niedziela, 29 grudnia 2013

Moje gry roku 2013

Gra która mi w tym roku sprawiła najwięcej ubawu leży jednocześnie na półce wstydu. Jest za długa. Za duża. Nie zdążyłem przerobić całej w natłoku ciekawych premier. Mimo wszystko jak dla mnie to GTA5 jest the biggest, the best, better than the rest. Zaryzykuję takie stwierdzenie na mijający rok, mając nieco jeszcze do zrobienia. Gra wciąga jak bagno, wirtualne niby-L.A. kusi przedmieściami, wzgórzami, centrum, pustynnymi bezdrożami, górami na które można wjechać na rowerze, by zjechać kolejką linową, morzem, dnem oceanu, bezkresem nieba. Bite 10 godzin zajęła mi zabawa w beztroskiego turystę, który tylko zwiedza i kolekcjonuje widoki. Śmiga się autkiem przyjemnie, randomowe wydarzenia potrafią skupić na sobie całą uwagę gracza. Potem wszedłem w historię która też wciąga, ryzykowny zabieg rozszczepienia bohatera na trzech jegomości w pełni się udał. Wszystko wygląda znakomicie, a ilość drobiazgów tworzących klasę tej gry oszołamia. Wisienką na torcie jest niesławny Trevor - psychopata który robi dużo złych rzeczy tylko dlatego że może. Wcześniejsze zabawy z przełamywaniem politycznej poprawności w grach to przy tym gościu igraszka. Bonusowo - jak to ktoś zanalizował - facet nie jest po prostu bohaterem. On jest graczem. Jako postać robi w świecie tej gry wszystko to, co lubi robić statystyczny gracz w scenach, gdy ma pełną kontrolę nad postacią. Kradnie, zabija, bije przechodniów. Nadużywa wszystkich możliwych uroków miasta. Jednocześnie facet przy całym swoim przegięciu i zerowej moralności nie jest bezrefleksyjny i celnie punktuje różne kwestie (choćby przesławna TA-SCENA za którą w Polityce gra zarobiła 1/10). Po GTA4 wątpiłem w tą serię (tam było piękne miasto, oraz nieciekawa dla mnie historia i nudni NPCe). Nie czekałem na 5-tkę, choć było wiadomo że we wszystkich rankingach zamiecie. Dałem się po prostu porwać. Magia wróciła.

Podobnie zabierałem się do 4-tej części Assassin's Creed. Pierwsza część cyklu jest dla mnie zwyczajnie niedorobiona, fajny pomysł, świetne skrypty, rwany i nieciekawy gameplay. 2-ka naprawiła błędy poprzedniczki, by wszystkie swoje atuty roztrwonić w będących skokiem na kasę kontynuacjach. 3-ki nie ruszałem, nie wiem, nie znam. Black Flag ma natomiast genialną przewagę nad poprzedniczkami. Cały spisek i odwieczna walka asasynów z templariuszami jest tu niemal mimochodem. Bieganie po dachach to dalej istotna część gry, tyle że ta mniejsza, w sumie gorsza, i na dobrą sprawę zbędna. Najpiękniejsze jest tu wbicie się na statek, pływanie po Karaibach i porywanie się na coraz grubszego zwierza. Atak, abordaż i plądrowanie, a potem rozwijanie ekwipunku i znowu na wodę. Aż się nie chce ruszać głównego wątku, bo jest naprawdę dużo do roboty, morskie batalie są wciągające i się nie nudzą. Zwątpiłem w tą serię, a okazało się że najnowsza część to dla mnie jeden z tytułów roku.

Tym którzy mało mnie znają albo nie pamiętają już co opisuję na blogu to przypominam - nie gram w indi popierdułki, omijam pixelową awangardę, pykam głównie na PS3, najchętniej w DUŻE tytuły.

Nie powinien więc zdziwić mój zachwyt nad nowym Tomb Raiderem. Nie jestem fanem przygód Lary Croft. Nie załapałem się na początek. Za słaby procek. Brak akceleratora, te sprawy. Wiem że pierwsza część była pionierska dla gier w pełnym trójwymiarze, ale potem gatunek sie rozwijał, medium ewoluowało, a Raidery były niemal takie same, nie licząc poprawy grafiki i kosmetycznych zmian. Bohaterka pozostawała w dalszym ciągu papierową postacią. Pozbawiony charakteru - choć jednocześnie klasyczny - design postaci, psychologiczna próżnia. Na arenę wszedł Drake z cyklem Uncharted i pokazał jak powinno wyglądać action-adventure czerpiące z kina nowej przygody, stylizowane na Indianę Jonesa. Posiadaczom licencji na Tomb Raidera otworzyły się oczy - a więc jednak można tu coś zmienić, zaszaleć, konserwatyzm nie jest jedyną opcją! No i mamy udany relaunch, mocno oparty na tym, co wnieśli kolesie z Naughty Dog. Wzorcowy origin postaci, momentami skrócony i uproszczony, ale za to na brak spektakularnych scen narzekać nie można. Filmowe prowadzenie fabuły bardzo przypomina Uncharted, całość jest jednak cięższa, brudniejsza, zagrzebana w syfie. Oto młoda pani archeolog trafia na bezludną wyspę, gdzie po raz pierwszy przyjdzie jej zabić człowieka. Narodziny legendy, plepleple, ale fajnie skrojone, jedyne co mi nie pasowało to finał, kontrastujący z większością gry, gdzie głównym wrogiem byli zwykli, choć zdegenerowanie ludzie, przyroda oraz własne słabości. Przez większą część gry to bardziej Rambo: Pierwsza Krew niż Indiana Jones. Survival, nie zagadki zaginionej cywilizacji. Błoto, a nie złoty kruszec. Wszystko to spajają jednak oczywiście legendy. Jest klimat, całość wciąga, a zabawę poprawia znany ze starych platformersów sznyt eksploracyjny - zbierz nowy gadżet, a będziesz mógł odwiedzić niedostępną część mapy. Emocjonujące rozpoczęcie od zera. Czekam na dwójkę, która jednak na pewno nie będzie miała siły zaskoczenia, jakim była dla mnie tegoroczna część przygód już-nie-papierowej Lary.

