środa, 30 grudnia 2009

"LOBO: the Snatch"

Idę za ciosem. Atakuję z pół-kompletną fabułą filmu który Ritchie mógłby zrobić, o ile w ogóle będzie go robić.


Czołówka. Szybki, teledyskowy montaż, pulsująca muzyczka. Kolejne przejeżdżające komiksowo przekolorowane ujęcia wprowadzają bohaterów. Lobo. Brainiac. Vril Vox. Lex Luthor. Paru innych superkolesi.

Na Syriuszu ma miejsce kradzież kryptonu z lokalnego banku. Dokonują go... Kosmiczni Żydzi? Nie wiem, Żydzi mogą sie czuć obrażeni. Ale nie wiem jak zmienić ten motyw (na kogo) żeby Żydzi obrażeni się przypadkiem nie poczuli. W każdym razie - bandyci dzielą łup, a nie jaki Frankie Frag Fingers/Frankie Frago-Palcy (Benicio del Toro, bo kto jak nie on?) bierze ze sobą duży okruch kryptonitu, który ma przewieźć dla zleceniodawcy napadu na ziemię. Akurat galaktycznym centrum wszechświata okazuje się być Londyn, a więc na tym ziemskim zadupiu ma on przekazać kryształ. Po drodze jeden z typów daje FFF namiar na gościa z Londka - niejakiego KGBeast, który zaopatrzy go w co chce - broń, niezdrowe używki, whateva, w końcu loty międzyplanetarne mają tak dobrą ochronę, że tylko studenci są w stanie coś nielegalnego wnieść na pokład.

Alfa Centauri. Baza L.E.G.I.O.N.-u, trwają przygotowania do Galaktycznych Mistrzostw Superherosów w Londynie, do których to zawodów wspomniana fundacja wystawia swojego zawodnika, Pięknego (zakuta gęba, pierwszy lepszy brytyjski oprych). Konkurs jest ustawiony, ale to jedyna szansa dla "L" żeby się wkręcić i nieco podpromować. Planowane jest Wielkie Wejście Pięknego (w skrócie), ma wlecieć na arenę na kosmicznym motorze. Który jednak się zepsuł, i działać nie chce. Vril Vox (pomalowany na zielono i wbity w spendex Jason Statham) wysyła jednego ze swoich przydupasów na Czarnię, bo jak wiadomo Czarnianie świetnie znają się na kosmicznych motorach. Nie wiedzieć czemu, dowódca "L" nie wpada na pomysł posłania podwładnego do najbliższego dealera czy komisu kosmicznych motorów, co będzie miało nieoczekiwane konsekwencje.

Syriusz - wspomniany poprzednio bandzior dzwoni do KGBeast z informacją o kryptonie i że będzie go wiózł typ z zacięciem do hazardu.

Nowy Jork - Lex Luthor dzwoni do FFF, który przyleciał na ziemię, i wysyła go do swojej londyńskiej filii i każe się trzymać z dala od hazardu. Następnie Luthor dzwoni do filii i mówi że FFF już jest na wyspie. FFF kupuje guna od KGBeast, a ten prosi go o zrobienie za niego zakładu przed meczem bokserskim u bukmacherów.

Przydupas Vrila trafia na Czarnię, i kupuje używany motor od niejakiego Lobo (Vinnie Jones - soory Jason... swoją drogą to jest myśl, ale nie tylko ja na to widzę po szybkim guglnięciu wpadłem). Jako gratis dostaje kosmicznego delfina, który po drodze mu ucieka. Przy odjeździe motor się psuje, przydupas chce się kłócić, ale obietnica nakarmienia go jego własnymi kiszkami zniechęca go do dalszej dyskusji. Do dialogu włącza się w jedyny znany sobie sposób Piękny. Lobo jednym ciosem haka uwala mu łeb, po czym robi sobie z niego popielniczkę na cygaro, i ze znudzeniem mówi 'no to spieprzać'.

Siedziba Justice League of Europe. Jeden z pierdołowatych superherosów bawi się z latającym delfinem, którego kupił właśnie na Czarni. Ziomboje dostaną cynk, że pewien zbrodniarz z innego świata dybie na ziemię, i że będzie go można dorwać u bukmacherów, gdzie właśnie zmierza.

FFF dzwoni ze swojego samochodu do centrali, że podrzuci paczkę po meczu bokserskim. JLE szykują się do akcji i blokują wyjście z samochodu FFF pod centrum bukmacherskim.

