wtorek, 31 sierpnia 2010

SALT

Na początek czerstwy żarcik.

Jaka jest różnica pomiędzy pomidorem a polką?


Pomidora się soli.




A polkę się tańczy.


Koniec żarcików, wracam do tematu. "Salt" to spieprzony film i basta. Miał być Bourne w spódnicy, i niby jest. Akcja jednak ślamazarniejsza, brak tej dynamiki, brak tak sprawie zrealizowanych scen akcji. Brak fabularnej konsekwencji i spójności. Miał być realizm, jak w Bournie albo nowych Bondach. No i niby na początku jest, ale potem gdzieś ginie po drodze, pod natłokiem bzdur i mało racjonalnego działania szpiegów i agentów (motywacje ruskich, cel ruskich, sposób osiągnięcia celu - przecież to się kupy nie trzyma!!!). Przegięte sceny akcji idące w stronę "Matrixa" czy "Wanted" też w utrzymaniu realizmu nie pomagają (szyb windy made my day). Miała być postzimnowojenna paranoja, no i niby jest. Naiwność fabułki , o ile jest rodem z Bondów z Connerym, nie została jednak okraszona ani trochę przymróżeniem oka. Głupotę i naiwność mogę wybaczyć. Nie mogę wybaczyć jednak że to wszystko, przy całej swojej głupocie, jest tak zupełnie na poważnie i udaje że jest realistyczne. Nie jest. Pomysły z zabójstwem prezydenta są passe, ponownie jak intrygi mające wywołać III wojnę światową, a przynajmniej te na takim poziomie. Litości.

Paradoksalnie nie zaczyna się źle. Przekazanie jeńców od razu przypomniało mi "Die Another Day", monolog w trakcie przesłuchania - ze swoimi wszystkimi wstawkami dokumentalnymi, spiskowymi odwołaniami do historii i koncepcją super-szpiegów - jest zrobiony w konwencji cut-scenek z MGSów, scenka w windzie to mrugnięcie okiem do fanów starych Bondów, a sama podkładka pod fabułę - rosyjscy szpiedzy 'uśpieni' w amerykańskim społeczeństwie - kapitalnie zgrywa się z aferą szpiegowską z przed dwóch miesięcy. Tylko że to potem się zupełnie rozłazi. Brak racjonalizmu. Brak logiki. Kulejąca psychologia i totalnie abstrakcyjne metody (i motywy) działań służb specjalnych. Niezaskakujące twisty. No i głupi finał. Na tle całości Olbrychski, którego nie cierpię, wypada naprawdę świetnie.


Przy całej mojej niechęci do nowych Bondó wolę jednak "Cassino Royale". Może to nie Bond, ale bo przynajmniej dobry film. W przeciwieństwie do głupiutkiego "Salt".

sobota, 21 sierpnia 2010

Najtestoror... Najtaster... Najmęskszy film roku!

Cieszy mnie, że w dobie "Monologów waginy", Dni Cipki, komiksu kobiecego i ekspansji metroseksualnych osobników którzy to nie mieszczą się już w taryfach, i zaludniają metro i autobusy, nie zapomina się do końca o facetach. Mało tego. Robi coś specjalnie dla schlebienia im patriarchalnie wypaczonym gustom. Może chodzi o to, że "Niezniszczalni" mocno osadzeni są korzeniami w latach 80-tych, kiedy to faceci nie byli bardziej wystylizowani niż ich laski, a kobiety mogły lubić gotować.

Stallone nie musiał odrabiać pracy domowej. On wie jak się robi kino akcji, przerabiał to tyle razy, aż mu swego czasu żyłka pękła, i o mało nie wykitował. Nie ma ambicji politycznych. Nie bluzga przy policji na Naród Mojżeszowy (najlepszy patent na hollywoodzkie samobójstwo). Nie ma też ochoty osiąść na laurach, grywać epizody to tu to tam, czy rozkręcić własnego serialu. Tak jak w nowym Rockym - nie poddaje się, przypomina za co go lubiliśmy, i pokazuje że można się starzeć nie tylko z godnością, ale i z młodzieńczą energią.

Pomysł na film jest prosty, ale tak genialny, że walnął mnie w czoło już na etapie przymiarek do produkcji. Zebrać best action heroes of the 80's, dodać paru młodziaków, wziąć na warsztat fabułę dającą sporo pretekstów do czegokolwiek, i zabawić się jak za dawnych lat. Więc jest Stallone, Rourke, Lundgren, w epizodzikach Willis i Szfarceneger. Z młodziaków fikają Statham i Jet Li, we swoim pierwszym wspólnym filmie który nie daje dupy. Jako evil mastermind najlepszy z najlepszych w byciu złymi po tym jak mu się kariera wykopyrtnęła i musi grać w ciekawostkach pokroju "Dead or Alive", czyli Eric Roberts. Do kompletu dwóch wrestlingowców, którzy oczywiście będą musieli stoczyć ze sobą figta. I jakiś Murzyn. Bo tak widać było trzeba.

Fabuła - jakaś jest. Bananowa republika ameryki łacińskiej, brodaty dyktator przewodzący klasycznej wojskowej juncie, coś z narkotykami i rewolucją, a w to wszystko są wplątani tytułowi najemnicy. Więcej nie trzeba. Kolejne 100 minut to zapchane testosteronem kino akcji w starym stylu. Dzieje się dużo. Biją. Strzelają. Tną. Pościgi są, i parę fajnych wybuchów, z czego jeden naprawdę piękny. Poza tym chodzi o zasady, honor, i piękne kobiety. Mięśniaki walczące naiwnie w imię wartości to coś co już wyszło z mody, ale może wróci jeszcze na to moda. To naprawdę przyjemnie się ogląda. Akcja prawie cały czas, jest brutalnie (pierwszy korpus strącony z nóg w bodajże trzeciej minucie), dialogi są cheesy, ale bywają naprawdę zabawne.

Pytanie - czy warto? Osobom których w latach 80-tych nie ruszało kino akcji (albo się nie załapały) chyba odradzam. To nie dla nich. Stallone ładnie i z autodystanem kłania się swoim fanom, którzy pamiętają go z czasów jak jeszcze nie wstydził się obnażać umięśnioną klatę. Latka minęły. Kino poszło w stronę 3D i niebieskich stworków z komputera. Polityczna poprawność to norma. Nadmierna brutalność to gwarancja umiarkowanych zysków. Natomiast Stallone po świetnych nowych odsłonach Rocky'ego i Rambo zrobił konsekwentnie to, na czym się zna najlepiej. I ja się ubawiłem, bijąc w kinie brawo, krzycząc 'yeah' i wymachując zwiniętą pięścią jak małolat. Bo tu chodzi o nostalgię. I jak kogoś to ma prawo ruszyć, to niech idzie koniecznie do kina.

Pod skryptem: Co Jest Grane dało dwie gwiazdki. Ktoś potrzebuje większej rekomendacji?

Pod skryptem 2: miałem zamiast normalnego wpisu machnąć wpis najlepszych wg mnie scen, ale sobie daruję, co by nie psuć Wam zabawy. Zwróćcie jednak uwagę na wejście Murzyna do korytarza w czasie finałowej napieprzanki. Właśnie dla TAKICH scen kręcono ten film. Czekam na kontynuację, oby Van Damme, Seagal i Snipes się tym razem załapali.

wtorek, 10 sierpnia 2010

Komiksy to nie tylko komiksy

Tytuł wpisu dzisiejszego ma być jednocześnie tyle prowokacją do intelektualnej rozkminy, co czystą głupotą. Drwiną taką. Faktem jednak jest że ma związek z treścią wpisu, a ja po prostu w tani sposób domagam się atencji. Bo rzadko piszę. Ale po kolei.

Dzisiejszego wpisu prowokatorem jest formacja Fear Factory, na której koncert trafiłem byłem właśnie z kolegą. Osoby co kapeli nie znają albo nie lubią - zapraszam dwa akapity dalej, gdzie rozwinę dlaczego komiks to nie tylko komiks. Dla reszty - parę zdań o występie. Po pierwsze - Prorgesja, tak jak była, tak samo jest i będzie dennym klubem. Nie dość że w miejscu gdzie psy dupami szczekają, to w dodatku małe toto, duszne, nieprzewiewne, i jakoś tak umiarkowanie przyjacielskie dla akustyków. Support był. Jakiś tam. Piwo też. Średnie. Po czym dym, i wyszły gwiazdy. Śmieszne losy są tej kapeli. "Demanufacture" to jeden z moich (obok "Roots" Sepy, "Ill communication" BBoysów, czy drugich Deftonsów) ulubionych albumów ogólniaka, i dalej go lubię. Wokal Bella, na przemian warczącego jak dzika świnia i wchodzącego na rzadko uczęszczane przez współczesnych metalowców rejestry, chirurgicznie masakrujące riffy Cazaresa i miażdżąca cyce sekcja rytmiczna. Moc. Potem FF grało jakoś tak mniej dla mnie, potem sie im pojebało i wyjebali Cazaresa, potem się pomieszało lepiej - Cazares wrócił, ale poleciała sekcja rytmiczna. I nagrali coś nowego, i przyjechali na warszawskie zadupie. Czekam na reunion w lepszym lokalu.

No ale OK, koncert. Defowo-blekowa niemal rzeźnia, na przemian z kawałkami które przypomniały mi o co Cazares miał beefa z Kornem. Beef był o brzmienie. Coś było na rzeczy, acz nie wiem kto komu je zajumał. Ogólnie zabawnie - basista miał na gitarze 6 strun, Cazares natomiast z 8 albo i 10 (z Dżimim Pejdżem i tak nie wygrał), dopiero potem wrócił do swojego 7-strunowego Jebaneza. Nachrzanianie, mosz pod sceną, pot na plecach, ryki z paszcz, wilgoć w powietrzu i na ścianach. Polecieli głównie starszymi płytami, tylko 2 kawałki z ostatniej. Pół koncertu, problemy techniczne, kombek, przejazd po hitach z "Demanufacture". Track tytułowy, Self Bias Resistor, Zero Signal, Replica na dobicie. Chyba nawet w kolejności jak na albumie popłynęli. Była moc mocarna, acz mi Hunter-Killera zabrakło, a to IMO ich najlepszy utwór. Trudno. I tak mocno pieprznęli. Godzina-10 i poszli w dupę, a ja zostałem z pomysłem na wpis na blog(a).

A więc dlaczego komiksy to nie tylko komiksy, i co to ma do gwiazdy metalu sprzed 15 lat? Otóż chodzi o album "Demanufacture", jak wspomniałem jedną z moich ulubionych płytek z elo, a także IMO najlepsze co nagrali (po koncercie wnosząc - chyba mają podobne zdanie). A co konkretnie z płyty? Okładkę, autorstwa niejakiego Dave'a McKeana. Oprosz, wklejam:


Okładkę tą lubię jeszcze z czasów, zanim wiedziałem co to "Arkham Asylum" i co McKean ma do "Sandmana". Aż sobie z wrażenia (co by poczuć się ogólniakowo i wogl) kupiłem tiszerta. Motyw graficzny kapitalnie koresponduje z cyberpunkową, Terminatorem nasyconą tematyką tekstów grupy. Acz to nie jedyna kooperacja. McKean stworzył też okładkę i wkładeczkę do "Obsolete", kolejnej płytki grupy, oprosz:


Jak poszperać (i jak ktoś nie wi), to okazuje się że McKean w ogóle dużo okładek dla albumów projektował, nie tylko dla FF (jakieś single, coś), ale w ogóle dla moich ulubionych kapel, czy też raczej do ulubionych niegdyś płyt.

Po kolei. Machine Head, "Burn My Eyes", Dave w pełnej krasie:


Life Of Agony, "Soul Searching Sun", fajnie zestawione słońce z jajem sadzonym i okiem, czy co to w ogóle jest, zażynałem taśmę z tym albumem solidnie, nawet wpoiłem ją swojej przyszłej (tudzież obecnej, zależy od perspektywy) kobiecie:


No tak, mietalowce, a coś może subtelniejszego? Niech będzie album z miksami Tori Amos:


A może wykonawca w którego wkręciłem się już po ogólniaku? Buckethead, "Monsters and Robots":


Ogólnie jest tego w pip. Skinny Puppy, Front Line Assembly (ze 20 okładek???), czy też rzeczy bardziej lajtowe i wkręcone w kulturę masową, jak na przykład OST z "Fortepianu", prosz:


OMG, znalazła się nawet okładka do albumu niejakiego Neila Gaimana. Ktoś wie co to za typ?