Call of Juarez: Gunslinger - czyli kolejny dowód na to że nasi potrafią, a sukces jednego i drugiego Wiedźmina to nie były przypadki. Parę słów o serii - Techland wykorzystał ciszę w temacie westernowych shooterów, by popełnić nie do końca udaną jedynkę (mnie odstraszyły sekwencje skradane i fajnie się zapowiadającą grę olałem), która jednak znalazła fanów. 2-ka miała fajnych zdegenerowanych bohaterów, skupiała się na strzelaninie, spoko historia, nieco błądzenia koniem po otwartej przestrzeni, przyzwoite acz nie wybitne oceny, ale po premierze Red Dead Redemption nie było już się co licytować wagą ciężką. W końcu trzeba znać swoją miarę. Call of Juarez: Cartel przepchnięto nieco na siłę, w trakcie prac nad świetnym Dead Island. Efekt był marny. Trzech bohaterów (hej, ten patent komuś się chyba u konkurencji spodobał), współczesny western, dwuznaczność bohaterów, fajne patenty na co-opa (w którego nie było zdaje się z kim nawet grać o ile pamiętam) nic nie dały w połączeniu z totalnie średnią oprawą i średnim gameplayem (prowadzenie samochodu to totalna pomyłka). Co w tej sytuacji? Po pierwsze - powrót do westernowych realiów. Po drugie - schodzimy z wysokiego C, nie siłujemy się w kategorii sandboxów, bo gra i tak by nie wygrała z pare razy przecenionym a dalej wybitnym RDR, asekurujemy się tym co zwykle wypalało - bohaterem i historią. Gameplayowo Gunslinger to prosty shooter w oldskulowym duchu, gdzie jednak liczy się szybkość i celność, za które przydzielane są oldskulowe punkty. Skojarzenia z Bulletstorm na miejscu. Można rozwijać postać o skille. Wszystko to opatrzono kapitalną, komiksową grafiką i świetną muzyczką, gdzie country i motywy westernowe ciągnie drone'owa gitarka. Tyle oprawy, która starczyła by na udaną grę. Siłą produkcji jest jednak główny bohater, narrator, który rozpoczyna swoją opowieść w saloonie, przy szklaneczce whiskey. Co on mówi - to się dzieje gdy gramy. Gość czasem się plącze, momentami wymyśla niestworzone historie, czasem zmienia zdanie jak wyglądały wydarzenia, i wtedy gra się cofa. Coś pięknego. Banan gwarantowany. Dużo dobrego strzelania, a co najważniejsze - opowieść, w której ważniejsze jest nie o czym ona jest, a jak jest opowiadana. Na tym polega sekret wielkich gawędziarzy. I ten sekret posiedli panowie i panie z Techlandu.

The Last of Us - oczywista oczywistość. Znowu gra atakująca nie tyle skomplikowaną historią, co sposobem jej opowiedzenia. Interaktywna filmowość to patent, którym świetnie posługują się goście z wspomnianego już Naughty Dog. Można powiedzieć w skrócie - facet bez złudzeń i dziewczynka bez życiowego doświadczenia przemierzają wszerz postapokaliptyczne USA, dotknięte plagą zombie. Będzie to prawda, ale będzie też krzywdzące. Gra dobrze dozuje dramatyzm, raz skłaniając się w stronę pełnej napięcia skradanki, innym razem w kierunku dynamicznej strzelaniny gdzie nie wiadomo czy strzelać, czy od razu uciekać. Wygrywa w tym roku immersją, wciągając do świata w przeciągu 5 minut, gdy zapomniałem o tym że gram w grę, dostałem plaskacza w twarz i totalnie zanurzyłem się w ten świat. I w emocje pomiędzy bohaterami, bo w końcu to gra o szukaniu bliskości, w momentach gdy najbardziej się jej boimy. Bo strata, gdy nie ma się już i tak nic, boli najbardziej. Kapitalna gra, przygoda w którą można zagrać. Film, czy też miniserial który można przejść. Linearny, ale co z tego? Wrażenia pozostają.

XCOM: Enemy Within - tak, to był rok powrotu legend. Relaunch kultowej strategii można uznać za udany, wciąga, zmusza do myślenia i kombinowania, zachęca do powrotu i odpalenia gry na wyższym poziomie trudności, bo nie jest to jednak tak długa i złożona gra jak pierwowzór. W dobie szybkich krótkich gier nie jest jednak aż tak minimalistyczna jak konkurencja. Są elementy pierwowzoru, liftingowi poddano tryb dowodzenia (na padzie sprawdza się idealnie), niestety autorzy poddali się też obecnej modzie na narracyjność, filmowość etc., co doceniam w grach, gdzie jestem samotnym bohaterem i przeżywam przygody, ale nie kupuję w momencie gdy jestem bezimiennym Dowódcą, i w statycznych momentach w bazie ktoś tam musi mi coś pieprzyć. Tak czy siak - dobra gra na myślenie.

Hotline Miami - a w sumie to nie wiem. Muszę nadrobić...

The Wolf Among Us: Episode 1 - Faith - czyli początek narracyjnego serialu od Telltale Games. Żywe Trupy olałem bo nie lubię, mam w plery, ale tu nie mogłem przejść obojętnie, bo autorzy gry sięgnęli do komiksowego świata Baśni. Faktem jest że seria koło 5-tego tomu traci impet by coraz bardziej zwalniać, i przeszło mi zauroczenie, ale to w dalszym ciągu kapitalny pomysł na świat, z wielkim potencjałem na przygody. Gra spowodowała że urok odżył. Oczywiście jest się Wielkim Złym Wilkiem (dla nieznających komiksu - paskuda z Czerwonego Kapturka, tu podana w wariancie chandlerowskim), i rozwiązuje się zagadkę śmierci. Kryminał. Bez oczywistych odpowiedzi. Cliffhanger. Do zobaczenia przy następnym odcinku. Kupuję konwencję, ubawiłem się setnie, dialogi przednie, aktorstwo znakomite, grafika nie pierwszej jakości, ale to nie o to tu chodzi, tylko o przeżycie historii, z możliwością lekkiego nią pokierowania. Kupuję. Polecam. Czekam na ciąg dalszy.