Czarnia. Vox na wieść o zgonie Pięknego się wścieka, sam leci do Lobo, dogaduje się że ten będzie walczył w pojedynku za niego. Lobo się kłóci, kłóci i w końcu mówi 'chuj tam, mogę walczyć, ale kupujecie mi taki fajny motor, z zajebistymi głośnikami przy siedzeniu i czaszką na dziobie, dorzućcie tylko cebrzyk piwa i jestem IN. Nie pamiętam tylko dlaczego w następnej scenie macie być boso czy tam bez gaci, ale ma to coś wspólnego z królikami'.

Londyn. Brainiac (niezastąpiony Alan Ford, z procesorami przyklejonymi do ogolonego łba), który organizuje zawody, oczywiście się wścieka, bo zmiana zawodnika rozwala już ustawione zakłady, i każe Voxowi załatwić, co by Lobo dał dupy w 4tej rundzie, bo będzie źle.

NY. Luthor rozmawia z londyńską filią, dowiaduje się że FFF poszedł na mecz. Decyduje się sam przyjechać do Londynu, choć nie cierpi Wielkiej Brytanii (co ciągle powtarza), i samemu dopilnować interesu.

Zasadniczo to kręci się dalej w znany sposób (tak jak i wcześniej), a nie mam czasu teraz całą historię przerabiać. Dalej wystarczy tylko nicki zmieniać, z małymi wyjątkami. Bo...
Zamiast Kulozębego pojawia się Metallo (Gerard Butler albo Dolph Lundgren - sooory Vinnie...), który akurat bawi w Londynie.

Lobo postanawia rozpieprzyć mecz bo nikt mu nie będzie nic dyktował, a potem rozpieprzyć Brainiaca, bo nikt nie będzie zabijał Czarnian, jeśli on sam tak nie zdecyduje.

JLE to oczywiście sieroty, i KGBeast nie będzie miał problemu ze zrobieniem im z dup jesieni średniowiecza.

Delfin który połknie kryptonit wróci oczywiście do Lobo, dzięki czemu niebieski harcerzyk mu nawet nie skoczy. O ile ktoś wpadnie na pomysł filmowania starcia LOBO z S.

A wspomniana Czarnia która cały czas dycha, to tylko myk, dzięki któremu w kontynuacji filmu da się pokazać ludobójstwo w skali planetarnej, a potem zekranizować "Ostatniego Czarniana".

Wiem że to ostro naciągane, ale który komiks o LOBO nie był???

No to teraz tylko pytanie - ma ktoś namiary na jakiegoś bonza z DC albo na Ritchiego? Sprzedał bym pomysł na scenariusz... może by z tego chociaż komiks przed premierą filmu ciachnęli...

poniedziałek, 28 grudnia 2009

Jaki będzie "Lobo", jeśli jednak zekranizuje go Guy Ritchie?

-Lobo będzie narratorem z offu, będzie miał uliczny, brytyjski akcent, i będzie strzelał one-linerami jak popaprany;
-akcja będzie osadzona w jakimś gangsterskim zakątku Londynu;
-Lobo będzie częścią grupki podobnych mu twardzieli (L.E.G.I.O.N.?), która na sam początek filmu zostaje wydymana, po czym musi skołować dużą kasę, bo jak nie to skonają w męczarniach; wróg jest uber zły, obstawiam Brainiaca, albo Brainiaca 2 lol;
-fabuła będzie dotyczyła nie tylko liczącego wiele zer długu w kredytach, ale też czegoś rzadkiego i bardzo wartościowego... hm, kryptonit?
-będzie więcej równoległych wątków i postaci 2-goplanowych niż fabuły, prawdopodobnie Ritchie upchnął by 1/4 universum DC, każdy każdego robi w wała, a to wszystko splata się w jeden wielki Okrąg Życia, gdzie bohaterowie obrobieni przez X, obrabiają A, który obrobił B, który obrobił kogoś innego, aż dojdziemy do typa co obrobił X... Kto normalny kantuje Brainiaca?
-na bank pojawi się jakiś Rosjanin, jako koleś nie do zajebania (Rusek-maska? łiiii!!!); ktoś kojarzy jakiegoś ruskiego villaina z DC?
-obowiązkowo pojawi się grupka kompromitujących się na każdym kroku pierdołowatych pseudo-twardzieli, którzy cały film coś chcą, ale nie mogą, stawiam na JLA;
-ktoś będzie pozbywał się swoich ofiar, karmiąc nimi jakieś zwierzęta... kosmiczne delfiny Lobo?
-film na bank będzie miał dobry soundtrack i teledyskowy montaż;
-skoro to świat DC, to pewnie będzie Killer Croc, grany przez Vinniego Jonesa;
-nie obędzie się bez ratingu R, nawet jeśli zamiast fuck będzie frag;
-no i na koniec, choć mało odkrywczo, Lobo zagra Jason Statham.
Znowu mi blogspot na systemie na którym siedzę grafy blokuje, więc będzie bez mazanego przez Biza Lobo, pokazującego fucka.