Jest tego naprawdę dużo - the Misfits, Alice Cooper, Kreator i inni. Komiksowym zajawkowiczom polecam przejrzenie galerii makkinowych okładek samodzielnie i po kolei. Podobnie osoby po prostu zainteresowane przenikaniem się mediów, czy też współczesnymi ludźmi renesansu zachęcam do poszperania po stronie McKeana w dziale 'CD Covers', szukać O TU! Mógłbym coś dodać od siebie, podsumowawczo, ale obraz wart jest tysiąc słów, mnie się tego tysiąca słów nie chce pisać, a grafiki McKeana bronią się same. Smacznego.

sobota, 31 lipca 2010

OMG. Znowu piszę o komiksach.

Znowu piszę o komiksach, czego raczej nie praktykuję ostatnio. Tak jak i pisania na blogu wogóle. Powód będzie prozaiczny - wchłonąłem 2-gi tom Torpedo, i chcę wszystkim jeszcze raz tą serię polecić. Może ktoś przegapił, zawsze jest szansa nadrobić.

Cykl Abuli i Berneta to topowy noir, jednak zamiast wygadanego detektywa który zachowuje się jak degenerat ale ma złote serduszko, mamy gościa z drugiej strony barykady. Tytułowy Torpedo to mściwy gangster który równie chętnie wali z piąchy co sięga po pistolet. Nie ma dla niego zadania którego by się nie podjął. Nie ma kobiety która by się mu nie oparła - parę razów w twarz zwykle załatwia sprawę. Jedyna osoba wobec której jest lojalny to on sam. Słowem - Torpedo to skurwiel, bydlak i sadysta. No dobra, to trzy słowa, ale taki już urok tego bohatera.

Paradoskalnie czar serii polega w dużej mierze na negatywnym bohaterze, z perspektywy którego ogląda się Stany Zjednoczone doby Wielkiego Kryzysu. To bydlak, ale bystry i cwany. Wie ktoś jak na nasz język przetłumaczyć 'streetwise'? Bo koleś właśnie życie w półświatku ma opanowane do perfekcji. Może jest mało elokwentny i kaleczy język, nie zawsze jest lotny, to cham, ale biada temu kto nadepnie typowi na odcisk.

Torpedo jako ciekawy negatywny bohater to bonus do lekkich, przyjemnie czytających się historyjek, poczucia humoru i kapitalnej kreski. Każdy fan Sin City powinien po to sięgnąć, bo u Millera w warstwie fabulaarnej zwykle mieliśy do czynienia zaledwie z pretekstami do zabawy formalnej, kompozycyjnej, kombinowania z kadrowaniem. Torpedo (tym razem komiks, nie bohater) pozbawiony jest tego postmodernistycznego szaleństwa, ale historyjki, zwykle 8-stronicowe, mają swój urok. Wciągają. Dodatkowo rządzi w tej serii kapitalna, klasyczna kreska.

Krótko na koniec: szczerze polecam. Torpedo to jedna z najlepszych serii wychodzących obecnie na naszym rynku (co potwierdzić może choćby nagroda zdobyta przezeń niegdyś w Angouleme). Zwyczajnie dobry rozrywkowy (acz nieobrażający inteligencji) komiks, po który sięgnąć warto, a jak lubi się te klilmaty to wręcz wypada. Jeszcze raz: szczerze polecam.

środa, 28 lipca 2010

Midnight on a perfect show

Uwielbiam DJ Shadowa za jego pierwsze albumy. Entroducing to mistrzostwo, potem też było dobrze, Bombay the Hard Way na przykład ma urok nieziemski. Po czym przyszedł Outsider, i okazało się że po zajebistym intrze następują tłuste basy dla czarniawych miłośników baunsu wożących się podpimpowanymi brykami. Na koncert do Gdańska jechałem z mieszanymi uczuciami, zakładając trochę sennych bujaków przekładanych siermiężnym acz grubym bitem dla muzycznie wrażliwych inaczej. No i Shadow mnie zaskoczył.

Najpierw beforek w Buffecie. Nie bywam w 3mieście często, ale to mój lokal #1. Bo jedyny fajny jaki znam. Jak nie gołe cyce na żywo, to trafia się na niewyżytego barmana który ma ciśnienie na mieszanie drinków. I miesza zajebiście. Różnorako. Bardzo smacznie, nie żałując tropical frutów. I liczy sobie za improwizowane niebo w gębie 10 dzika. Wielki szacuneczek, ja tam wrócę i będę wypatrywał tego pana. Ok, godzina 22 z hakiem, czyli do Shadowa godzinka z drugą połową haka, czas zalukać co się dzieje.

OK, Centrum Stocznia Gdańska. Postindustrialna hala, jak zwykle dennie umiejscowiony VIP-sektor (gówno widać, pewnie średnio z za filarów też słychać, czasem dobrze nie być VIPem), za deckiem jakiś kolo w czapie miesza. Pomieszał, pomieszał, zero obciachu, ale i bez rewelacji. Na koniec pokrzyczał że DJ Shadow to zajebisty koleś, wytarł się ręcznikiem, i zanim zdążyłem powiedzieć 'no chyba nim nie rzuci w publikę...' zrobił dokładnie to. Chyba nie trafił w fanów, bo nikt się po mokrą szmatę nie rzucał. Może nie dojechali. Trudno.

20 minut ciszy, techniczy regulujący wizuale. A zapowiadało się dziwnie. Telebim, a przed nim spora biała kula, średnicy ja wiem, 3-4 metrów? Z dwóch rzutników leciał obraz otulający kulę wizualem kontrolnym. A potem, ileś minut po północy Shadow po ciemku wlazł do kuli, i zaczęło się show. I z lekka oniemiałem.

Spodziewałem się bujających czilałtów, przy których Shadow na żywo sobie poskreczuje. Że będzie znany materiał + trochę popisów. Nic z tych rzeczy. Pan Gwiazda postawił na niealbumowe miksy własnych utworów, jadąc w stronę skocznej elektroniki. Coś jakby w tych wszystkich winylowych antykwariatach dobrzegał się nagle do połowy lat 90tych, do Aphexa, Squarepushera, różnych szkół D'N'B. I było fajnie. I mocno. Były też kawałki szykowane na nową płytę, wypadające dużo lepiej niż przekrój Outsidera. Publika reagowała entuzjastycznie, kolo obk mnie był przez cały czas w ekstatycznym transie (nie, to nie były narkotyki, trzymał kontakt z rzeczywistością), a przy Organ Donnor wszyscy dostali pierdolca. Godzina dwadzieścia występu, Shadow podziękował za super przyjęcie w kraju w którym wcześniej nie grał, zlaz, aplauz, powrót, i kolejne ileś minut skakania przy połamanych bitach. Zero zachowawczości czy konserwatywnego podejścia do własnej twórczości. Six Days zaczęło się względnie normalnie tylko po to, by stać się kulkuminutowym przejazdem przez poszczególne gatunki drumów. Ach, zapomniał bym. Skreczowanie też było.

Oddzielną kwestią były wizuale. Fajnie skrojone, przemieszane z widokiem z kamerki cyfrowej z wnętrza kuli, niezależne dla telebimu i dla tego baniaka w którym siedział Shadow. A patenty wykorzystania tego naprawdę były smaczne i zaskakujące, jak np. kula pokryta wizualizajcą kręcącej się metalowej kuli, w trakcie gdy w tle wirowały fabryczne robocie ramiona ze spawarką, ryjące po kuli, która opkrywa się jasnymi smugami, by w końcu pokryć się innym wzorem. Oczywiście Shadow nie siedział za parawanem cały czas, w trakcie odwrócono kulę, i ukazało się wycięcie z autorem zamieszania za deckami. Publika, podest, facio w kuli gurujący nad uchachanym tłumem. God is a DJ. DJ is a God.

Koncert sponiewierał mnie wewnętrznie od pozytywnej energii przesuwającej się po gdyńskiej hali w obu kierunkach. Shadow zaskoczył innymi wersjami własnych kawałków i zacięciem do drumów, a jego wizualizacje to czyste mistrzostwo. Kto nie był, ten trąba. Powaga. Nie obyło się bez zgrzytów, jak np. nawalone drecholstwo rzucające na boki błędnym wzrokiem, któremu do Shadowa zachciało się pogować. Trzoda straszna. Podobnie fucki kieruję do bydła, które przesuwa się pod scenę mówiąc 'przepraszam, chcę tylko przejść', po czym na uprzejmość reaguje stanięciem centralnie na widoku. Bynajmniej nie cudzym. Bynajmniej nie dalej. Największe fucki natomiast dla PKP, które nie daje rady ani przy transporcie na północ, ani na południe kraju. I na Centralnej, i na Gdańsku Głównym działy się dantejskie sceny, i ludzie cieszyli się że udało im się wcisnąć i jadą na stojaka. Pomijam co działo się na dalszych stacjach. Może to taktyka, mająca zachęcić ludzi do kupowania droższych biletów z opłaconą miejscówką. Jak tak, to ja od następnej wycieczki wybieram LOT. Gońcie się, Koleje Mazowieckie.

A na koniec coś, cośta przegapili.

DJ Shadow (live 2010-07-24) @ Gdańsk [excerpt] by krispeac

Dajcie zać czy wklejka dziala, bo na kompie na którym siedzę i tak nic nie widać.

niedziela, 11 lipca 2010

Jestem stary i zblazowany. Coraz bardziej.

I coraz mniej jarają mnie polskie komiksy widać. Tylko jęczę i utyskuję. Rzadko się jaram. Jęczę że to nie to co kiedyś, że Miller, że Thorgale i takie tam. Można mnie w gablotce postawić i się ze mnie śmiać. Co nie zmienia faktu że wziąłem na warsztat polskie premiery Kultury Gniewu. Wessałem. Strafiłem. I nic. Nie czuję się ani trochę wewnętrznie bogatszy, tylko czuję że mi czasu nieco uciekło. Inni się jarają mniej lub bardziej. A ja jęcze. Oto dlaczego.

Kapitan Sheer - jakoś nigdy nie przepadałem za tym cyklem. Jednoplanszowy format powodował że zanim dostroiłem się do fal mózgowych szczutów nie mówiących nic, choć mówią o wszystkim, plansza się kończyła. Cóż ma mi do zaoferowania pełen tomik? To samo, tylko że przez parędziesiąt stron. W pełni zgadzam się z recenzją Pstrąga z Komiksomanii - zamiast intelektualnych głębi są mielizny. Od siebie dodam tylko nadętą parabolę, że z treścią rozważań szczurków jest jak z tym czym zajmują się w trakcie komiksu, czyli z podróżą morską. Ślizgają się po wierzchu. I podobnie mam wrażenie prześlizgnęli się Kolec z Robem. Zrobienie planszy na wzór pomieszanych puzzli nie jest jakoś dla mnie niczym więcej jak grą formalną która ze sobą wiele nie niesie. Podobnie plansza z labiryntem. Z co drugiej strony zawiewa pretensjonalnością, na przemian z licealnym emo (serce mam puste, i nikt już się szczerze nie uśmiecha, ach, gdzież są moje żyletki?). Szacun dla Kolca za kresję, bo gość ma w łapie petardę, jak poćwiczy skilla to petarda urośnie do rozmiaru dynamitu. No i drugi szacun za galerię. Dla galerników.

Siedem tygodni - podobnie jak poprzednio, ale zamiast metaforycznych szczurów które uosabiają zamęczonego współczesnego człowieka (lol) mamy po prostu umęczonego człowieczka. Który boryka się z rodziną, pracą, kolegami, psychoterapeutą, samym sobą. Znowu takie z lekka emo, momentami pretensjonalne, tylko że tematy jakby bliższe rzeczywistości, jak i doświadczenie życiowe dotyczące samoudręczenia wykraczające poza to jakie można nabyć w ogólniaku. Całość jednak jakaś taka... KRLowa. Ale bez tego pazura. Strona 50-ta to Kaerelek w czystej postaci, ale z gorszą płentą. Ponownie - szacun za rysunek, jakoś mi tak trondheimowym Alieenem podśmiardujący.