Brothers: A Tale of Two Sons - miniaturowa perełka. Zabawa na dwie-trzy godziny ale i tak wciągająca. Dwaj Bracia wyruszają w Podróż. A więc na dzień dobry mamy jakieś tam skojarzenie z Journey, gra jest platformerem z zagadkami nieco w duchu ICO, całość zanurzono w świecie nordyckich baśni oraz opatrzono znakomitą grafiką i przednimi widokami. Piękne maleństwo na jeden wieczór. Jedyny feler - liczyłem że skoro to gra, gdzie kontroluje się dwóch bohaterów, to świetnie nada się na kanapowego co-opa. No więc nie. Nie ma takiej opcji. Trudno.

DmC: Devil May Cry - wole stare, ale i ten jest przedni, dobry system walki, zadziwiająco wręcz jak na niejapończyków (no ale Ninja Theory swoje wiedzą), wciągający świat, gdzieś między demonicznymi spiskami a Orwellem, kapitalny design leveli, i tylko ten emo-dzieciak w roli głównej... no ale można o nim szybko zapomnieć, za dużo się dzieje. Slasher roku.

Guacamelee - jestem w trakcie, jak tylko ponownie opłacę PSN+ to chętnie dokończę, ale już wiem że to przednia rzecz. Oldskulowy platformer w duchu Metroidów i Castlevanii, wbity w trykoty luchadora. Meksykańskie klimaty, graficzka w stylu Samurai Jacka, momentami hardkorowe wyzwania. Bonusowo fajny humorek i żonglerka memami. Nie warto zostawiać na później, bo to świetna rzecz.

Poza podium, ale i tak warte dziubnięcia - Far Cry 3: Blood Dragon, za kapitalny klimat i oprawę rodem z epoki VHS. Za te pixelowe przerywniki, czerstwe teksty i szarżę na laserowym dinozaurze. Metal Gear Rising: Revengeance za możliwość poszatkowania każdego w taką kostkę, plasterki czy elementy, jak tylko nam się zachce. Świetny system walki. Poza tym wiadomo - przeginka prosto od Hideo INC., chyba już na to robię się za stary. Snajper 2 wcale nie był taki zły jak piszą. Nowy Batman też nie był wcale taki zły jak piszą, przy obu się nieźle bawiłem.

Za przehajp roku uważam natomiast Bioshock: Infinity. Fajny pomysł na fabułę, świetny świat, design całości, jak zawsze w serii. Tak samo też jak zawsze wszystko osłabia mierny gameplay. Wolał bym to jako komiks, film, serial, cokolwiek, gdzie nie musiał bym grać. W efekcie do przodu pchała mnie tylko chęć zobaczenia jak wygląda kolejny sektor i w jakim stylu ma odjechaną architekturę, bo owszem, jest na co popatrzeć. I tyle. Nawet nie wiem czy chce mi się toto kończyć :/ Drugi fuckup - Beyond: Two Souls, które nawet się sprawdza jako historia, ale też nie chce się w nią grać, bo autorzy co chwilę przypominają 'hej! to jest gra! grasz w grę! to interaktywna przygoda, więc albo pójdziesz tam gdzie ci każemy żeby popchnąć fabułę, albo nie pójdziesz nigdzie!'. Pomyłka straszna, biorąc pod uwagę jak autor fapuje się tą interaktywnością, a wiąże graczowi ręce.

Na koniec w ramach rehabilitacji, bo to 'staroć' z roku 2012, ale dopiero teraz nadrobiłem. Spec Ops: The Line, czyli militarny third person shooter. Gra powstała na silniku Unreal, więc nie dziwi że jest niejako klonem Gears of War - taktyczne lepienie się do ścian, ograniczona ilość amunicji, te sprawy, tylko żołnierze ruszają się mniej ociężale. Strzela się przyjemnie, ale mniejsza o to. Gra dzieje się w ogarniętym anarchią Dubaju. Fabuła? To jest Jądro Ciemności na pustyni. Czas Apokalipsy w spustoszonym mieście. Odwołania można długo wyliczać, co istotne jednak - nie mogę zarzucić tego samego co niegdyś RDR, stylizacji na mocne kino, przy jajach za małych by pójść po bandzie. Autorzy poszli po bandzie. Fabuła potrafi zaskoczyć, emocjonalnie zniszczyć, pokazać graczowi jakie jest miejsce żołnierza w konflikcie. Zaczynamy jako amerykańscy kowboje ruszający na ratunek. Z minuty na minutę nadęcie siada coraz bardziej, a krwi coraz bardziej pokrywają się krwią. Tego w grach w takim natężeniu nie było. Dosadnie przedstawiono że są sytuacje, gdy tak zwane 'dobre decyzje' po prostu w przyrodzie nie występują. Znakomitość. I jeden z najlepszych finałów, z jakimi miałem w ostatnich czasach do czynienia. Nadróbcie jeśli nie znacie. W odpowiedni nastrój wprowadza już w czołówce wisząca do góry nogami poszarpana flaga USA, i lecący w tle Gwieździsty Sztandar w wersji Hendrixa. Amerykanie w życiu by nie zrobili takiej gry. Brawa dla odpowiadających za singla Niemców. Fachowa robota, aż trudno uwierzyć że to wyszło z germańskich rąk.

czwartek, 26 grudnia 2013

Moje komiksy roku 2013

Rok się kończy, konkurs tam jakiś trwa, ja się lenię, czas na bilans. Wynika mi że to był dobry rok, bo było naprawdę dużo dobrych tytułów. Duża część z nich, co cieszy, to produkcje polskie. No to jadziem.