wtorek, 22 grudnia 2009

Koniec Legendy

Umarłem towarzysko. Nie udzielam się. Nie bryluję. Nie uczęszczam. Nie czytam komiksów. Nie bloguję. Sprawiłem sobie przedwcześnie na gwiazdkę PS3, i oficjalnie dla reszty jestem martwy. Nie podzielam co prawda zdania Mara Oleksickiego i Sztyba że trzeci plejak to 'zupełnie inna kultura grania' (gra to gra, konsola to konsola), ale na nadrabianiu ekskluzywnych zaległości upłynie mi pewnie kolejne pół roku.
Na pierwszy ogień poszły Uncharted, Heavenly Sword i Metal Gear Solid 4. O ile pierwsze tytuły zapewniły mi całkiem fajną rozrywkę, acz czuć już że to nie premierowe pozycje, o tyle MGS4... No frapująca to gra. Piszę to z pozycji fanboja serii.
Uwielbiam pierwsze dwie części. Z racji nieposiadania PS2, 3ki nie było mi dane nigdy dokończyć - popykałem, i mnie środek jakoś znudził. Fajny wstęp, wkręt w fabułę, a potem monotonne łażenie przetykane bossami, bez popychania historii do przodu nawet na centymetr.
Co innego jedynka i dwójka. Zwłaszcza jedynka. Filmowa narracja. Bogaty wstęp, bazujący na poprzednich, 8-bitowych częściach, i co za tym idzie - rozbudowane tło wydarzeń. Zwroty akcji. Mnogość ciekawych postaci. Voice acting (David Hayter moim #1), muzyka. Wrogowie. Nowatorska w końcu koncepcja gry 'skradanej'.
Obie części oczywiście też równe nie są, o ile dwójka jest ładniejsza i bardziej momentami epicka (na miarę filmów Michaela Baya), to jednak pierwszy MGS miał w sobie więcej dobrego. Dużo ciekawsze zacieranie granic gracz-interface. Dużo ciekawszych bossów (i fajniejsze z nimi pojedynki). Zwartą - jeśli chodzi o jedność miejsca i bohatera - fabułę. Nie łaziło się metroseksualnym Raydenem, w robocie był tylko Solid Snake. Zasadniczo było lepiej.
Najważniejszy jednak w cyklu jest chyba dla mnie bohater. Anty-bohater - wcześniej rzadki typ protagonisty w grach. Żołnierz, który za sobą ma swoje Wielkie Bitwy, ale dla którego wojna nigdy się nie kończy. Zawsze jest kolejna walka, na którą nie ma już siły, ale musi do niej stanąć. Zwłaszcza że dla niego to cały czas to nie kolejne wojny, a jedna i ta sama. Gość ma w sobie coś z Clinta Eastwooda, coś z Bogarta, coś z Wiedźmina. Zwłaszcza że tak jak ten ostatni jest produktem, a nie człowiekiem, potworem stworzonym do walki. Który robi to, co ma robić, ale w to nie wierzy.
No i ja tego zrezygnowanego typa który zagryza zęby i robi to co trzeba nie potrafię nie lubić.
Po tym obszernym wstępie, mogę się w końcu podzielić refleksjami co do 4ki.
Pierwsze wrażenie - zawód.
Jako fanboj (acz nie z tych die-hard fanów, w końcu nie kupiłem PS2 dla MGS3) miałem problem z przełknięciem faktu, że Solid zdziadział. Co chwila niedomaga, pokasłuje, stęka. I ma wąsa. A to trudno zaakceptować. Z drugiej strony ta gra to w końcu pożegnanie z herosem. Trochę taki "Powrót Mrocznego Rycerza", gdzie Snejku co chwila dostaje palpitacji serca, ale i tak dalej pędzi ratować świat. To też trochę "Gran Torino", gdzie Eastwood żegnał się z Brudnym Harrym, i resztą twardzieli których zagrał. Co chwile warczy, pokasłuje. Ale w końcu jaki ma być na starość, w swojej ostatniej misji? Przełknąłem to jednak (zwłaszcza że można założyć na twarz skórkę młodego Snejka, zupełnie niepodobnego do tego z MGS2).
Zawiodły mnie też dwa pierwsze akty z pięciu, tworzących grę. Trochę skradania, trochę strzelania, można się podjarać grafiką i symulacją pola walki (które po Modern Warfare 2 jakoś mnie nie ruszyły). Ale fabuły to tam nie ma. Można się otrzeć o Liquida/Ocelota. Pod koniec drugiego aktu pojawia się jedna z kluczowych postaci jedynki. No nie ma tego, co miały pierwsze części - historia nie wsysa, bo jej prawie nie ma. Jest tylko podstarzały heros, i nowe pole walki. Pewnie sporo złego robi grze fakt, że każa misja to inny setting, inna część globu. Nie ma równomiernie rozkładanych akcentów fabularnych.
Nie ma też fajnych bossów. Death squad znany jako Beauty and the Beast jest inspirowany bossami z jedynki, jednak tym brak zupełnie osobowości. Każda postać ma za sobą podobną łzawą historię (wrzucaną zresztą w sposób dość nachalny w opowieść), co ma potęgować pacyfistyczny wymiar gry, ale po mnie spływa. Mie ma tu postaci na miarę Ocelota, czy Mantisa.