Wartości rodzinne #4 - czyli Śledź w końcu dociągnął do końca swoich Simpsonów. Chciał taką serię spłodzić, to mu się udało, acz jakoś do mnie nie trafiła. Wolę Osiedle, wolę Na szybko spisane, a to mi jakoś nie ten. No hm. No nie robiło bardzo. I finał mi tak też jeszcze mniej robi, bo zdążyłem zapomnieć o co cho. Śledź to klasa, poniżej poziomu pewnego nie schodzi, ale zdaża mu się wchodzić na dużo wyższy niż tu. Swoją drogą czwarty zeszyt to najmocniejszy akcent całej serii - czarno-białe dynamiczne kadry catfighta z finału. Ta konwencja robi mi dobrze. Łudzę się nadzieją że Śledziowi kiedyś się zachce, i wydusi w końcu Parisha. To by mnie jarało dużo bardziej niż pseudostereotypowa rodzinna i Pan Dżej. A - drugi mocny akcent to plakat-zapowiedź spinoffa Tucholskiego Patrolu. Liczę na to że kiedyś coś z tego wyniknie, bo trzecioplanowe leśne głupki były dla mnie najmocniejszym akcentem serii. Zabawniejszym niż pseudostereotypowa rodzina. Ciekawszym niż Pan J.

piątek, 9 lipca 2010

No dobra, nie jest ze mną aż tak źle.

Jednak jest dla mnie jakaś nadzieja. Nie mam alergii na wydawnictwa Kultury Gniewu. Prawdopodobnie nawet nie jestem aż tak stary jak się czuję. Po prostu pierwsze trzy pozycje z ostatniej serii mi nie podeszły (albo mam alergię na rodzime płody). Bez większych oczekiwań sięgnąłem po Niedoskonałości, oczekując kolejnego Ghost Worlda (na hipsterskie pitolenie jestem prawie tak wrażliwy jak na szczurzą filozofię), a tu niespodzianka. Późną nocką chciałem wessać jeden rozdział, po chwili okazało się że jestem w połowie, a chwilę później byłem po lekturze. I podeszło, choć nie lubię obyczajówek.

Tomine w lekki, bezpretensjonalny i autentyczny sposób opowiada o ludzkich uczuciach, niezrozumieniu, rozpadzie związków, tworzeniu się innych, tożsamości etnicznej, seksualnej, problemach z pracą - czyli po prostu o życiu. Bez moralizatorstwa, bez nadymania się, za to z wyczuciem i kapitalnym zmysłem obserwacji ludzkich zachowań. Może nie jestem azjatą z fiksacją na punkcie samic rasy kaukaskiej, czekającym na przerwę w związku żeby sobie pofikać, ale trudno mi było się nie identyfikować z Benem. W końcu też jestem marudnym fiutem. Też przechodziłem takie zwykłe rozmowy z wybranką serca kończące się bezsensowną kłótnią o pierdoły. Też rozumiem obawę przed zmianami, i konsekwentną próbę wyprowadzania na prostą związku skazanego na smutny finał. Jak każdy. Życie. Po prostu.

Niedoskonałości
nie uczyniły mego życia lepszym. Nie przeżyłem katharsis. Nie powaliły mnie. Ale to kawał dobrej komiksowej roboty, ciekawa (choć tak zwykła) opowieść, dobrze opowiedziana i kapitalnie narysowana czyściutką i precyzyjną krechą. Ta opowieść w jakiś sposób do mnie przemówiła na poziomie osobistym, i mam wrażenie (między wierszami) że może jej trochę nie doceniam, ale na pewno do niej i tak wrócę.

Moja polecać. Znak jakości.


Pod skryptem, bo zapomniałem: dodatkowy punkt za parę kadrów z laską w krawacie. Taki widok zawsze robi mi dobrze bez względu na formę i okoliczności




czwartek, 17 czerwca 2010

Hałas nastanie gdy Czwórka się zjednoczy

Mam za sobą muzyczne wydarzenie roku, a może i kurde całego życia, więc rozniesie mnie jeśli się nie podzielę refleksjami. Różnymi. Ponad miesiąc znowu milczałem i nawet mi się lansować nie chciało, więc tym razem sobie poużywam.

Thrash metal to taki gatunek, którym już się nie jaram. Choćby dlatego, że wyrosłem. Dlatego też, że obecnie od łojenia na gitarze wolę mniej lub bardziej agresywną elektronikę. Pewnie też dlatego, że legendy thrashu sprzed lat niewiele mają już dziś wspólnego z tym, kim były kiedyś. Może i Metallica jest popularniejsza niż ever. Ale to już inne czasy, inna muzyka i inny zespół. Co nie zmienia faktu że. W ogólniaku się słuchało, oglądało teledyski w Headbangers Ball, trząsło się łbem razem z Beavisem i Butt-Headem. W środę na bemowskim lotnisku mnie zabraknąć nie mogło. W końcu to Wielka Czwórka, na Swaroga!!!

Atmosfera festiwalu rozlała się w sumie po całej Wawie, nagle pełnej niedomytej i długowłosej szarańczy. W tramwaju był tak czarno, że aż prawie ciemno. Przy okazji przypomniałem sobie dlaczego nie trzymam z metalami. Rozbuchane, acz mało celne poczucie humoru, reagowanie hihotem na hasła 'Feel' i 'Britney Spears', czy porykiwanie hejsokołów ku uciesze gawiedzi i postrachowi Dobrych Katolików. Notmysortoffun.

Na Bemowie atmosfera festiwalu nie tylko się rozlewała, ale i wręcz rozpełzała po czym się dało. Na własne oczy widziałem zastępy barbarzyńców, którzy przybyli do Polski napić się taniego piwa, splądrować stolicę, a potem uprowadzić gwiazdy wieczoru hen hen, w skandynawskie (czy insze) mrozy. Na szczęście piwo było tańsze niż się spodziewali i dla wielu z nich impreza zakończyła się na punkcie pierwszym programu. Widok kiwającego się z puchą w ręku młodzieńca krwawiącego powoli spomiędzy włosów nie był tam na miejscu czymś wyrwanym z kontekstu. Koledzy moi co zajechali na spęd trzody (połączony z celebracją dla tru-traszowców) nieco później, relacjonowali mi że widok zarzyganych kolesi śpiących na trawie przed bramkami wejściowymi nie był ewenementem. Melanż życia. Bilet za te 200 czy 400 dzika, przejazd do Polski za kolejne ileś tam, spożycie czego się dało, i sen sprawiedliwego na bemowskiej trawie. To się nazywa 'dobrze bawić'.

Mniejsza z mniejszością. Prawdziwych fanów też dopisało, i lotnisko konsekwentnie zapełniało się czarnymi zastępami. A potem zaczęło się show.

Behemoth - jak to Behemoth. Wszedł, rzygnął złem, ponapieprzał i zlazł. Nergal pokrzyczał, ale Dody pokazać nie chciał. Za to fucka o ile pamiętam i owszem. Jako 'Gość Specjalny' (kurtuazyjny ekwiwalent dla 'supportu') zagrali krótko i bez fajerwerków. To nie ich impreza w końcu. Jak mają własne show to dają lepiej, a i szatanowa publika też skuteczniej dostaje szajby. No ale ponapieprzali i zeszli. Swoją drogą oglądanie Behemotha live przy oślepiającym słońcu było dość groteskowym doświadczeniem.

Poszedłem na browar. Zanim go wpiłem znowu ze sceny rozległ się huk. Szybko go w siebie wlałem, popędziłem.

Anthrax - nie wiedziałem, że na tej trasie będą z Belladonną :D Słysząc jak pieje, od razu na pysku wyrósł mi banan. Trochę mam polewkę z klimatów power i heavy metalowych, ale na koncertach to się sprawdza. Tu taka dygresja. Scott Ian (wyglądający obecnie jak CD Jack bez wącholi) w jakimś starym wywiadzie dla MTV (jak jeszcze grali nie tylko muzykę, ale nawet metal, czyli naprawdę stare dzieje) mówił, że w okresie współpracy z tym panem cały niemal zespół miał problemy z LSD. W ich przypadku był to skrót od Lead Singer Disease. Poradzili sobie wywalając typa. Zrobili reunite, i było w pytę. Stare kawałki, parę coverów, kapela widać że przeszła bez szwanku przez epokę grunge i daje radę (gacie 3/4, włóczkowa czapa itd), tymczasem Belladonna pozostał w latach 80-tych. Długie włosy, spodnie-rurki, ćwiekowany pas za który wpuszczony jest t-shirt. I pieje. I biega po scenie, skacze, miota się, macha kijkiem na kórym ma zainstalowany mikrofon. Dobrze że tour Big4 zaczął się w Wawie, bo jeszcze 2 takie koncerty i mu dysk wypadnie, biodro siądzie, w tym wieku nie ma żartów. A tak to miałem go okazję zobaczyć jeszcze na chodzie. Nie ważne. Anthrax zabił mnie starym wokalistą, jego scenicznymi popisami (przez chwilę biegał po scenie w indiańskim pióropuszu na przykład), jego kontaktem z publiką i ogarnięciem materiału (a przecież tych kawałków z Anthraxem nie grał od prawie 20 lat!!!), oraz energią. Facet cały czas się cieszył, machał rękami, pozdrawiał, widać było że bawi się jak dziecko śpiewając stare kawałki. Dla publiki. Z Anthraxem. Fajnym momentem było wykonanie "Only", kiedy to typ oświadczył że premierowo publicznie zaśpiewa kawałek Antraxów z okresu gdy nie był wokalistą. I dał radę. Trochę mniej piania, więcej chropowatości w głosie, i było gut. A na koniec wykonali "I am the law", i dla mnie to był szczytowy moment imprezy. Potem mi opadł, i już tylko momentami drygał.

No to piwo. OMG. Ogródek Carlsberga (niepoważna korporacja, oni nie wiedzą ile metale piją piwa???) zamknięty dla zwiedzających na kolejny kwadrans, ruch tylko out, nikt nie wchodzi dopóki się nie zluzuje. Cóż. Anthrax grał wcześnie, poza tym miał chyba najmniejszy odsetek fanów wśród publiki. Kto przyszedł o tej porze to lazł na piwo, i zapchał ogródek. To ja do dalej od sceny położonego, większego. A tam kolejka na pół godziny stania. To ja w stronę sceny, i w sam raz załapałem się na początek koncertu.

Megadeth - Mustaine z ekipą zagrali większość swoich hitów z czasu jak grali hity. W końcu taki koncept imprezy. Technicznie potęga. Dave wielkim gitarzystą jest. Wokalistą już mniej. Natomiast powiedzieć że nie jest on demonem charyzmy, to prawie jak typa pochwalić. Pierwszym kontaktem z publiką było po trzecim kawałku głuche wymówienie 'thank you' w stronę publiki i podniesienie gitary na 15 centymetrów. Hm. Wow. Ogólnie koncert był statyczny, kontakt z publiką niemal zerowy, a Dave markotny. Albo znowu chleje, albo miał w głowie ciągle myśl 'kiedyś, kurwa, grałem w Metallice, a teraz gram jako druga kapela PRZED nimi...'. Rzemieślnicze i czerstwe to było. Polazłem na piwo. Jak chcę słuchać muzyki, to odpalam CD. Na koncercie chcę show. Którego tu zabrakło. Za to chyba widziałem gdzieś wśród publiczności potylicę CD Jacka i ćwierć jego brodziszcza. Albo jego klona. Albo Scotta Iana. A może to było na Slayerze?

Piwo. Piwo. O, koledzy! Piwo. A tu już Slayer ryczy. Nie jestem fanem w sumie, chciałem usłyszeć jeden kawałek live tylko, więc mogłem sobie odpuścić. Slayer jest dla mnie zbyt rzeźnicki, zbyt gęsty. Więc dopiliśmy na spokojnie, i poszliśmy.

Slayer - notmykindo'shiet, ale i tak klasa. Zdrowe łojenie, Kerry King z wymyślnymi mutacjami czegoś na kształt Flying-V, Arraya uśmiechnięty od ucha do ucha, co zabawnie kontrastowało z faktem, że zespół wykonywał w tym momencie np. utwór "God Hates Us All". Na koniec "Raining Blood". Zrobili mi przyjemnie. Acz nie przepadam, nie jaram się, ale i tak.

No i dziura, czasowa, pochłonięcie czegoś co nazywało się Pajda Full Opcja, któren to produkt mi chyba później zaszkodził. Nie polecam. No i finał. GwiaZda, lol.