Z  naszych rzeczy w mojej opinii wygrywają Maszinowcy z Samojlikiem. Pierwsi trafili do mnie głównie dwoma tytułami. Wiem że podobno Maczużnik do komiks roku, ale mnie najbardziej sponiewierała Warszawa Mazola. Komiks, taki normalny, z narracją w kadrach, ale bez rysunków. Można? Można. I to niezmiernie śmieszy jednocześnie, żadna tam nieciekawa gra formalna. Michał Rzecznik... No cóż. Często się mówi że ktoś wyważył otwarte drzwi. Tu jest nieco inaczej. Michał wyważył drzwi zamknięte, ale takie o których nikt nie miał pojęcia. Fenomenalna książeczka jak dla mnie.

Drugi strzał Maszynistów który mnie trafił to A niech cię, Tesla! Jacka Świdzińskiego. Obłędne poczucie humoru (jak zawsze) kapitalnie współgrające z minimalistycznym, ale niesamowicie obrazowym rysunkiem (też jak zawsze). Jest nieco tytułowego tesli, dziwacznych urządzeń, agentów, strzelaniny, splecione wątki, humor. Znakomita rzecz.

A Samojlik - wiadomo. Norka Zagłady to kolejny kapitalnie narysowany komiks przygodowy dla dzieciaków, nafaszerowany popkulturowymi mrugnięciami okiem, co by się czytający go tatusiowie nie nudzili zanadto. Bartnik Ignat i skarb puszczy - zamiast animorfów historia, ale też komiks o walorach edukacyjnych, znowu bez nachalności. Ten pan wysoko ustawia poprzeczkę dla nowego komiksu dla dzieciaków. I dobrze.

Nieco (ale niewiele) niżej na podium kolejne dwie pozycje. 566 kadrów Dennisa Wojdy, jedna z najfajniejszych rzeczy roku, może jednak nad Samojlikiem, nie wiem. Bezpretensjonalna saga rodzinna, w dodatku tworzona eksperymentalnie, kadr po kadrze, a składająca się na spójną opowieść. Więcej na ten temat o TUKEJ. Tam niżej.

Pozycja ostatnia to Trust. Album wiadomego autora. Różne rzeczy można o Przemku pisać, ale ja tam niezmiennie do jego technik i warsztatu mam rispekt, nie ważne że z pełnowymiarowych komiksów od niego doczekaliśmy się tylko coś tam o Figurskim i Wojewódzkim, no i komiks unijny. Tym razem grubaśna antologia prac różnych i wszelakich. Jeszcze nie przejrzałem/czytałem całego, ale poraziło mnie parę plansz, zaskakujących rysunkiem, którym bym się u Przema nie spodziewał, że tak umie i może.

Coś na pewno jeszcze było, ale lecę dalej. Propozycje zagraniczne.

Joe Sacco i Strefa Bezpieczeństwa Goražde - dla mnie tegoroczny #1. Emocjonalnie niszcząca relacja z Bałkanów. Spotkałem się z zarzutem że to komiks o jednostronnej perspektywie, ale to nie reportaż o całej wojnie i wszystkich stronach konfliktu, ale o jednej enklawie, gdzie ludzie starają się żyć dalej, choć skala wszechogarniającego skurwysyństwa rejestruje niemożliwie wysoki poziom. Więcej o tym też TUKEJ (linek ten sam co poprzednio).

Oczywisty numer dwa - Kot Rabina i Joann Sfaar. Długo trzeba było czekać na tom trzeci, oczekiwanie wynagradza otrzymanie integrala aż do tomu piątego. Historia tytułowego kota który zaczął mówić i komentuje sytuację w swojej rodzinie algierskich Żydów. Przenikanie się kultur i religii, ze szczególnym uwzględnieniem tradycji talmudycznej to baza do przewrotnych spostrzeżeń i komentarzy zwierzaka. Wymiar całości jest w oczywisty sposób humanistyczny i niechętny wobec wszelkich przejawów nietolerancji (w końcu to tak naprawdę komiks o współistnieniu), ale nie zabrakło też paru zdań krytyki pod adresem Izraela. Nie jest jednak moralizatorsko i dydaktycznie, humor jak wspomniałem przewrotny, a kreska momentami cudownie wręcz groteskowa. Mistrz.

Numer trzy - Jaś Ciekawski - podróż do wnętrza oceanu. Podróż jest w najlepszym 3D na świecie, warto się zapoznać bo wizualnie oszałamia ta historyjka, o czym niedawno zresztą pisałem TUKEJ.

Na podium powinien się chyba też znaleźć Fotograf, razem z Jasiem na trzecim miejscu. Komiks wyjątkowy - podróż do ogarniętego wojną Afganistanu razem z Lekarzami Bez Granic. Choć historia rozgrywa się nie współcześnie, a w latach 80-tych, daje ciekawe spojrzenie na ten kraj i odpowiedź na pytanie - dlaczego nikt nigdy go nie podbił? Gęsta struktura klanowa i nieprzychylne człowiekowi ukształtowanie terenu to pierwsze odpowiedzi. Sam komiks jest natomiast o tyle wyjątkowy, że przedstawia podróż tytułowego fotografa, jego przygody i problemy, w formie pamiętnika, przerywanego co chwilę serią autentycznych zdjęć które trzaskał bez opamiętania.

Opuszczamy podium, jadę już bez numeracji miejsc.

Rzeczy dobre, które dziwnym trafem dotarły do nas dopiero teraz:

Liga Niezwykłych Gentlemanów. Czarne akta - dowód na absolutne odjechanie Alana Moore'a. Historia spajająca tom 2 i 3, będąca czymś... Nie wiem, pośrednim między komiksem a tradycyjną książką? Ciekawa gra formą, Harker i Quatermain wykradają tytułowe akta, by pomiędzy własnymi przygodami przeglądać ich zawartość. To okazja dla czytelnika by poznać wcześniejsze i późniejsze losy kolejnych lig, utrzymane w formie literackiej charakterystycznej dla epoki. Jest zaginiony tekst Szekspira, jest bitnikowski bełkot, jest tekst Crowleya (oczywiście opublikowany pod nazwiskiem jego literackiego odpowiednika), i najlepszy ze wszystkich, tekst w którym Jeeves i Wooster walczą z poczwarami ze świat Lovecrafta. Więcej pisałem o TUKEJ. Nie. Czekajcie. To się POWINNO znaleźć na podium...

