet ich fragmentów w tej samej formie. Progresywny metal w formie czystej. Ekstaza.

Po czym trzy lata od Niebieskiego, ci kolesie wydali Żółty i Zielony album na raz. Podwójny album, w którym każda połówka trwa co najmniej pół godziny.



Posłuchałem nagrań prezentujących album na streamach choćby tu (dzięki, Szymon), i się obesrałem.

Pierwsza, żółta połowa albumu, chociaż jest zdecydowanie mocniejsza, i tak jest odejściem zespołu w lżejsze rejony, co mnie nie boli, bo mnie sponiewierała.

Po intrze wchodzi Take My Bones Away, utwór o stonerowej motoryce, który można potraktować jako przejście pomiędzy metalową przeszłością kapeli a resztą albumu. Jest fajne brzmienie gitar, miło brzmiące przestery przy solówie. Jest moc. Acz nie tak sroga jak niegdyś. Jest singiel.


Potem leci March To The Sea, zdaje sie kolejny singiel, pulsujący bas, wolniejsze tempo (tępo? dafuq?), nieco lżejsze gitary i głos wokalisty, który sprawia wrażenie jakby w międzyczasie gość poćwiczył i zrezygnował z darcia ryja na rzecz śpiewu. I ściana gitar. Nie mój ulubiony kawałek, ale ma potencjał. I moc.


Little Things - melodyjna, prawie balladowo łagodna gitara, spokojny śpiew, wkręcający się w mózg riff, podkreślany basem. Postrockowa przestrzeń brzmienia, że tak to nazwę, cokolwiek by to nie znaczyło. Trzeci kawałek z rzędu i trzeci potencjalny hicior (gdyby nam się MTV przez ostatnie półtorej dekady nie wzięło i nie zmarło).

(Lewar, jak Ci nie wstyd???)

Twinkler - niemal ballada, przestrzenna, klimatyczna, z wokalnymi chórami. Jest chyba nawet flet i klawisz, dziwny brzęczący przester. Jak to ponoć powiedział ojciec Holcmana: 'najlepsze ballady robią metalowcy'. Nic do dodania.

Cocainium - to już jazda na fristajlu, jakieś hammondy w tle czy coś, astralne prawie klimaty zajeżdżające psychiodelą, z motorycznym, szorstkim refrenem.

Back Where I Belong - tu już skojarzenia jadą mi za sprawą wokalu w okolice Bitelsów. Niektórzy może poczytają to jako wadę. Potem wchodzi przesterowana, chropowata gitara, ale skojarzenie nie ginie aż do końca kawałka.

Sea Lungs - kolejny motoryczny kawałek. Wokal lekko bulgocze, pewnie dlatego że lekko go zalewa ciągnąca ten kawałek jakby zimna fala, albo trochę the Cure, nie wiem. Kolejny kandydat na porządnego singla. Kawał porządnego hard rocka.

Eula - jeden z najlepszych chyba kawałków na albumie, przywodzący mi na myśl Pink Floydów. Prawie 7 minut trwania kawałka daje dość miejsca na zrobienie z niego cudeńka. I wyszło. Z tyłu mózgu odpalają mi się skojarzenia. Nie pamiętam z czym. Trochę z Again Archajwów, trochę jakieś Mogłaje i inne Astronauty. Ale mi się to podoba, niesamowicie, od początku do końca.


Żółta połowa albumu jest dla mnie kapitalna, bo jest po prostu równa, a nie jest to poziom ani niski, ani średni. Nie jest na pewno tak mocna jak poprzednie albumy Baroness, za co sporo osób na nich psy wiesza. Szkoda mi tych typów co marudzą, nie wiedzą co piszą/mówią. Może nie jest najostrzej, może konstrukcja kawałków nie jest już tak nakombinowana, ale muzycznie jest to na pewno rozwój kapeli. Ja tam pójścia w stronę progresji, postrocków, dodania klawiszy, nasączenia grzmienia głębią (jak by to banalnie nie brzmiało) nie potrafię przecenić.

Tydzień czy dwa tygodnie po odpaleniu odsłuchów w sieci cały czas jednak nie mogę przebrnąć do Zielonego. Żółty jest tak zajebisty że powtarzam go raz za razem, a bardziej jeszcze stonowana druga połowa płyty po pierwszej, genialnej wybitnej połowie, jakoś mi nie wchodzi. Nie wiem czy jest gorsza, mam po prostu dysonans. I dystans. Muszę do niej wrócić za jakiś czas, zwłaszcza że studyjna jakość do tego zachęca. Lekko przesterowany wokal gładko miesza się z gitarami i sekcją rytmiczną, brzmienie żadnego ze składników tego koktajlu ani nie tłumi innych elementów piosenek, ani całości ich brzmienia.

Inna sprawa to oprawa graficzna autorstwa wokalisty, Johna Baizleya. Cudeńko. Piękność. Alfons Mucha z pierdolcem na punkcie czaszek i ptactwa. Chylę czoła, muszę dorwać we własne dłonie wydanie deluxe albumu i nasycić tym oczy.

Szczerze polecam tą płytę, z pełną świadomością że robię to na podstawie zaledwie części wydawnictwa. Nawet wtedy będzie to dla mnie album roku. A jak już dorżnę do bólu żółtą połowę, to może dojrzeję do zielonej części.