Metallica - na telebimach pojawiła się scena finałowa z "Dobrego, Złego i Brzydkiego". Aha. "Ecstasy of Gold", i zaczynamy. No i pieprznęli na początek "Creeping Death", czyli nie ma zmiłuj, odpuszczamy Loudy-Riloudy, i lecimy traszem. Poza przerywnikami typu "Fuel" (to naprawdę bardzo koncertowy numer) i wtrętu w postaci 3-ch kawałków z "Death Magnetic", chłopaki uszanowały nostalgiczny charakter imprezy. Jak już miałem ochotę wrzasnąć 'Skończyliście się na 'Kill'em All', chujki!' to odpuścili, i polecieli klasykami. Hetfield się okrutnie szczerzył, wyglądał jakby się naprawdę dobrze bawił, Ulrich naparzał w gary, Trujillo miotał się jak zwykle (czyli jak małpa), a Hammett tak sobie subtelnie z boczku solówki wycinał. Zagrali prawie wszystko co zagrać powinni, był ogień lecący w niebo, sztuczne ognie, był też fajny kontakt z publiką, która miała ogień - przysłowiowy - z dupy. Może mi przy Metallice nie dryga już aż tak, jak swego czasu na Gwardii, ale i tak to było porządne show, w którym przypomnieli co doprowadziło ich do szczytu. Na szczęście odpuścili sobie kawałki które na tym szczycie ich usadziły. Jak Wielka Czwórka to thrash, i starczy. I dobrze. Oczywiście na koniec dziękowali, szacunkowali, pozdrawiali, rzucali kostkami, ale też sporo gadali w trakcie. Że to historyczne wydarzenie. Że wyjątkowe. Do you feel it? Yeah! Że Warszawa była oczywistym miejscem na rozpoczęcie trasy wielkich śmiećmetalowców. I że stay tuned, jeszcze tu wpadniemy. No i git.

Ale jeśli ten dzień to nie tylko lekcja historii, ale i konkurs, to w moim mniemaniu wygrał Anthrax. Za przypomnienie choćby skąd się thrash wziął - u żadnej kapeli nie było aż tak czuć mieszania się punka z heavy metalem. Acz to moja subiektywna uwaga. Ale też punkty za powrót do korzeni także w pogodzeniu się z Belladonną. W końcu za samego Belladonnę, który był momentami wręcz pocieszny, bawiąc się jak dziecko. To był ten koncert, na którym jarałem się najbardziej, choć słoneczko waliło, a publiki było najmniej. No i chłopcy też obiecali rychły powrót. I chętnie pójdę, przewaliwszy wcześniej całą dyskografię z Belladonna-era, bo nie znam poza wyjątkami prawie wogóle tego ich okresu. A na koncercie mnie to i tak ruszyło. I za to dodatkowe punkty.

Dodatkowe rispekty dla władz Bemowa i ZTM-u za wzorcowy pokaz jak powinno się rozwiązywać logistykę po takich koncertach. Żmudny spacer przez zawalone ludźmi lotnisko (to nie ich wina), potem długawy spacer przez zalane długowłosymi ulice, by dojść do miejsca gdzie kursowały specjalne autobusy. Nie mogły podjechać w sumie bliżej, bo by ludzi rozjeżdżały, w końcu to było ponad 80 tysięci luda, for fucks sake! A więc autobusy, które jeździły jeden po drugim raz dwa trzy (uczcie się, Open'er, uczcie!), a potem stacja metra i podjazd podziemnej kolejki co 5 minut. MISTRZOSTWO! Przyjezdni mieli własne autobusy kursujące na Centralny. No po prostu wybornie!

Reasumując. Koncert życia? No nie wiem. jeszcze 15 lat temu bym się na nim obesrał z wrażenia. 20 lat temu pewnie mniej, ale też. A dziś? Been there, done that. Może za mało wypiłem piwa. Może jestem już dziadem. Może to straszmetalowcy zdziadzieli. Nie umarłem z wrażenia po skończeniu imprezy, jak z głośników poleciało bodajże "One" w wersji bluegrassowej (wszystkim polecam płytkę "Fade to Bluegrass"!!!). Było dobrze. Momentami świetnie. Momentami kiepsko. Ale to i tak było do cholery historyczne wydarzenie, i będę nudzeniem że byłem i widziałem męczył swoje dzieci. Bo nie wiem co jeszcze tego formatu z ogólniakowych kapel zostało mi do zobaczenia. Chuba jedynym równorzędnym wydarzeniem był by koncert Pantery w klasycznym składzie. A potem długo długo nic.


Na deser muzyczka. Nie będzie nic z tego co słyszałem na koncercie. A przynajmniej standardowych wersji. Na dobranoc zagra nam Amon Tobin.

wtorek, 11 maja 2010

Doza autolansu, odcinek któryśtam

Dziś będzie grubo, ale i popkulturowo.

Zegar Zagłady, czyli wirtualny pomiarownik hipotetycznego czasu, który pozostał nam - ludziom - do dezintegracji na własne życzenie. Wymysł, a jednocześnie jeden z symboli Zimnej Wojny. Koncepcja o dość dużym wpływie na kulturę masową, żeby wspomnieć tylko dość bliskich komiksiarzom "Strażników" (wiecie, ten motyw zegarka w fabule i na bodajże wewnętrznej stronie okładki każdego kolejnego zeszytu). Poza tym budzi skojarzenia z takimi tytułami jak "Countdown to extinction" czy "Two minutes to midnight". A więcej tych odniesień tu i tam jest. Ale o tym jak ten zegar mierzy i co rozmawiałem z doktorem Markiem Madejem z Polskiego Instytutu Spraw Publicznych. Oczywiście rozmowa z archiwów 5 programu Polskiego Radia.

Do zassania o tukej!

czwartek, 6 maja 2010

Iron Many dwa

In the fields the bodies burning
As the war machine keeps turning


Tony Stark uderza ponownie i nie ma wątpliwości: Downey Jr. nie gra Iron Mana, on nim jest. Rację miał Kolec mówiąc że tak samo jest z jego wersją Sherlocka - to taki wiktoriański Stark, w całej rozciągłości. Ale do rzeczy.

Jak wypada Iron Man 2? Przyzwoicie, ale nie ubawiłem się jak poprzednie. Główne shock value - czyli kreacja Downeya - już nie poraża, nie zaskakuje. Jest taka jaka była, czyli świetna, ale to już nic nowego. A jak sam film? Rozwojem bohaterów czy zwodami fabularnymi zaskoczyć nie mógł, nie ten typ kina. Podobnie walki wiadomo żę nie wzbudzą emocji. W końcu Iron Man to nie tylko koleś nie do pokonania (jak i inni), ale wogóle nie do ruszenia. Dostaje, potem strzela laserem z dupy i zdrapuje kawałki przeciwnika z własnej zbroi. Autorom pozostało tylko zrobić to samo, ale więcej. W sumie tak zrobili.

Zamiast jednego Iron Mana jest więc dwóch, jeden wróg to też za mało, jest więc złowrogi Iwan w wykonaniu Rourke'a, i niezły Rockwell jako wyzuty ze skrupułów kapitalista. Jest więcej Samuela L. Jacksona (który jest bardziej badassowaty), a na deser dorzucono smętną Scarlett, która może jakaś rewelacyjna nie jest, ale za to dwa czy trzy razy w walce używa patentów z lucha libre. Ładne. Ale w Spiricie i tak fajniej wypadła. Co poza tym? No to co już znamy. Bogaty gość o rozbuchanym ego, zbroje (tu fajnie wypada walizkowa wersja), drogie autka, wybuchy, niezłe onelinery. W jedynce były lepsze zresztą.

Przyznam że się ubawiłem tak po prostu, przyzwoicie, ale nie jakoś wyjątkowo zacnie. Było OK. I tyle. Czyli warto, ale na trójkę aż tak jak na dwójkę się nie jaram. Czy jest jednak tak bardzo średnio, że nie warto iść do kina? Pewnie że nie.

Bo.

Jest Downey. Jest Jackson. Jest fajna scena w pączkowni zalatująca Pulp Fiction. Bo jest kapitalna scena sprzedaży broni poleciana całościowo po Taksówkarzu (tylko zaproponowania na koniec dragów brakuje). Bo efekty. Bo jest dobre mordobicie dwóch Iron Manów w rytm daftpunkowego Robot Rock. No i bo Downey.

Spoko kinowa rozrywka, momentami głupawa, np. zbroja z innym pilotem w środku też działa, chociaż teoretycznie nie ma napędu, bo typ nie ma reaktora w klacie. O barwnej fantazji autorów dotyczącej fizyki nawet nie wspominam. Spoko się ogląda. Ale nic mi nie drgnęło. Scenka po liście płac (kiedy to widzom objawiony zostaje, uwaga uwaga bo spoiler - MŁOTEK!) zawodzi. Coś chciałem jeszcze napisać. Nie pamiętam. Zapomniałem. O czym to ja piszę? A tak. O Iron Manie 2. Był kiedyś taki film. Ale do dziś prawie wszyscy co go widzieli zdążyli o nim zapomnieć.

Ok. Przesadzam lekko.

No. Ale tylko lekko. Za miesiąc będzie to już fakt. OVER.


Ale na Avengersów i tak się jaram...

wtorek, 4 maja 2010

Niezłymi zinami sypnęło. 5REAL.

Powaga. Sięgnąłem do torby z jelonkiem, wyszperałem zinowe zakupy żeby zabrać je na wycieczkę do miasta gdzie nawet psom bieganie szkodzi, i miło się sam zaskoczyłem. Tak bardzo, że aż byłem zdziwiony. No dobra, przesadzam, ale nie do końca. Było wiadomo że będzie porządnie.

Czasy rozłażących się kserówek to odległa przeszłość. Ba - nawet wyłażące na schludnie zadrukowanych stronicach pixele są już tylko echem dnia wczorajszego, pozostając domeną tylko i wyłącznie Egmontu (jak się zdarzy). Gdzieś po drodze zapodziały się artystowskie mazy i undergroundowy bełkot, znajdując dla siebie inne azyle - w internecie i na stronach Ziniola (cześć Dominik!). Zamiast DIY samizdatów z rysuneczkami o mocy wywrotowej kinderpunka, dostajemy po prostu komiksowe magazyny typu 'konwentownik'. I dobrze.

PIRAT #2 - czyli projekt Mikołaja Spionka. Pierwszy numer zaskoczył mnie te 2 lata temu (rany, jak ten czas leci...) poziomem rysunków, zagraniczną ekipą i klasą wydania. Kolorowa, folią jakąś lepiona okładka z przykuwającym oko rysunek, porządnie polepione, równo pocięte. No nic wspólnego z komiksowym podziemiem sprzed lat, którego to i tak w sumie nie znam, więc lepiej się przestanę mądrzyć o tym, jak to trawa była kiedyś zieleńsza, a komiksy z xero fajniej klepały tonerem. A więc okładka znowu ładna (acz poprzednia ładniejszą była mi), no i w środku pokręcone, acz ładne różności. Część rzeczy mnie jakoś nie ruszyła, np. doceniam dynamikę epickiej rozpierduchy z "Nepenthes", ale rysunek mnie nie paca. Co innego zalatujący(a?) mi mangą podszym Moebiusem "Chicagua". "Preying the hunter" miło oko me łechce tłustą czernią, wyuzdaną przemocą, oraz oryginalnymi bohaterami o ksywkach Sade i Masoch. Na poważnie dama z tego komiksu łechtała bardziej niż oni, ale orginalności braku nie dam się typom zarzucić. Potem Clarence, klasa sama dla się. Dwa szort-szorty, za mało. Chcę nowy full metraż tego pana. Ktoś wie jak jego stan pracy nad tym, nad czym rzekomo dłubie? Dalej. "Absorber" - pojebane, skojarzenia z Anderssonem, tudzież Burnsem są jak najbardziej na miejscu. Bardziej mnie ruszyło jednak kolejne "Madadh: Daughter of Nothing" - w skrócie postapokaliptyczne urban fantasy, kapitalnie rozrysowane, bym chciał jakiś full metraż pana Mateo Scalery, koniecznie w kolorze i na A4. "Ten, który nosił piękne mokasyny" - pierwszy tytuł polski, w dodatku znajomo pretensjonalny, aż dziw że się nie zorientowałem że czytam komiks do scenara Sztyba. Fachowa robota, fajne rastry, może oklepana wolta, ale dobre. Wolę jak chłopak takie fikołki strzela, zamiast eksperymentów formalnych czy zabaw formą niemą. No i rysunki porządnie historię niosą. Potem "Mokosz" - Spionek, też jakoś tak coś z tyłu głowy historia mi świta znajomo jakby, rysunek oczywiście bez zarzutu. Lubię. Potem "Angel" jakoś mi tak mocno jadące Blainem, co jest tyle zaletą co wadą. Wolę jak Blain rysuje jak Blain, i starczy. Finał - "Zebra" - to pokłon dla "100 kulek", zarówno w formie narracji i fabuły, jak i rysunku. I jest dobrze. Czekam na trzeci wjazd zamorskich korsarzy na nasz ryneczek, a ich drugi występ wszystkim polecam. Na koniec dodatkowy punkt dla zbiorku za fotki autorów z ostatniej strony, a precyzyjnie rzecz biorąc za Murzynkę ubabraną nieokreśloną bielistą substancją dokoła rozdziawionych ust. Sherlock w mojej głowie podpowiada mi że to pewnikiem pani Busami od współfabułowania "Absorbera". Nice. Dodatkowe pół punktu za Sztybora z glutem.