Batman: Długie Halloween - już pięć lat temu dziwiłem się, że tego komiksu nie wydano jeszcze w Polsce. No i w końcu go mamy. Jeden z najlepszych komiksów o Batmanie, kapitalnie oddający uwielbiany przeze mnie klimat wynaturzonej bajeczki, przepuszczonej przez filtr zdemoralizowania które towarzyszy światu dorosłych, bonusowo rodzina Corleone. Czy jak im tam. Absolutny must-have, więcej o TUKEJ.

Kick-Ass - baza do popularnego filmu, jeden z przykładów na to, że pierwowzory zwykle są dużo lepsze. Pastisz komiksu superbohaterskiego dla nastolatków, zabawa formą nieco w duchu Strażników, ale biorąca na warsztat nie ponurych, posągowych herosów ze świata DC, a nastoletnich bohaterów pokroju Spider-Mana, nie tylko zresztą. Millar szydzi z naiwnego idealizmu komiksów dla nastolatów, i leci po bandzie, momentami bez hamulców. Dobre. Bardzo. Acz bez przesady. Jednakowoż lepsze stanowczo niż złagodzony film, który jednocześnie stara się być pastiszem, z drugiej strony filmowców nie stać było w paru scenach na brak kompromisów, by w finale dżampnąć szarka.

Tyle w temacie nowości na które trzeba było długo czekać. Na listę w sumie powinny trafić też dwie reedycje, po pierwsze Strażnicy, bo to dzieło niezmiennie wielkie, a dopiero obecne wydanie oddaje mu należyty szacunek. All hail Alan Moore, aż dziw że nigdy nie pisałem o tym komiksie, tylko w jego kontekście. Z drugiej strony - hej, to Strażnicy, każdy powinien ich znać, nie ma sensu opisywać oczywistości. Kiedyś pewnie coś popełnię. Druga rzecz z reedycji do Marvels z WKKM,  niedawno wydani przez Muchę, teraz trafili pod strzechy kioskowo. Uwielbiam statyczną epickość mazów Rossa, jak również fakt, że życiorys fotografa jest tu scenariuszową bazą by prześledzić trzy czy cztery dekady historii amerykańskiej superbohaterszczyzny. Lubię bardzo. Więcej TUKEJ. Poza tym oczywiście reedycja pierwszego tomu Ligi Niezwykłych Dżentelmenów. Było w pytałke i jest w pytałke. Takoż samo Przybysz. I Pjongjang. Obrodziło dodrukami zajebistych rzeczy. Nie wspominam o Calvinie i Hobbesie, tu nie da się wskazać jednego tomu, bo seria niszczy jako całość.

Hilda i troll - pięknie rysowany i przednio wydany komiks familijny. Historyjka krótka, wątła, ale nadrabia estetyką i tym nieuchwytnym klimatem, który kojarzy ni się z Doliną Muminków.

Zaduszki - nieco głupio że aż tak nisko na liście, ale jak już pisałem - nie o kolejność tu idzie, więc pewnie alfabet zawinił. Historia babci i wnuczki, które z Izraela przylatują do niechętnej niezmiernie Żydom Polski, by odzyskać kamienicę. Historia ma sporo twistów, więc nie ma sensu zdradzać jak się rozwija, Rutu Modan jest tu rozkosznie przewrotna, ciekawie i niestereotypowo patrzy tu na społeczne relacje izraelsko-polskie, w dodatku dawno (jeśli wogóle) nie było tak bogato w komiksie zagranicznym zobrazowanej Warszawy. Polecam.

Fistaszki - każde. Zawsze.

Poza listą - Rork integral numero uno, w ciemno, bo pewnie by się załapał, jak bym zdążył nabyć i przeczytać. Lubię tą kreskę, a najbardziej mi podchodziła z tajemniczym klimatem białowłosego. W końcu okazja poznać całą serię, od dawna już nieobecną na rynku, bo przegapiłem. A w ciemno zakładam że warto. Pamiętam tylko że Cmentarzysko katedr niszczy wizualnie, chętnie się przekonam i dam zniszczyć. Poza listą także drugi tom Hildy, z tych samych powodów.

czwartek, 12 grudnia 2013

Jaś Ciekawski

Polecanka klasycznie przedświąteczna. Rodzicu - kup ten komiks dziecku. Kobieto - kup go swemu chłopu. Komiksiarzu - kup go w prezencie sobie. Albo lepiej dziewczynie swej, może się przekona do historii obrazkowych, a sam też sobie fajną rzecz poczytasz/pooglądasz.

Jaś Ciekawski - Podróż do serca oceanu to komiks powodujący że oczy naprawdę wychodzą z orbit. Powodem jest technika 3D, ta oldskulowa, gdzie efekt się wywołuje różnokolorowymi okularami. Same oczy z orbit wychodzą nie od męczarni, jaką często fundują podobne patenty, a z wrażenia.

Historia jest stosunkowo prosta - tytułowy bohater schodzi coraz niżej w podmorskie głębiny, by poznać mieszkańców oceany. Ławice ryb, dziwne stworzenia, prądy morskie - wszystko to czeka na niego, a świetnie opracowane efekty trójwymiarowe wciągają w głębię tego świata. Mógłbym się produkować samodzielnie, ale trudno mi wymyślić coś więcej ponad słowa, którymi komiks opisywał mi Szymon Holcman. Komiks jest wyjątkowy. Efekty przestrzenne robią niesamowite wrażenie, i potrafią przekonać do siebie nawet osoby które za efektem 3D na przykład w kinie nie przepadają. Wszystko to prawda, a samej przestrzenności która parokrotnie poraziła mnie iluzją wielości planów nie da się opisać. Trzeba to zobaczyć. Po prostu trzeba. Dość dodać, że sam komiks był atrakcją na jednym ze spotkać ze znajomymi, kiedy to album, wraz z okularami krążył z rąk do rąk.