Prawie nie ma też zabiegów typu 'podłącz pada pod inne gniazdo żeby zmylić przeciwnika', czy 'Fission Mailed'. Są raczej odniesienia i nawiązania, a to już nie to. Żarcik z 'włóż drugą płytę' jakoś mnie nie ubawił, ani nie sprawił że sie zdziwiłem że w pudełku była tylko jedna.
Jak już zaczynam od wad, to muszę wspomnieć też o słabiznach fabularnych. 4ka to klamra, spinająca poprzednich pięć części. Jako taka momentami nie dość ściśle je spina. Pełna jest luk. Na przykład scena, w której jeden z adwersarzy po spuszczeniu poniżającego łomotu zostawia spokojnie Snejka. Chociaż konflikt między nimi jest na śmierć i życie, i wiadomo że dopóki go nie zabije, to nie będzie miał spokoju. No ale przecież epicki pojedynek trzeba przesunąć na późniejszą część gry, nie środek. Efekt idiotyczny. Tak samo jak idiotyczne są niektóre zwroty akcji, które mają zaskakiwać - i zaskakują - ale logiczne to one nie są. Motywacja części bohaterów jest co najmniej niezrozumiała. Podobnie jak zbędny jest jeden finałowy efekt dramatyczny. Nie ma on sensu jak dla mnie. Spełnia pewną rolę narracyjną. Wali w dekiel efektem. I to ostro. Ale sensowny jest średnio.
No i niech ktoś powie, tak szczerze, że zrozumiał do końca o co chodziło z tym wirusem FOXDIE.
Przekombinowane toto.
Nowe możliwości są fajne, grafika niezła, wstawki efekciarskie, akcja dynamiczna. Ale nie to jest najważniejsze w tej serii. Najważniejsza (dla mnie) jest fabuła i jej prowadzenie.
A to sie zaczyna dopiero w akcie trzecim. Zaczyna się zagęszczanie wątków, splatają się motywy od lat 60-tych (czy nawet wcześniejszych), do wydarzeń z 2ki. I robi się grubo. I dobrze. I ciekawie. I wkręca. Tylko bossowie jacyś tacy z dupy. Na szczęście przewija się sporo ciekawszych typów z części poprzednich. Jest Rayden, który tym razem jest prawdziwym techno-testosteronowym madafaka, Liquid/Ocelot, jest EVA, jest też sporo niespodzianek.
Największe zalety tej gry docenią tylko fani serii. Którzy znają wszystkie poprzednie gry. Sam części nie wyłapałem, bo nie znam 3ki. Jednak nagromadzono tego dużo, i robi z rozwijaniem się fabuły od aktu trzeciego, aż do epilogu, coraz lepiej. Sporo flashbacków wizualnych, sporo dźwiękowych wspomnień starych dialogów. Sporo scen nawiązuje do poprzednich wydarzeń. Wspomniałem o bohaterach. Odmienną sprawą są nawiązania poza serię, jak zdanie "War has changed", które Snejku wygłasza na początku intra. Jednakowoż najważniejsze są nawiązania do poprzednich części, które splatają się w końcu w jedną całość. Nie do końca spójną. Nie całkiem logiczną i zrozumiałą. Ale w końcu saga Snejka doszła do finału.
No i mam odczucia dość ambiwalentne. Bo gra mnie samą grywalnością wkręciła umiarkowanie. Bo miała być mega, a zawiodła. Bo to. Bo tamto. Ale po finale, długim i wielosegmentowym jak w "Powrocie Króla", czułem się jak po powrocie z jakiejś długiej wycieczki. Nie będę kitował że dla mnie ta wojna zaczęła się dziesięć lat temu z pierwszym MGS - zacząłem od dwójki, ale i tak była to wyprawa która mnie wciągnęła. Epilog 4ki ją kończy. Scena, którą zapowiadało tło do menu, mimo przewidywalności i tak robi wrażenie. Po czym następuje epilog epilogu. Dostaję w twarz. Umieram. Uznaję Kojimę za hohsztaplera prawie na miarę Von Triera. Ale i tak genialnego.
Ta seria jest wielka. Jest się czego czepiać. Nie jest dla każdego. Ostro momentami przesadza z patosem, humor zwykle mnie nie trafiał. Dla wielu za dużo jest wstawek filmowych (ale w końcu taka specyfika emgieesów). Ale i tak to jedna z najlepszych growych jazd jakie zaliczyłem ostatnio (mówiąc o 4ce), i wogóle (licząc całą serię).
A Solid Snake, we wszystkich swoich zupełnie niepodobnych do siebie wersjach, pozostanie dla mnie chyba growym herosem #1. I kropka.
Pod skryptem: po przejściu tej gry mam po prostu uczucie że warto było się przesiąść na PS3, zanim ta gra się zestarzeje. A może nigdy się nie zestarzeje? No dobra. Bez przesady...