KOLEKTYW #6 - oprosz, netkomiksowe podwórko dorasta. Na bok poszły rewolucyjne hasła kolektywnej równości i braterstwa, po prostu powstał tomik składający się prawie w całości z rzeczy przynajmniej niezłych, zwykle też dobrze narysowanych. Wysoki poziom zrzucam na karb braku Dema na pokładzie przy okazji tej części zina. Bo się nie wyrobił rysownik. Trudno. Przy okazji kumpelskie badziewne pierdy nie przeszły widać testu jakości, i w końcu jest dobrze. Po kolei. "Najwydestyluchniejszy" Pałki i Sztyba - od kilku lat nie kumam tej serii, z wnikaniem poczekam na jakieś zbiorcze wydanie. "Drużyna A.K." - żarcik niewymuszony, kreska Wolskiego niebywale lekka, ja chcę jego jakiś fulmetro, bardziej dopracowanego niż "Rycerz Janek". No coś jak to. "Sarkis Karchazjan" - mistyków i okultystów nigdy dość, acz ten mógłby wyróżniać się czymś jeszcze poza byciem bucem. Constantina już znamy. Fakt że gość jest domatorem i nie wiadomo czy ma jakieś nałogi to za mała różnica. Trejnis jak to Trejnis. Daje radę na luzie. "Recours" - czyli mieszanki "Lupusa" z "Firefly" ciąg dalszy, acz nie jest nowiną że Bele nie ma jaj jak Whedon. Całość się lekko ciągnie i brak nieco iskierki w tym wszystkim. Potem lecą szorciaki - liderem w tym numerze jest zdecydowanie Spellcaster, który i pacnął zdrowo, i zabawnie. Ubawił mnie tradycyjnie Łazowski, ale tłumaczę to faktem że to kolega, więc zaśmiałem się z obowiązku. Dobra, okej, naprawdę jest śmieszny. Choć ponoć ma krewnych w Belgii. Wielki plusik dla Sztyba tym razem z Jaszczem, ubawiłem się. Kajetan też fajnie poleciał, plus i dla niego. Plus i dla połączonych sił Mazura i KRLa. Minus dla połączonych sił Mazura i Jędrzejczak - rozumiem przeciąganie pointy, ale to niedostateczny powód by przez 3 strony lecieć ilustrowanym w kadrach opowiadaniem pociętym na ścinki i wrzuconym w ramki. Dopiero na ostatniej stronie robi się z tego nagle komiks (co jest być może większym zaskoczeniem niż docelowy gwóźdź programu). Ogólnie brawo, młodzież daje radę i za parę lat będzie zagrożeniem dla wyjadaczy, przynajmniej do momentu jak założy rodziny i nie będzie miała czasu na zabawę w komiks. Czekam na 7-kę.

KARTON #3- znowu te same nazwiska, znowu poziom, ale dopiero teraz wykminiłem co mi nie do końca w formule kartonu gra. Rusza mnie tradycyjnie Lachowicz, KRL oraz duet kreatywny Helhotelu. Bo robią odcinkowe jednorazówki. Reszta leci dla odmiany cyklem w kawałkach. Sztyb z Jaszczem prezentują tym razem przysłowiowe jebanie kotka za pomocą młotka. Tylko że ja już nie pamiętam skąd się ten kot w komiksie wziął, i dlaczego przeszkadza reszcie. Tradycyjnie nie kumam ostatniej strony okładki autorstwa Surpiko. Podobnie mam problem z komiksem Marcina Surmy, nie czaję. Nie pamiętam drugiego "Kartonu", ale po numeracji stron wnoszę że ta dziwna rzecz z poprzedniej części która nawet mi się podobała była tylko początkiem (środkiem? niepamiętam O_o ) historii, a ja się nie zorientowałem. Teraz mam ciąg dalszy i mam za swoje, bo już nie pamiętam co się działo. Podobnie jestem zagubiony w cyklu Asu. Może jednak Tomek puszcza pojedyncze historyjki, ale ja się w tym magazynie i tak gubię. Fajnie rysowane. Fajni autorzy. Jednak poza zwartymi, samodzielnymi historyjkami, takie cięcie dłuższych fabuł na 4-8planszowe części nie ma dla mnie sensu, bo nie pamiętam co było na poprzednich 4 planszach pół roku temu. Wolał bym te historyjki w pełnym metrażu, ale wiem że to dłużej wtedy powstaje, ciężej dociągnąć do końca, no i mniej osób kupi niż zbiorek gdzie to i KRL, i Patricio Didlo, i nawet kobieta jakaś do grona się załapała. A tu pyk, skład porządny, sensowna cena. No okej. Ale ja zmieniam metodę czytania. Kupuję "Kartony" w ciemno, bo to dobrzy autorzy (no i koledzy...), ale zacznę czytać dopiero jak się poszczególne serie będą kończyć - wtedy wszystko od początku na kolanka, i wsysam tą serię za jednym posiedzeniem. I wtedy w sumie będę wiedział czy warto było kupować. Bo inaczej to dla mnie nie ma sensu. A, jeszcze jedno - dodatkowy punkt znowu za ostatnią stronę, znowu za twarz, tym razem za interpretację fizjonomii arczyRedaktora Mazura, by Asu. Rozczulił mnie. Nie wiem już czy Asu czy Redaktor. Ale wymiękłem.

piątek, 30 kwietnia 2010

Komiksowa Wa-wa #1

Fest już od paru dni za nami. Według mnie - udany.

Podsumowanie zupełnie narcystycznie zacznę od własnego wkładu, czyli bitwy.

Słyszałem różne opinie - od "chujowo", przez "okej", po "zajebiście", a na "najlepsza bitwa na jakiej byłem" kończąc. Osobiście uważam że wyszło dobrze, choć nie obyło się bez paru niedociągnięć.

Po pierwsze - wielkie dzięki wszystkim co brali w bitwie udział za udział. Załoga dopisała.

Po drugie - parę osób zarzuciło chaos na scenie, acz była to planowana anarchia. Wszyscy zawodnicy na scenie, na wyrywki wyciągani do mikrofonu i komentowania tego co się dzieje na sztalugach dodało dynamiki, czyniąc akcję mniej statyczną. To że 'się dzieje się' udzieliło się mnie, zawodnikom, i prawdopodobnie może nawet komuś z publiki.

Po trzecie - dostałem konferansjerskiej korby, i wpadłem w lekki amok. Nakręcało to hope so imprezę. Tu też zdania podzielone - parę osób gratulowało mi prowadzenia, które dodało coś do samego rysowania, ale pojawiły się też komentarze że mi 'odjebało', łotewa to znaczy. No cóż, wszystkich zadowolić się nie da.

Po czwarte - tematy. I znowu zonk, bo część osób uznała tematykę warszawską za na miejscu, inni za z dupy, i za trudną dla osób spoza Polski. Tu zwłaszcza 'walenie w basenie' miało być wyzwaniem dla Igora Baranko (acz nie było, co potwierdza jego wygrana). Postaram się tematy dopracować następnym razem. Tak samo jak nie stać dupą do publiki, co jest jednak taką imprezę prowadząc o tyle trudne, że stanie brzuchem do publiczności i gapienie się na sztalugi gwarantuje skręcenie karku. Ale się postaram.

Po piąte - zarzuty różnorakie. Że mi publika narzuca tematy, że cośtam, a ja się daję. Dla mnie argument tyleż niedorzeczny, co tłumaczony brakiem rozeznania bitewnego klimatu. Ja to tylko prowadzę. Jurorem jest publika. Chce głupawego tematu 'walenie w basenie' - to go ma. Wyje za znajomymi - to wygrywają. Domaga się pozostania jednego rysowników na scenie po oddaniu walkowera - jej wola. Ja to tylko prowadzę, zresztą nie dla wyłonienia mistrza pisaka, a dla ubawu publiki, autorów i mego własnego. Niektórzy chyba potraktowali akcję zbyt poważnie. Zarzut że naginałem werdykty pominę, bo to wogl bzdura jakaś.

Że mi 'odjebało'. No ciekawe. Za rok odwalę twardego jak skała Strasburgera. Malkontenci będą kontenci (a ja walę rym normalnie jak w dym).

Parę rzeczy do dopracowania, hostessy do wymiany, burza mózgów w parę osób odnośnie tematów, i będzie coraz lepiej.

Co poza tym? KW to godny następca WSK. Może i nie dopisała frekwencja, ale z takim pechem (zerowe wsparcie spoza stowarzyszenia niemal, budżet, żałoba, chmura wulkanicznego dymu) i tak się udało. Basen to fajne miejsce, tu znowu uważam za pieprzenie argumenty że miejsce festiwalowe połączone z afterparty to wtopa. JAK TO? Nigdzie nie trzeba iść, wszystko na miejscu, pod kontrolą. Git. Jeśli w okolicach aftera po festiwalu kręciły się dzieci, to wg mnie nie wina najtlajfujących komiksiarzy, a kwestia podejścia do tematu rodziców, co na aprty wzięli dzieci. I tyle. Zresztą after się udał. Nie wiem jak większość spotkań, ale to z Maćkiem Łazowskim i Bartkiem Szymkiewiczem też chyba wypadło spoko (acz sennie jeszcze, bo to okolice południa były). Ciekawostką był panel o komiksie kobiecym, z którego w efekcie jak dla mnie nie wynikło nic, poza tym że niektórzy uważają że komiks takowy istnieje, ale nie potrafią się podać na inne argumenty niż 'menstruacja', a przy okazji potwierdzają stereotypy dotyczące mniejszości seksualnych. Były też nagrody stowarzyszenia, które już zostały zjechane że to skandal, bo poszły między innymi na ręce stowarzyszenia prezesa. Tak. Przyznaję. Siedzę w kieszeni Timofa. Po to założył stowarzyszenie i zaproponował organizację festa, żebyśmy mu nagrody wręczali. Ech. Chrzanienie. Nawiązuje do określenia nagród skandalem, przy jednoznacznym zwróceniu uwagi na niereprezentatywność stowarzyszenia i gównianą rangę przez to nagród. Ale skandal jest. Niektórzy mogli by się zdecydować co im wadzi, i przestać wierzgać na oślep na wszystkie strony. Ale. Wracając do tematu. Było miło, majówkowo (bo ciepło), jedyne czego mi zabrakło do szczęścia to grilla z kiełbachą i karkówą. No i mniejszej dowcipności kolegów. Poza tym git, miejsce idealne, organizacja całkiem ogarnięta, zapał młodzieńczy, jak się za rok da wydębić kasę od na przykład miasta czy kogoś, oraz ominąć chmury wulkanicznego dymu (i ściągnąć zagranicę), to wogóle będzie bąba.

Impreza ogólnie upłynęła w niemal rodzinnej atmosferze, której dali się poddać ci którzy chcieli się poddać, zamiast topić siebie i swoje otoczenie w żółci. I tu dowód. Rodzinnie. Po bitwie, zwijając fraki, zaprzepaściłem gdzieś za kanapami pakę z komiksami. Byłże tam wypasiony Baranowski nowy, numerowany, i ziny. Następnego dnia już oczywiście nie było. Wniosek - ktoś zajumał. Wywiad środowiskowy szybko wskazał kto widział pakę ostatni - Śledź, KRL i Jaszczu między innymi. KRL chciał zgarnąć, przechować i oddać zgubicielowi. Śledź pogrążył go retorycznie rozkminą, że (o ile pamiętam) rannego jelonka z lasu się nie rusza, a matka go i tak znajdzie. Chuj. Do rana jelonka nie było.

Płenta - wyszło na to że jestem w plery między innymi dlatego, że trafiłem na uczciwych ludzi.

Płenta #2 - nie jestem w plery, bo trafiłem na uczciwych ludzi. Okazało się że komiksy zgarnął ze sceny jeden z barmanów po imprezie, po czym podrzucił mi je na miasto i oddał. Nikt nie zajumał. Nikt jelonka nie ruszył. Jak w rodzinie.

czwartek, 22 kwietnia 2010

Starcie Tytanów na Komiksowej Wawie i jeszcze więcej autolansu

Więc.

Bitwa - przypominam - w sobotę wieczorem w CBA. Muzykę dawkować będzie imć Szymkiewicz. W starciu wezmą udział tacy zawodnicy jak KRL, Bele, Olaf Ciszak, Maciek Łazowski czy Mikołaj Spionek. Lista jest pełna, ale nie zamknięta (z powodów m.in. technicznych), nie podaję więc wszystkich nazwisk. W rękawie jeszcze parę osób, między innymi komiksowy niszczyciel jeden z zagranicy. Będzie się działo.