A tu można zdaje się zobaczyć jak działa efekt 3D, o ile ma się na nosie okularki (np z Ligi Niezwykłych Dżętęmęnów: Czarnych Akt), czekerałtjo:


Kupcie, zaznajcie nieco dziecięcej radości obcując z przygodami Jasia. Ja miałem dziką frajdę oglądając komiks w okularach, co chwilę mrucząc 'to niesamowite!!!', budząc tym przy okazji zaciekawienie żony. Jeśli macie wątpliwości, to pójdźcie przynajmniej gdzieś, gdzie ten album sprzedają, i do niego zajrzyjcie, oczywiście w okularach. Jaś Ciekawski to naprawdę wyjątkowa pozycja, i w moim osobistym rankingu jeden z tegorocznych komiksów roku.

Gonzo poleca.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Mroczny Rycerz powraca

Ciąg dalszy sagi Batmana, bo jestem na fali.

Batman Tima Burtona z 1989 - lubiłem zawsze i był to dla mnie nie tylko pierwszy porządny, ale i jeden z najlepszych filmów superbohaterskich. Oglądany po - a nie przed Batman Powraca - gryzie po prostu w oczy oldskulowością. Ten film się niestety zestarzał, czego przez lata nie przyjmowałem do świadomości. To nie ta scenografia, nie te efekty, nie to oświetlenie i nie tak popłynięta momentami praca kamery co w drugiej produkcji Burtona, która powstała w sumie tylko 3 lata później. Miałem wrażenie że oglądam z fantazją zrobiony, ale jednak teatr telewizji. Wizja Burtona nie kuleje, relacja Bruce-Alfred znakomita, kapitalnie podkreślono że maską nie jest Nietoperz, ale Bruce Wayne, film ciągnie do przodu Nicholson. Z drugiej strony nie jest tak mrocznie, widać że o tu mamy starusieńkie efekciki siedzące jeszcze wyraźnie w dobie kinematografii lat 80-tych, a tu oprosz, makieta porażająca swoją makietowością, a te samochody to czy to nie resoraki przypadkiem? Kolejna część jest i lepiej wykonana, i mroczniejsza i wogóle wszystko cacy, wisienką na torcie są dużo mocniejsze odniesienia do niemieckiego ekspresjonizmu. Pierwszy Batman w dalszym ciągu pozostaje dla mnie wzorcem jak opowiadać takie historie, gdzie można w nich autorsko zaszaleć, a gdzie powinno się być wiernym litery oryginału (vide trylogia Nolana, dla mnie w porządku jako filmy, ale za mało batmanowa). Fajna wizualizacja miasta, bohatera, ale w pełni swoją wizję Burton zrealizował dopiero przy kolejnej produkcji z Gackiem.

Lecę dalej.

Batwoman: Elegy - ten zespół po prostu nie mógł nawalić. Greg Rucka to dobry opowiadacz, świetnie odnajdujący się w tych mniej pulpowych, poważniejszych historiach, w dodatku dobrze radzący sobie z żeńską protagonistką. J.H. Williams ma kapitalną kreskę i cały garnitur stylów którymi potrafi się posłużyć, jego rysunki w Promethei czy Desolation Jonesie to kalejdoskop zajebistości. Dave Stewart jako kolorysta to ukoronowanie świetnego zespołu, nawet kiepskim rysunkom pewnie potrafił by nadać stylu, choć zwykle na kiepskich nie trafia (tu choćby Mike'a Mignolę wspomnę). Zdziwił bym się, gdyby ta ekipa piekielnie zdolnych wyrobników dała ciała. No i nie dała.

Elegia to historia która powstała prawie 50 lat po narodzinach Kobiety Nietoperza, ale skonstruowana idealnie by przypomnieć ją szerszej publiczności. Być może taki był właśnie zamysł, bo ruda dama doczekała się własnej serii w ramach nowej 52-ki. I bardzo dobrze. Nie znam jej poprzednich przygód, i przyznam że mnie wcale nie ciekawiły (ile osób liczy sobie w ogóle rodzina Batmana? 10? 20? 50???), ale tu obok autorów nie potrafiłem przejść obojętnie. Krzykliwy strój zastąpiono bardziej stonowanym. Zrezygnowano z oczojebnej żółci, postawiono na sprawdzoną czerń z czerwonymi akcentami. Wygląda fachowo, zgrabnie i lekko zajeżdża fetyszyzmem. Pryszczata geek-zona na pewno nie ma nic przeciwko. Ja też nie.

A więc odświeżony design bohaterki, a sama historia w równej mierze jest kolejnym śledztwem, co originem. Nieco odwołań do przeszłości, dzieciństwa, a także trupów w szafie, których zdaje się nikt nie wspominał przez ostatnie półwiecze, a tu nagle wyskakują niczym diablik z pudełka. Ponieważ biorę poprawkę, że to komiks o nieogarniętych dorosłych, co muszą się przebrać za zwierzęta, by mieć pretekst żeby komuś dać w ryj, to biorę to z całym dobrodziejstwem inwentarza. To nawet jest OK. Skoro  to jest OK, to do przyjęcia jest też antagonistka, będąca jako certyfikowana wariatka połowicznie wariatem pokroju Jokera, a jako postać nawiązująca do bajek Lewisa Carolla - połowicznie wariatem pokroju Szalonego Kapelusznika. No może nie do końca, ale na pewno jest wyciągnięta z tej samej bajki. Wszystko to przyzwoicie trybi, tak samo jak świetnie trybi przedstawiona po niemal półwieczu geneza postaci. Kate Kane ma za sobą złamaną karierę w armii, z której wyleciała jako zadeklarowana lesbijka. To część jej charakteru. Nie potrafi żyć inaczej, niż służąc Większej Sprawie. Nie jest też w stanie wyrzec się wartości w które wierzy, złaszcza prawdy. Dlatego po zdjęciu munduru wskoczyła w spandeks, i postanowiłą spuszczać bandytom wpierdól. OK. Origin bez przeginki, ale i do kupienia. Fajnie przepleciony ze wspomnianym śledztwem. Z dupy motywem są Człowiek Wilkołak, Człowiek Rozgwiazda i Człowiek Cośtam, ale jak rozumiem oni są wzięci z jakichś poprzednich przygód Batwoman, jakoś ich trzeba było upchnąć. No drama. Całościowo jest na tyle ciekawie, że intryguje mnie jak tam ruda Żydówka w trykocie daje sobie radę w Nowym 52.