niedziela, 13 grudnia 2009

Zombieland

O ile ostatnia produkcja z zombiakami jaką widziałem ("[REC] 2") była dla mnie totalną lipą, o tyle najświeższa tego typu produkcja, która dziwnym zrządzeniem losu trafiła do naszych kin, idealnie trafiła w moje oczekiwania. No może z wrażenia się nie zachłysnąłem popcornem, ale ubaw był.

Główny bohater tego filmu to nastoletnia wersja Woody'ego Allena, przynajmniej jeśli brać pod uwagę jego neurotyzm. Przemierza spustoszone przez plagę USA, by dotrzeć do swoich rodziców. Nie wie co dokładnie przydażyło się stanom, i jak to się tak rozniosło. Nie wie tego widz. Nie wiedzą tego i autorzy dzieła, i szczerze mówiąc mają to chyba gdzieś. Ważne że swoje odegrała zapomniana już choroba szalonych krów, a młodzian przemierza Stany w towarzystwie przygodnie poznanych ocalałych. Wszystko jest tak naprawdę pretekstem do bezpretensjonalnej zgrywy i prezentacji paru scen soczyście napchanych rzezią. Jak ktoś pisuje np. do Co Jest Grane, i nie wiedzieć czemu liczy na jakąś głębię (w filmie o zombie? WTF???), to się oczywiście srodze zawiedzie, i wlepi jedną gwiazdkę, ale miłośnicy kina z żywymi trupami powinni być zadowoleni.

Nie ma sensu żebym rozwijał się o fabule (której nie ma), czy streszczał sposoby mordowania. Chodzi o podróż, taką nieco w stylu "Żywych trupów" Kirkmana, tylko w wersji pastiszowej. Są poznani ludzie, opustoszałe miasta pełne gnijących spacerowiczów, jest rekonstrukcja podstawy amerykańskiego światopoglądu, czyli oczywiście rodziny. Z jajem. Bez patosu. I z paroma niespodziankami.

W sumie najlepszym testem tego czy film może podejść jest początkowa lista płac. Apokaliptyczne sceny w slo mo połączone z Metallicą? Mnie to kupiło, sami sprawdźcie:



Spodobało się? No to polecam, w komplecie z filmem filmowcy przewidzieli jeszcze kapitalnego Woody'ego Harrelsona jako redneckiego masakratora zombiaków, i fajnie prezentowaną listę zasad, dzięki którymi można przeżyć plagę zombie. Zapoznajcie się z nią, nigdy nie wiadomo kiedy ta wiedza może się przydać.