Przy okazji czas na reklamę. Osobistości biorące udział w bitwie będą oczywiście występować w barwach swoich własnych bierzących projektów. KRL to choćby Karton Skład, podobnie Łazo, który - jako debiutant- powinien na plecach mieć logo Kultury Gniewu ("Boska Tragedia"). Tak jak i KRL zresztą. Jako niedebiutant. Olaf to oczywiście team Jeża Jerzego. Kolega Spionek przedstawi się w akcji jako spiritus movens zina PIRAT, którego część pierwsza zaskoczyła mnie swego czasu poziomem rysunków. Chcę więcej, 2# dostępna będzie już w sobotę.

Z innej beki. Po kwartale z hakiem maltretowania PS3, za najlepsiejszą grę na tę platformę uważam Little Big Planet. Więcej na ten temat naklepałem dla Poltera. Klikutu klikata klikendi.

Wracam i do wywiadów i klimatu Komiksowej Warszawy. Niedawno przeprowadziłem całkiem chyba fajny (a na pewno sympatyczny) wywiad z Elvisem Presleyem polskiego komiksu, czyli ze Śledziem. Do odsłuchania, jak zwykle ze strony waszego ulubionego programu radiowego (czyli PR dla Zagranicy), o tukej.

wtorek, 20 kwietnia 2010

Doza autolansu, odsłona druga.

Autolanserski wpis spotkał się z dość szeroką reakcją, a więc kontynuuję cykl, i dziękuję wam panowie za odzew, tak, tak, wszystkim czterem.

Komiksowa Warszawa już w ten weekend, tak więc dzisiejszy lans będzie w temacie.
Ale najpierw o Komiksowej słów parę. Oczywiście będzie to największe tegoroczne wydarzenie komiksowe od czasu Wąsaczy na Chłodnej. Kto wie. Może nawet i większe.

Chętni mogą pojawiać się już w piątek na meczu koszykówki (ja postoję z boku jarając szluga najwyżej), potem before party, ktoś coś gdzieś o Kawangardzie bąkał.

Sobota to najazd na CBA, spotkania z autorami, a na koniec oczywiście Bitwa Komiksowa. Listy nie mam pełnej, wiem że zabraknie na przykład Śledzia tym razem (pewnie pęka się że znowu odpadnie w pierwszej kolejce), ale na bank też będzie wesoło. Prowadzę ja. Za laptokiem muzę zapoda DJ Templah, czyli 1/2 HellHotelsquad. Potem biba. Też w CBA.

Niedziela to kac i kolejne spotkania. Z czego jedno w kole południa poprowadzę ja. Wypytywał będę Macieja 'Łazo' Łazowskiego o jego debiutancki komiks który wypuszcza Kultura Gniewu, obok Macieja będzie zasiadał wspomniany DJ Templah. Temat to oczywiście Hell Hotel i Bug City.

Tegoroczny warszawski fest to oczywiście morze premier, w tym kolejnej antologii poświęconej Powstaniu Warszawskiemu, zbierającej najlepsze komiksy z zeszłorocznego konkursu Muzeum PW. A o samym konkursie rozmawiałem z Szymonem Holcmanem, który był jego jednym z jurorów.

Na koniec parę koniecznych szczegółów natury formalnej, które poprzednio mi umknęły. Wywiady zostały przeprowadzone dla i wyemitowane w Polskim Radiu dla Zagranicy. Wszystkim którzy to czytają i nie wiedzą co to za radio, czyli pewnie wszystkim co to czytają tłumaczę - to program Polskiego Radia skierowany do Polonii. Za granicę. Dlatego u nas się o nim mało słyszy. Bo nadaje się go za granicę. Przy linkowaniu też korzystam z serwerów tegoż programu, a więc winniście mu rispekta.

HOWGH.


EDIT: ZAPOMNIAŁEM DOPISAĆ! INFORMACJA Z OSTATNIEJ CHWILI: !!!OLGA WRÓBEL JE MIĘSO!!!

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Doza autolansu, odsłona pierwsza.

Arczu zapytał ostatnio dlaczego bloga zapuszczam, i zasugerował że mógłbym w sumie tutaj linkować jakieś moje poboczne (albo może też główne) działania. W sumie słusznie.

To może ja puszczę liniacze do paru wywiadów które popełniłem, może kogoś zainteresują.

Na pierwszy ogień daję Jarosława Boberka, mistrza dubbingu, aktora filmowego, telewizyjnego i serialowego. Robi za Kaczora Donalda, Króla Juliana z "Madagaskaru", Nathana Drake'a z "Uncharted 2" czy Czerwonego z "Cow & Chicken", a i tak wszyscy kojarzą go tylko ze smętnym gliną z "Rodziny zastępczej". A w dubbingu jest mistrzem. No i zdaje sie Yarpena Zigrina w "Wiedźminie" grał, klęcząc gdzieś na kolankach (albo stojąc na pudłach w wykopanym dole), ale dialogi - jeśli miał - to wycięto. No to bach. Miszczu dubbingu. Smasznego.

Przy temacie animacji pozostając, druga rozmówka - z Tomaszem Bagińskim, autorem sławetnej "Katedry", przeprowadzona przy okazi premiery "Kinematografu". Też smasznego.

Tyle na razie, dajcie znać czy kogokolwiek interesują takie pogadanki, czy linkowanie sobie odpuścić i lansować się gdzie indziej.

niedziela, 18 kwietnia 2010

"Kick-Ass" nigdzie mi jakoś nie nakopał...

Może jestem za stary, może zblazowany, może faktycznie jestem hipsterem (LOL), a może zwyczajnie ten film nie jest tak zajebisty, jak obiecywał to reklamujący go plakat.

"Kick-Ass" to bardzo przyzwoita rozrywka. Porządna. Fachowa. Dobrze skręcona. Momentami dość zabawna. Ale dupy mi ten film - zgodnie z zawartą w tytule obietnicą - nie skopał.

Całość, jeśli ktoś jeszcze nie wie, opiera się na dość fajnym pomyśle. Millar wziął na warsztat "Strażników", i przerobił ich na pastisz. Zarówno dzieła Moore'a, jak i całego super-hero genre. Głównym bohaterem jest komiksowy geek, który łazi w towarzystwie podobnych mu pacjentów. Ślini się na widok lasek które są poza jego zasięgiem, daje się kroić z kasy i ubolewa że na świecie nie ma prawdziwych zamaskowanych vigilante. W końcu ma dość, kupuje kostium, przebiera się, idzie w miasto szerzyć sprawiedliwość i dostaje soczysty wpierdol. Poharatanie nie załamuje go, tylko utwierdza się w przekonaniu o tym że jego misja jest potrzebna. Idzie znowu w miasto. Ktoś puszcza film z jego wyczynami na jutuba. Staje się gwiazdą. Pojawiają się kolejne indywidua, które tak jak on, w przebraniu, chcą nieść swoją wizję społecznej harmonii.

Punkt zaczepienia fajny, zwłaszcza że całość podano z humorkiem i dość dużym dystansem, w dodatku podtopiono to w fanbojskim sosie, co chwila mrugając okiem do osób w komiksowych klimatach kumatych. Humor jest, akcja jest, komiksowość jest, nuda momentami niestety też jest. Niby coś się dzieje siągle, jak nie biją to gadają, ale jakieś to takie rozciągnięte. Film niestety trwa dwie godziny, a to jak na ilość zgromadzonej akcji zbyt dużo chyba, bo się ciągnie zwyczajnie. Po drugie - właśnie tej akcji aż tak dużo nie ma. Fakt że jak jest, to jest ładna i dynamiczna, ale zwykle szybko się kończy. "Kick-Ass" jest niestety takim dzieckiem Frankenstaina, pozszywanym z różnych kawałów mięsa, i spójnej całości toto nie tworzy. Bo zdziebko akcji. Nieco humorku. Dramat rodzinny gdzieś w tle. Nawet dwa. Trudne relacje ojciec-dorastająca córka. Rodzinna zemsta. Gangsterzy. Spisek i zdrada. W końcu wysuwające się niestety na pierwszy plan wątki osobiste głównego bohatera, który jest miałkim fiutkiem. Ogólnie ja miałem w tym filmie problem z bohaterami.

Dave - czyli tytułowy Kick-Ass - to taki zwykły szary typek, bez powodzenia u lasek, geek, z podwójną tożsamością i wogóle. W efekcie to Peter Parker niedziabnięty przez pająka. Nijaki typ. Nieciekawy. Fajnie wypada Mark Strong jako szef mafii, ale on zawsze fajnie wypada. Czerwona Mgła, inny wariat z peleryną, to dla mnie jednak jest ciągle McLovin z "Superbad", tylko że w masce. Cały czas robi tak samo głupkowate miny. I temu aktorowi to łatwo nie przejdzie. Dużo ciekawiej wypada wątek Big Daddyego i jego córeczki Hit-Girl. Nicholas Cage jest po prostu świetny jako podstarzały były gliniarz z konkretnym wąsem, drętwiak o czerstwym poczuciu humoru. Jego córeczka jest rezolutna, wysportowana i brutalna. Ich relacja rodzinna jest co najmniej pokopana, bo to niekończący się survival camp ze szkoleniem z zakresu broni ciężkiej. Efektem tego jest działanie jako teamu superbohaterskiego. Cage ma wdzianko jak Batman z obciętymi uszami, czyli wychodzi taki niegejowski Midnighter z "Authority". W którym zresztą Millar palce maczał. Córeczka wymiata, skacze, bije, trochę taka Robin z millerowskiego DKR. Urocze. Niestety, są tylko postaciami drugoplanowymi, bo na plan pierwszy wychodzi niezmutowany Peter Parker wbity w zielonego kondoma.

W efekcie najciekawszy motyw zostaje zepchnięty w tło, pierwszy plan to nieciekawa pierdoła i jego problemy sercowe, akcja jest rzadko, humor też nie tak często, choć momentami się rechocze. Dla mnie ten film jest zwyczajnie niewyważony, czego najlepszym przykładem paczka którą na finałową rozpierduchę zamawia Tatuś z Córuś. Raz się jarają zamówieniem patrząc w ekran. Potem patrzą do pudła i się jarają. Potem ktoś inny zagląda i się jara. Oczywiście nie jest pokazane co jest w paczce. Reżyser się jara jak fajnie pogrywa z ciekawością widza, a ja nie daję faka, za drugim razem żarcik jest zbędny, za czwartym mocno drażni, w efekcie jak pokazują o co cho to efekt zawodzi.

Jadę sobie i jadę, ale "Kick-Ass" złym filmem nie jest. Przyzwoitym jest. Przeleciał przeze mnie jak przysłowiowe gówno przez kaczkę. Nic mi po nim w głowie nie zostało, za tydzień nie będę pamiętał zeń nic, poza Cagem i jego słodką córeczką znającą na pamięć wszystkie modele amerykańskich karabinków i filmografię Johna Woo. Mam taką dziwną refleksję, że "Kick-Ass", chociaż jest rated R (przemoc, dymanko, słownictwo), jest filmem dla gówniażerki. Bohaterowie to nastolaty, mają problemy nastolatów, jarają się nastolatowym superbohaterstwem, z problemami też w wyjątkowo nastolatowy sposób sobie radzą. Inne wątki są zepchnięte na dalszy plan. No ale wiadomo, że na superhero flicki łażą do kina głównie pryszczaci kolesie przed 20-tką, i nawet ograniczenie wiekowe ich jakoś szczególnie nie zniechęci. Zapuszczą wąsa, i się na bezczela do kina wbiją. I się ubawią. Bo na "Spider-manie" też się bawili. Ja się nie bawiłem. I tu też umiarkowanie. Komiks Millara chętnie wchłonę, ale do adaptacji już nie wrócę. W przeciwieństwie do naładowanego akcją "Wanted". Wrócę też ponownie do "Blade'a". Do "Iron Mana". Jaram się nadchodzącą jego kontynuacją. Ale albo na "Kick-Ass" jestem za stary, albo zwyczajnie ktoś zmarnował lekko fajny potencjał.


Pod skryptem: Nie ma mnie, nie dzisiaj, kochany, wszystko jutro, jutro kochany, ale nie dzisiaj, zarobiony jestem. I dlatego blog lekko kwiczy i prosi o coup de grace. Jako że multimedialnie realizuję się chyba na 5 frontach, to chyba ograniczę się tu do pisania sobie o ekranizacjach filmu... tfu, komiksów, i albo jak się czymś naprawdę naprawdę podjaram, albo mnie coś masakrycznie zażenuje. Stay Tuned.