Tyle na temat fabuły, która jest OK, ale wzlotów tu jednak nie ma. Całość do poziomu konkretnej fajności doprawiają rysunki Williamsa. Jak wspomniałem - gość daje radę z różnymi stylami, których tu nie żałuje: jedzie sobie czernią, bielą i szarościami, a całości doprawiają kolory Stewarta. Williams, jak to Williams - jak by nie przyszalał z kompozycją plansz, to by nie był sobą. Bonusowo - też w swoim stylu - jedzie inspiracjami secesją, które się odbijają a to po okładkach, a to po rysunkach antagonistki. Jest smacznie.

Niby nic, kolejne superbohaterskie mordobicie, w dodatku z bohaterką z drugiej ligi, ale czyta się nieźle, a i ogląda jeszcze lepiej. Bohaterka spokojnie mogła by dołączyć do oferty wydawniczej Egmontu. Oby. Bo w sumie dlaczego nie? Williams nie doczekał się jeszcze u nas zdaje się prezentacji na rynku (niech mnie kto poprawi, jeśli się mylę), należy mu się to. Elegia to byłby naprawdę dobry tom zerowy.

sobota, 7 grudnia 2013

Archeologia

                   Kaznodzieja jest świetnym przykładem amerykańskiego komiksu, w którym ubóstwo treściowe próbuje przykryć się obrazoburczymi, kontrowersyjnymi i budzącymi odrazę efektami.

                                                                                            Kuba Oleksak, Splot: Wstręt

Dzięki, Kubo. Nie byłbym raczej w stanie celniej spuentować 66 zeszytów jakiejkolwiek serii jednym zdaniem.

I dzięki Bogu/Bogom/Mocy/Chi/Świętemu Mikołajowi za przeprowadzki, bo można się wtedy dokopać do zapomnianych części archiwum i właśnie takich zdań, zagrzebanych w przerośniętych inną tkanką tekstach.

środa, 4 grudnia 2013

Wielka Kolekcja Komiksów Marvela #2

Poprzedni wrzut o Marvelu zakończyłem zajawieniem tego co będzie po tomie 11-tym. Seria dojechała przez ten czas do tomu 25 (przynajmniej na mojej półeczce), więc chyba czas na przegląd tego co to się namnożyło.

Uwaga, post spływający nerdozą.

No to jazda z tytułami:

12. Avengers: Impas - komiks bez rewelacji - kolejna bzdura o Avengersach niosących pomoc biednym mieszkańcom republiki z Europy Wschodniej - ale na tle Upadku urasta do rangi dobrego czytadła.

13. Marvels - najlepsza chyba rzecz Kolekcji, co pisałem już tukej

14. Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz, cz. 2 - jeszcze nie robiłem sobie powtórki tomu pierwszego, bo dalej jestem obrażony na Haczet że nie ma Kapitana Brytanii

15. Punisher: Witaj Ponownie, Frank. cz. 1 - sssspoko się do tego wróciło nawet. Ennis jednak poniżej pewnego poziomu nigdy nie schodził, ale też - spoko czytadło, nie więcej. Trzeci raz czytał chyba jednak nie będę, i na drugi tom nie czekam.

16. New X-Men: Z jak zagłada - początek runu Morrisona. Nie licząc jednego zeszytu, to jest to jak dla mnie najlepsza część jego ujęcia sagi mutantów.         

17. Tajna wojna - Team up totalny, z dobrą ekipą marvelowskich trykociarzy co robią równie odczapową misję dla Shield co Avengersi w Impasie, bo Fury przegiął z paroma rzeczami pałę. Czyta się spoko, zwłaszcza że interakcja między bohaterami jest, na przykład takiego Spidermana lubię tylko przy takich okazjach, solowo mnie męczy. Fajnie rysowane, pastele czy coś, acz dziwaczna paleta barw.          

18. Iron Man: Pięć koszmarów - znałem, ale OK. Przyzwoite czytadło, inspirowali się nim chyba przy okazji pisania scenariusza do kinowego Iron Mana 3. Plastikowa kreska jednakowoż.   
     
19. Kapitan Ameryka: Nowy porządek - niewiele pamiętam. Fachowa krecha, ale bez wzlotów. Nie jestem obiektem docelowym chyba. Absolutnie nie rozumiem, co ta pozycja robi w serii. Jakieś klimaty post 9/11, ale nie wiem czy to krytyka czy pochwała american way. Nie byłem w stanie ogarnąć co autor miał do przekazania, a na coś się tam silił.

20. Daredevil: Odrodzony - uberklasyk Franka Millera. Czuć że się zestarzało okrutnie. Jednak Millera na półce mieć warto. Kwestia zabytkowo-sentymentalna, coś jak historia Feniksa i te sprawy.

21. New X-Men: Imperialni - tym razem sobie odpuściłem, bo o ile pamiętam to bzdura okrutna (jak zawsze, gdy do świata mutantów wparowują kosmici), ale właśnie tu jest najlepszy zeszyt z całego runu, nieme wejście w psychikę jednej z postaci. Totalna psychodela, świetnie rozplanowana i narysowana. Majstersztyk. Poza tym niekoniecznie.

22. Marvel Zombies - za stary na to chyba już jestem, zawód totalny, chociaż i świat darzę sympatią, i wszystko co z zombie lubię. Albo lubiłem. Czytałem sobie kiedyś Marvel Zombies vs Armia Ciemności, myślałem że skoro cykl to taki megasukces, to zepsucie samograja, jakim było wrzucenie Asha do tego (pod)świata, musiało być przypadkiem. No więc nie. Lata się na zombie od Marvela - te pierwsze - nakręcałem, i nie. Tak jak w Żywych Trupach pytaniem które przewija się przez całą serię  jest 'kto zginie następny, i skąd w ostatnim momencie nadejdzie pomoc', tak tu Kirkman sprowadził wszystko do kwestii 'to kto kogo teraz zeżre'. Zabawa konwencją na poziomie podstawowym, fabuły nie ma nawet w ilościach śladowych. Tylko galeria gnijących postaci. Ale cóż, coś lubianego (np. Brad Pitt) + zombie = komercyjny sukces. Dzięki, ja wysiadam.