Pod skryptem2: przeżywam renesans zauroczenia Guitar Hero. Jako prawdziwy, testosteronowy mężczyzna jadę na hardzie, nie ma letko, ale masteruję swoje stare wyniki, co by w koncu harda dokończyć (5 songsów chyba zostało). Katuję hard i ślinię się w głowie do marzenia, jakim jest full zestaw GH: World Tour. Perkusja. Taaaa...

poniedziałek, 29 marca 2010

Czy 'biopady' brzmią jak 'odpady'?

Na początek depesza, którą wrzucam za IARem, który wrzucił ją za BBC.

Biologiczny pilot na dłoni?

Amerykańscy naukowcy opracowali sposób wykorzystania impulsów nerwowych ludzkiej ręki do sterowania elektronicznymi urządzeniami codziennego użytku.
Chris Harrison z Biologiczny pilot na dłoni?

Amerykańscy naukowcy opracowali sposób wykorzystania impulsów nerwowych ludzkiej ręki do sterowania elektronicznymi urządzeniami codziennego użytku.
Chris Harrison z prywatnego uniwersytetu badawczego w Pittsburghu twierdzi, że już wkrótce dotykając palcem różnych części dłoni lub przedramienia będziemy mogli uruchamiać umieszczony w kieszeni telefon komórkowy, odtwarzacz plików muzycznych, a nawet urządzenia w sąsiednim pokoju. Impulsy, generowane przez zakończenia nerwowe, zostaną zebrane przez specjalną opaskę na ramieniu i drogą radiową przekazane do odpowiednich urządzeń. Zdaniem pomysłodawcy liczba obsługiwanych w ten sposób funkcji nie odbiega od tych, które uruchamiamy tradycyjnym pilotem.
Chris Harrison zapowiada również zastosowanie w nowym systemie miniaturowego rzutnika laserowego. Sterowany bioprądami wyświetlałby, na przykład, na skórze wnętrza dłoni, odpowiednik telefonicznego ekranu z interaktywnym menu.
Naukowcy z Pittsburga poinformowali że prototypowe wersje nowego aparatu działają bardzo skutecznie i sprawdzają się w 95 przypadkach na 100. Oswojenie się z nowym typem "biologicznego pilota" i wymaga, według nich, mniej więcej 20-tu minut ćwiczeń. Jego zastosowanie mogłoby znacznie ułatwić życie i rehabilitację osobom z ograniczoną sprawnością ruchową - na przykład po wypadkach.
Członkowie zespołu, pracującego nad nową technologią, nie chcą wypowiadać się kiedy urządzenie trafi do sklepów.

BBC/zr


No to teraz krótki komentarz. Niech oni tylko dopracują te 5%, a potem po opasce na każdy nadgarstek, i Microsoft może sobie schować tego całego Natala w kieszeń, podobnie Sony ze swoją alternatywą dla Wii. Siedzicie na kanapie, ręce zrelaksowane spoczywają gdzie chcecie, i tylko ruchami palców i samych dłoni prowadzicie bohatera w Doomie część 666. Zwijacie palce w pięści, odpalacie Tekkena. Ustawiacie dłonie, jakbyście trzymali kierownicę, i Burnoucik. Fantastyka? Nieee. System jest, i pewnie za parę lat będzie w sklepach. Przynajmniej w USA i w Europie. Bo w Japonii na bank mają coś takiego od pięciu lat.

piątek, 26 marca 2010

OMG, it's alive!!!

Na wstępie zainteresowanych informuję dlaczego mało piszę. Bo miałem urlop. Bo pracy mam od zatrzęsienia. Bo jak o grach (jak znajdę czas na granie, żeby mieć co opisać), to na Polterze się od przypadku do przypadku publikuję. Bo jak coś komiksowo chcę popłynąć czasem, to na stronę działu Kultura portalu Polskiego Radia wrzucam (pewnie coś niedługo o Osiedlu poleci). Bo ogólne przemeblowanie w życiu jako takim. W efekcie prawie nie czytam komiksów, prawie nie zaspokajam nowej mej konsoli potrzeb, mało oglądam też cokolwiek, to i piszę mało bo: a) są pewne priorytety i b) nie mam w sumie o czym, a jak nawet mam (a miewam częstawo w sumie) to c) czasu ni diabła znaleźć nie mogę. Doba jest za krótka. Szukam sekretarza - terminatora (interpretując to słowo i współcześnie i oldskulowo), co by za mnie pisał i coś na blogu robił jak mam pomysł, zanim zapomnę, albo nowy znajdę.

Ale ostatnio jednak parę rzeczy nadrobiłem w kinie, więc sporo odradzę, i jedną rzecz wbrew chórowi samozwańczych znawców tematu polecę.

Po kolei.

Zacznę boleśnie.

Hmmmm...

Trick - sam tego chciałem. Tytułowy trik polega chyba na tym, że obejrzałem trailer, powiedziałem 'łał, w pytę nawet obsada, no i thrillerek z twistem jak widzę, rzadko to się u nas robi, chcę to zobaczyć'. Krótko mówiąc - trik zadziałał, a ja się dałem zrobić w kanał. Ta produkcja to popłuczyny po Vabankach, taka piąta woda po kisielu, w dodatku bez jajec, obsadzie nie dano szans uratować tej produkcji. Tak jest debilna. Przykład? Kolesie wychodzą z paki by wykonać Super-Ważną-Misję-Dla-Ojczyzny. Mogą dać nogę, bo nikt ich nie pilnuje. Nie robią tego. Zamiast tego przygotowują sobie plan ucieczki na czas, gdy znowu trafią do pierdla. WTF? Czy ktokolwiek czytał ten scenariusz przed rozpoczęciem zdjęć??? Chyba nie. Poza tym twistów jest w filmie dla zmylenia uwagi parę, ale wcale mi to nie przeszkodziło w trakcie filmu wyliczać kto kogo robi w wała. Nudne to i obrażające inteligencję przeciętnego polskiego kinomana. A co dopiero moją...

Lecę konsekwentnie od dołu w górę.

W chmurach - nuuu daaa aa aa aa. Taki sobie movie na Amerykę czasu współczesnego kryzysu. Clooney lata po USA, jest specem od zwalniania ludzi w korporacjach gdzie czyszczą. Z tego powodu fabuła wydawała mi się ciekawa, bo czekam aż i u mnie spadnie toporek. Ale efekt taki sobie. Cynik, ale o skitranym gdzieś tam pod grubą powłoką głębokim pokładzie wrażliwości. Pierdoli jakieś korporacyjne bełkoty z zakresu motywacji. Ale sam mało w nie wierzy, bo je sam w sobie wkręcił. W efekcie odnajduje w sobie człowieka. Ale okazuje się że życie to dziwka, a innym ani w głowie spod swojej powłoki wypełzać. Zraża się. Chowa głowę do skorupki. Pozostaje cynikiem. Kurtyna. A ja ziewam i pytam o czym był ten film... Chociaż początek był obiecujący. Sceny na lotniskach, korporacyjny monolog białego kołnierzyka, pulsująca lekko muzyczka, soczysty montaż. Prawie Fight Club. Czekałem tylko na gadkę o jednorazowych znajomych z samolotów. Po czym okazuje się że mocne wejście jest tylko dla uśpienia czujności, potem następuje długie i konsekwentne nic.

The Hurt Locker - i toto dostało tyle Oskarów??? Zrobili to chyba głównie na złość Cameronowi, co by udowodnić że kino 2D jeszcze nie umarło. Nigdy akademii nie uznawałem za orłów intelektu. No chyba że chodziło o rewanż za Titanica. Wracając do - ciągnąca się jak glut i pozbawiona fabuły to historyjka o saperach z Iraku. W sumie to nie film, to ciąg scenek pokazujących bezsens wojny, oraz napięcie na jakie wystawieni są saperzy. Tak duże napięcie, że jednemu z kolesi przepala styki, czyniąc z niego kowboja i zupełnie wypalając mu instynkt zachowawczy. Film nie wyjaśnia czy facet ma wszystko gdzieś, czy jest adrenaline junkie - ważne że w innych realiach niż wojna działać nie potrafi. I faktem jest, że są sceny które ruszają mocno, jak na przykład akcja, gdy koleś ciągnie za lonty, i okazuje się być otoczony przez ładunki wybuchowe. Tylko że tak sobie poczyna (i nie ginie), że napięcia już potem nie ma, bo wiadomo że jest pojebem, nic go nie rusza, i nie kojfnie aż do końca filmu jako main hero. Sporo jest fajnych scen, jak na przykład random encounter z Brytolami na pustyni. Sporo jest też dupnych scen, jak wbicie do Irakijczyka na chatę z gunem w łapie, gdy ten mówi 'ależ uspokój się, odłóż broń, jesteś moim gościem'. Scen, które mają dać w ryj Amerykanom, mówiąc im 'co my, kurwa, robimy na tej wojnie??? Bo na pewno nie przynosimy pokoju'. Scen, które są tak grubymi nićmi szyte, że aż fundują mi bolesne obtarcia. Scen, które są przeplecione ze wspomnianymi świetnymi scenami, tylko że pomiędzy nimi nie ma zupełnie nic. Więc znowu ziewam, kurtyna zapada, a potem mówię że w Jarhedzie nie strzelili co prawda ani razu, ale za to byłem wkręcony w to co tam u chłopaków słychać, a przynajmniej strona psychologiczna była wiarygodniejsza. Kowboi takich jak ten z Lockera szybko wysyła się z powrotem do domu, bez biletu powrotnego na pole walki.

Alicja w krainie czarów - powtórzę swój wpis z facebooka. Zawiodłeś mię, Tim. Co to to ma być, co? Dla kogo? Toć przeca animowana disnejowska alicja z lat 50-tych była mocniej popłynięta niż to. Mnie nie zaskakuje że po raz kolejny jest to kolejna twoja apoteoza indywidualizmu, pochwała nonkonformistycznego lajfstajlu, tylko że po tych 30 latach to już nudne, nie chwyta, wszystkie triki wizualne które serwujesz już znam, a wykorzystanie 3D jest jakieś takie ubogawe z deka. Depp też zawodzi. Pomysł na rolę 'niech sepleni, będzie głębiej', to trochę za mało by jego kolejny frik wyróżniał się na tle poprzednich 50 frików. Rickman i Fry jako głosy są wyborni, ale oni są samograjami, nawet z podkładania głosu pod nieświeży ser zrobią Kreację. Nudzą początkowe sceny w rzeczywistym świecie. Ja wiem, że bez nich nie da się tego indywidualizmu pochwalić. Ale nudzą one o-krut-nie. Krótko mówiąc, cytując kmh, za mało Burtona w Burtonie. A miało być tak pięknie. Świetny materiał wyjściowy, burtonowska fantazja, disneyowska kasa, świetna obsada. Wyszła lipa z Władcą Pierścieni w finale. A - no i mimozowata Biała Królowa to coś strasznego. Powinni takich rzeczy zabronić. Laska prawie jak z pythonowskiego Sensu Życia, ze sceny 'fishyyy fishyyy fishyyy FISH!'. No zawód, jako film do przyjęcia, jako Burton jednak wieeelki niedosyt.

Nostalgia anioła - tak, wiem że tytuł odpycha, ale jakoś tak wyszło że to pierwszy film który mnie ruszył od czasu Wszystko co kocham. Jackson mnie zaskoczył. To nie kolejny wysokobudżetowiec, którego produkcji aż głupio mu było się nie podjąć, bo szansa jedna na milion. To bardziej kameralna historyjka nastolatki, która została zamordowana, ale wcale jej to nie przeszkadza być narratorem opowieści. Tak jak Burton międli temat odizolowanych od świata frikoli, tak jak Gilliam jedzie po mieszaniu fantazji z rzeczywistością, tak jak Lynch... No hm... No robi cokolwiek... Tak Jackson lubi temat życia i śmierci mieszać. Nie ważne czy to Martwica Mózgu czy Przerażacze. Czy smutna opowieśc o zamordowanej dziewczynce. Osoby spodziewające się kolejnego epickiego, czy też efekciarskiego show, na bank się zawiodły. Jak przypuszczam stąd ten chór krytyków jęczących że film jest do dupy. A nie jest. Przynajmniej dla mnie. Jackson poleciał dość mocno - historia jest brutalna, momentami ciężka, acz jemu nie przeszkodziło to w totalnym połamaniu konwencji. Jest więc historia brutalnego mordu, jest ciąg dalszy życia nastolatki w zaświatach, jest dramat rodziny pogrążonej w rozpaczy i rozkładzie,w dodatku czującej ciągle obecność nie w pełni odeszedłniętej córki, jest nieporadne śledztwo ojca, obserwacja taplającego się w rozkoszy psychopaty, jest też wątek komediowy w postaci babci, granej przez świetną Susan Sarandon. Morderstwo, choć pokazane skrawkami, jest dość przykre.

Tu taki wtręt na marginesie. Panie Mossakowski. Na Boga. Parafrazując Scroobius Pipa: nie każda osoba po trzydziestce, bawiąca się z cudzymi dziećmi, jest od razu pedofilem - niektórzy po prostu mają ochotę je zabić.

No więc morderstwo - okrutne. Zaświaty. Hm. Lekko kiczowate, ale i kapitalnie wyglądające, skojarzenia z Pomiędzy piekłem a niebem niemal gwarantowane. Jako pół-core-gamer miałem też skojarzenia z Flower - kraina jakoś tak się kojarzyła, to drzewo na polu kukurydzy jak finał pierwszego świata, no i muzyka... Ambiencik znajomo brzmiał. Ale to potem.

Najmocniejszym zdecydowanie punktem programu było jednak nie obserwowanie śledztwa, zachowania poczciwego psychola z sąsiedztwa, czyli najbardziej przerażającego zła jakie pojawiać się może w filmach, czy Świat-Po-Śmierci. Najmocniej walącą w dekiel częścią filmu był sceny pokazujące rozpad rodziny. Matkę, zapadającą się samą w siebie. Ojca, który nie może się pogodzić z sytuacją, oddala się od rodziny, i stacza w obsesję wyjaśnienia zagadki zaginięcia córki. Siostry, którą też śmierć skrzywiła psychikę. Te sceny są po prostu przykre, poruszające. Albo trzeba być człowiekiem bez wrażliwości, by one po człowieku spłynęły, i by ten film potem jebać, albo ja mam ostatnio jakiś dziwny nastrój, i dałem się Jacksonowi zrobić.

Ogólnie polecam. Bardzo polecam. Nie to żebym się ubawił. To nie taki film. Poruszył mnie. Przejął smutkiem. Przez chwilę rozśmieszał. Przypomniał, że wszystko na tym świecie dzieje się po coś (tak jakbym to zapomniał). Podpasł estetycznie scenami ze statkami. I pewnie nie było by to tak łatwe, gdyby nie świetnie wykreowany świat z połowy lat 70-tych, ze świetną scenografią, kostiumami, i muzyką z epoki. A gdy nie było muzyki z epoki, to był Brian Eno. I było astralnie. Mistycznie. Nastrojowo.

Nie twierdzę że to mega-mega film. Opinie krytyków sugerują, że raczej każdemu się nie spodoba. Ale jeśli macie jakieś tam zaufanie do mojego gustu filmowego, to dajcie filmowi szansę, zignorujcie fatalny, odstraszający tytuł, i po prostu ten film obejrzyjcie.

piątek, 5 marca 2010

Wąsy na Chłodnej

Środa na Chłodnej 25 była po prostu udana. Nie dlatego, że wydano fajne komiksy, byli autorzy, i można się było napić piwa. Znaczy - dlatego też, ale nie tylko. Po prostu całościowo było bardzo miło.

Miłe było pytanie dlaczego nie aktualizuję bloga. Musiałem się tłumaczyć, ale fajnie znaleźć sobie inne spojrzenie na własny intelektualny ekshibicjonistyczny onanizm, niż to właściwe. Piszę dla kogos. Mam followersów. Komentatorów. Czasem mnie cytują, albo nawet linkują. Więc to nie czcza masturbacja. Milo mie, blogersowi.

Miłe było ogólne zgromadzenie takiej ilości komiksiarzy z całej Polski (!!!) w jednym miejscu bez wymaganego w takich sytuacjach zwykle konwentu. Miło że ekipa potrafi się zmobilizować i nie tylko obiecać, ale i przyjechać. Chłodna o mało nie pękła.

Miło że część wyhodowała konkretne wąsy (fejkowców i golonych przemilczę).

Miło że pojawiły się kobiety. Więcej niż jedna. Zdecydowanie więcej niż dwie nawet.

Miło było parę znanych mi tylko z onlajna osób poznać w końcu w lajwie.

Miło było zsocjalizować Windoma.

Miło było zmierzyć się z inną formą dziennikarstwa niż ta, którą uprawiam na codzień. Może wróciłem owszem, z tarczą, tylko że pod pachą, ale pierwsze koty za płoty, zresztą nie wiem jeszcze co z tego wyjdzie.

Miło było zostać dobrym kolegą, co pomaga w potrzebie. To mile glaszcze ego.

W sumie mógłbym napisać że miło było uczestniczyć w spotkaniach z autorami, ale żeby pozostać przy miłej atmosferze wpisu, wspomnę tylko że moje wrażenia z tego fragmentu imprezy pokrywają się w 100% z refleksjami ARCZy redaktora Zeszytów.

Miło było sobie sączyć piwko przez ileś tam godzin, nie robiąc z siebie tym razem głupka, po prostu mieć fun z tłocznego spotkania, gdzie znajomych w bród, tylko żeby z wszystkimi pogadać nieco czasu za mało.


Ogólną harmonię zaistniałej sytuacji psuł mi tylko jeden nieznany mi wcześniej chamski element. A to przełażąc obok ślisko się o mnie otarł. A to parł na chama, widąc że wszyscy idą tam gdzie on. A to lazł z tacą wódy drąc ryja 'przepraszam, przepraszam', w momencie gdy tłum musiał by sobie na łeb wejść żeby zrobić miejsce. A to cośtam. Długa lista, a ja przypomniałem sobie co to znaczy tłumiona agresja. Aż do momentu, gdy przy wyjściu z toalety powitał mnie rzeczony element, tryskający wymiocinami na: lustro, zlew, podłogę, siebie samego. Widok, który przypomniał mi bardzo ważną rzecz.

Karma istnieje.

A ja sam karmicznie po imprezie czuję się zdecydowanie do przodu.

Jeszcze bardziej miło będzie tylko wtedy, gdy takie imprezy będą się pojawiać częściej niż standardowe 2 razy do roku. Ale to chyba na kolejną taką kumulacyjną okazję trzeba będzie poczekać aż pojawi się komiks o Czopkach, Jakub Rebelka zrobi wystawę w CSW, a Śledź wyda integrala z kolorową serią Osiedle Swoboda. A może się mylę, i uda się takie spotkania organizować w trybie kwartalnym? Było by sweetaśnie.

czwartek, 11 lutego 2010

Rzut okiem w kino

Bląg zarasta powoli cyfrową formą kurzu, czy innej rzęsy wodnej. No niestety, pracapracapraca, przemeblowanie w innej sferze życia, szajba grajstacjowego neofity nadrabiającego lata zaległości, rozdrabnianie się na poboczne projekty, i knucie, mające na celu zawładnięcie siecią. Cholera. Jest patent jakiś na klonowanie, przy zachowaniu spójności świadomości? No taki myk, jaki doktor Manhattan odwalał w Łoczmenach? Nie? Szkoda.

No to przegląd co ostatnio widziałem i co polecam póki z ekranów nie zdjęli.

Wszystko, co kocham - wczorajsza wycieczka do kina, taka na pałę, bo niby dobrze o tym mówią i piszą, więc ciekawe co znowu polskie kino z siebie wydusiło. OMG! To jest naprawdę świetne!!! Świeża i bezpretensjonalna opowieść o nastolatkach z Trójmiasta, z początku lat 80-tych. Jest miłość, jest zawód, czas prób i inicjacji, dramat i tragedie rodzinne, bo i czasy ciężkie, ale wszystko takie naturalne i okraszone niewymuszonym humorem. W dodatku świetnie zagrane, młodzi aktorzy naprawdę są kapitalni (a jako bonus Chyra). Nie pamiętam też kiedy w polskim filmie widziałem tak naturalną i mięsistą scenę miłosną. Szczerze polecam, jako film, w którym stan wojenny to nie ciężka martyrologia, a jedynie scenografia opowieści o ludziach i zmianach. Nie jest to historia o szarym PRLu, ani tym bardziej czarno-białym. Tu są kolory. I optymizm, choć nie wszystko kończy się dobrze. Tak jak w życiu. I za to Borcuchowi siekierka, to nie jest Rewers, który jest bardzo fachowy, ale mnie jakoś nie ruszył. To się po prostu świetnie ogląda.

Księga ocalenia - Felis wlepił 2/6, więc fani postapokalipsy i pokrewnych klimatów nie powinni potrzebować więcej zachęty. Dodam jednak coś od siebie, bo skoro już piszę, to piszę. Otóż jest to pierwszy film od nie wiem jak dawna, gdzie Denzel mnie nie drażnił, ba, podpasił mi w tej roli. Więcej trochę spodziewałem się po Oldmanie, ale co tam, aktorsko świetnie wypełniają resztę przestrzeni między innymi Waits i Flea z Red Hotów. A przestrzeni do wypełnienia jest mnóstwo, podobnie jak i czasu. Księga to flegmatyczny western dziejący się na pustynnych wastelandach, które powoli, acz niestrudzenie przemierza wędrowiec, grany przez Denzela. Są ładne i długie ujęcia pustych krajobrazów, nie tyle flegmatyczne jednak, co hipnotyzujące (w czym niemała zasługa ambientowego santraka). Fabuła kręci się dokoła tytułowej Księgi. Można powiedzieć że autorzy filmu postapokaliptycznego odwołali się do korzeni literatury o armageddonie, jaką jest w końcu Biblia. Wyszło klimaciarsko i nastrojowo, na szczęście bez dewocji. Fajnie zasugerowano powód apokalipsy i jego związek z religią, fajnie poprowadzono postać i rolę wędrowca, który - jak głosi tytuł oryginalny - nazywa się Eli. Można pójść w ślepą uliczkę interpretacji, i stwierdzić (za aramejskim) że główny bohater jest Bogiem. Ale było by to chrzanienie farmazonów, na które aż dziw że znajduje się miejsce w poczytnych gazetach. Raczej odwołania są tu do proroków, niesienia słowa bożego, zaczynania wszystkiego od nowa, zataczania koła itd. Nie piszę więcej, bo zepsuję twisty. Faktem jest, że ogląda się to fajnie, a brak dynamiki jest Kurosawą i Leone podszyty. Przynajmniej w scenach niedynamicznych. Polecam. No i ta świetna scena strzelaniny skręcona z jednego ujęcia... Dobre. Klimaciarskie. Fani Fallouta i innych postapokaliptycznych gier będą wniebowzięci.

EDIT: poprawka, to nie Flea, a impostor. W sumie nie impostor a aktor, ale podobny...

Parnassuss - z Gilliamem jest tak, że albo robi rzeczy świetne, albo fajne i gilliamowskie, ale takie trochę mniej. Dotąd łykałem go od góry do dołu (może poza Krainą traw), ale tym razem - jak dla mnie - po prostu coś mu nie wyszło, i nie mam tu bynajmniej na myśli zgonu w trakcie zdjęć. Jak zwykle Terry maca temat fantazji i płaszczyzn rzeczywistości. Historyjka jest prosta, jest doktor Parnassuss i jego Imaginarium (czyli taki, powiedzmy, psychoaktywny teatrzyk), jego córka, klasyczny motyw zakładu z Diabłem, niewinna miłość i gładki przystojniak z amnezją, który pakuje się w ten cały cyrk. O ile fabuła nudzi, motyw wyzwania jakie rzucił Diabeł jest mało zrozumiały, a bohaterowie tacy se, o tyle sceny rozgrywające się w fantastycznym Imaginarium są świetne i basta. Niestety, nie są one dominującą częścią filmu, a sama otoczka jest cokolwiek chaotyczna. W efekcie Gilliam jest jak Parnassuss - podstarzały, skapcaniały, chrzani o potędze wyobraźni, ale i nudzi, przegrywając z nowoczesną technologią. Tak jak w filmie jakiś gówniarz od zagłębienia się w świat fantazji woli pykać na swoim Dual Screenie, tak samo gawiedź olała nowe dzieło ex-Pythona (odwołania do serialu included), waląc masą na Avatara. Smutne to podwójnie, bo jestem po stronie Gilliama, który reprezentuje dla mnie tą ambicję wskrzeszania tradycyjnej, coraz częściej zapominanej magii kina. Tylko że tak jak jego bohater - on już jest, niestety, zramolały i poza peletonem. Nie ten wiek, nie ta energia. A szkoda. Mimo wszystko warto, bo Gilliam to miszcz, a sceny z Tomem Waitsem jako krzywo ostrzyżonym Diabłem są po prostu bezbłędne. Gość ukradł film Ledgerowi.