23. Hulk: Planeta Hulka, cz. 1 - nie czytałem, wygląda spoko, niekonwencjonalne ujęcie Sałaty zawsze spoko. Czekam na tom drugi.
       
24. Ultimates: Superludzie, cz. 1 - czyli altimejtowi Avengersi, gościnnie Samuel L. Jackson jako Fury. Miałem na celowniku od dawna, bo przegapiłem dawne polskie wydanie. W międzyczasie też Łukasz Mazur polecał o ile pamiętam. Chętnie przeczytam w końcu razem z tomem drugim, Millar to zdolny opowiadacz.

25. Ultimate Spider-Man: Moc i odpowiedzialność - ale to już było, czy jakoś tak... Pamiętam pierwszy zeszyt bodajże od Fun Media, nie robiło mi to. Jeśli to to. Nastoletni Parker w dobie internetów, ale jeszcze przed smartfonami. Wolę jak Bendis bierze się za doroślejsze rzeczy. Typowo po amerykańskiemu narysowane czytadło najwyżej na kibel, ale hej, co ja zrobię? Nie przepadam za Spidermanem. Dzieciarnia pewnie się jara. Robert Sienicki też.

Tyle na półce. Czy warto dalej zbierać serię? Niektórzy wymiękają i opychają to co zgromadzili. Ja tam jadę dalej, bo jest jeszcze sporo ciekawości, a teraz chyba te lepsze tytuły z mojej perspektywy będą wpadać. Głupio mi to na sztuki kompletować, a i prenumerata mega wygodna, więc przy tym zostaję. Nieco mi wisi obrazek na grzbietach, ale jak już lecę kolekcją, to kolekcją, jak słucham płyt (nawet w mp3) to też odpalam od początku i słucham do końca, po kolei. Bez zmieniania tracków. Nie da się ukryć, że poupychane tytuły są nierówne, część to komercyjne pewniaki, część to klasyczne, mocne pozycje, a część wręcz dziwi co robi w tym zestawieniu, ale jak już pisałem poprzednio - hej, takie są prawa kolekcji. Niech będzie. Prawie połowa za mną, pewnie dojadę do końca, niezmiennie licząc na odpowiedź DC.

Co w tomach które jeszcze do mnie nie dotarły?

26. Superbohaterowie Marvela: Tajne wojny, cz. 1 - czyli legendarny crossover, dzięki któremu nic w świecie Marvela nie było już takie jak wcześniej (LOL, jasne). 12 zeszytów które łączy różne serie, a które nie mogły się ukazać w czasach TM-Semic. Teraz zrozumiem czy 'a szkoda', czy 'bo redaktorzy mieli rację', ważne że dane będzie się przekonać co to warte. Wiadomo że superherosi trafiają w kosmos, z kimś tam walczą, w efekcie Kapitan Ameryka dostaje nową tarczę, ktośtam cośtam, a Spiderman zaprzyjaźnia się z Symbiontem. O ile pamiętam to stoi za tym ciekawa historia - było zagrożenie procesami od autorów pierwszych wersji wyglądu poszczególnych superherosów, więc żeby ustrzec się od pozwu to zmieniono np Spidermanowi design. Na czarny. A może chodziło o zabawki? Nie wiem, nie znam detali, ale pewnie nadrobię wkrótce, bo wyszła na rynek książkowy Niezwykła historia Marvel Comics, dzięki której to pozycji Stan Lee przestanie być dla polskich fanów geniuszem i sympatycznym staruszkiem w jednym, a zacznie funkcjonować jako człowiek, któremu zdarzały się skurwysyńskie zagrywki (zaznaczam - wyrokuję bez czytania)

27. The Mighty Thor: W poszukiwaniu bogów - nie przepadam za Thorem (choć tak źle jak w jego ostatnim solowym filmie na bank nie będzie, po prostu nie może być), ale sprawa wygląda następująco: z plusów - Romita junior. Z minusów - Romita junior. Pytanie co tam się lubi nie lubi. Wczesny Romita jednakowoż dla mnie zawsze spoko.

28. Astonishing X-Men: Niebezpieczni - drugi tom runu Whedona. Nie pamiętam z niego nic, poza tym że jakoś w trzecim tomie chyba mutanci lecą w kosmos i robi się lipa. Początek jednakowoż był OK. Lubię tak bardzo, że aż sprzedam wydania Muchy. Joss ma miejsce w moim serduszku za Firefly, ale jego mutanci to jednorazówka. Choć dobrze napisana.

29. Iron Man: Demon w butelce - czyli Tony Stark vs Alcman. Czytałbym.

30. Hulk: Planeta Hulka, cz. 2 - dopełnienie jednego z poprzednich tomów. Wtedy chętnie zjem całość.

A co dalej? Sporo dobrego, choć naprawdę nie wiem czy warto lecieć po całości, bo to tylko ułamek. Zaczynam uważać swoją prenumeratę za fanaberię z której po prostu nie chcę rezygnować, bo a nuż coś z pozostałych tytułów mi się spodoba. Normalnie tak komiksów nie kupuję, a tu proszę, bonusowo adrenalinka, czasem niespodzianka, acz zwykle zawód.

Jest jednak na co czekać, po anglojęzycznej liście lecąc to choćby Spiderman: Blue (Loeb+Sale), House of M (mam to w plecy), World War Hulk, czy znakomity Wolverine: Old Man Logan (Millar). I ja przy tej serii wydawniczej pozostaję. Sporo dobrych tytułów, może tyle samo lipy, ale pomiędzy tym pozycje których sam bym pewnie nie wyszperał, albo planował że zrobię to kiedyś kiedyś, a potem zapomniał.