piątek, 11 lutego 2011

Złoty miód czy hm... niby co?


Czytam sobie właśnie recenzję Złotych Pszczół autorstwa Sylwii 'Luise' Kaźmierczak, i muszę przyznać że mi ręce opadają, bo dawno nie widziałem tak zmasowanej ilości niezasłużonych komplementów, czy może tak zręcznego mijania się z mankamentami dzieła, by nie wyszło że jak coś kobiety tkną/będzie o Żydach, to może być do dupy. Nie wiem jakie są intencje, nie przypisuję konkretnych, bo nie mam ku temu przesłanek, ale recenzja wywołała u mnie spore WTF?. Podobnie dużego zonka zafundowało mi w swoim czasie skojarzenie, że powyższa publikacja była typowana przez Sebastiana Frąckiewicza do miana KOMIKSU ROKU. Podobnie jak jego podsumowanie recenzji antologii, w którym stwierdza, że Pszczoły ustawiły poprzeczkę dla komiksów o tematyce żydowskiej. Być może, bo ostatnio takowych nie było, jaki jest jednak sens ustawiać poprzeczkę, której przeskoczenie, nawet bez rozbiegu, nie jest zbyt dużym wyzwaniem?

Od antologii spodziewałem się sporo, w końcu międzywojnie to temat ciekawy, a społeczność żydowska mogła pochwalić się wieloma barwnymi postaciami. Ba, nie tylko, było też przecież sporo ciekawych osób o żydowskim pochodzeniu, a niekoniecznie identyfikujących się z narodem czy też religią przodków. Temat szeroki, bogaty, po prostu brać i opowiadać. Antologia miała przedstawić te barwne postaci, i co? Dla mnie dupa, słabują jak nie fabuła to konstrukcja scenriusza, jak nie sama strona scenariusza, to kładzie komiks paskudny rysunek. Dla przykładu - ciekawie przedstawia bohaterów komiks o architektach, mówi coś o tych postaciach, o ich dokonaniach, szkoda że jak dla mnie wygląda szpetnie. Ostatni komiks to chaos fabularny i rysunkowy, brzydkie toto, a o bohaterce zapamiętałem tylko tyle, że znała Franca Fiszera. Dobre i to. Sebastian wspomniał że warto zapraszać do projektów rysowniczki spoza komiksowa. Anna Czarnota akurat jest przykładem na to że niekoniecznie, dyplom ASP w niczym nie pomógł, nie wspominając o absolutnym braku redaktora, co by poinformował artystkę, że dymki czytamy tak jak słowa w zdaniach, czy informacje na grafikach itp. - z lewa do prawa, nie jak w przypadku hebrajskiego - odwrotnie. Ciekawe jest opowiadanie o wydawcy książek, szkoda że liczne przypisy utrudniają wchłanianie fabuły, bo są jej nie bonusowym dopełnieniem, a niemal integralną częścią. W opowiadaniu rysowanym przez Olgę Wróbel trudno dojść kogo ono dotyczy, bo jakoś zabrakło informacji o bohaterze, trzeba wrócić do zliczającego bohaterów wstępu. Nawet opowiadnie tytułowe, najładniej rysowane, wydaje się niby dobrze opowiedziane, ale ma jeden feler. Historia dotyczy proroczego snu cadyka, rady jaką dał wnuczce, czy też córce, nie pamiętam (ma to znaczenie? i tak nie wiem kto to), jego późniejszej śmierci, szacunku, jakim darzyli go Żydzi. Po prostu szort o cadyku? Zbyt dobrze by było. Okazuje się że to o jego potomkini jest komiks, i ostatnia plansza w sposób skondensowany ładuje do głowy czytelnika informacje co się z nią działo po wojnie, co robiła itd. Szkoda daremnej pracy - i tak nie wiedziałem kto to jest, i średnio mnie informacje z dupy wciśnięte w finale interesowały - przecież komiks był o jej dziadku. A może nie? A może to autorka scenariusza nie ogarnia konstrukcji swoich opowieści? A może zabrakło redaktora po raz kolejny, który by zwrócił uwagę że coś tu nie działa? A może Gmina Żydowska uwierzyła faktycznie w renomę scenarzystki, która ma za sobą pewne dokonania, i pozwoliła jej robić co jej się żywnie podoba, zakładając, prawdopodobnie słusznie, że lepiej się na tym dziewczyna zna? Pewnie lepiej, ale niekoniecznie na tyle dobrze, by ogarnąć szcześć krótkich opowiadań, bo w każdym coś nawala.

I teraz jest tak - napisałem co myślę, i tak jak znajoma podsumowała na fejsie czym może być szczera recenzja tego komiksu - wychodzę na antysemitę (bo przecież komiksy o Żydach krytykuję!!!), poza tym jestem szowinistą, bo pojechałem po zespołowej pracy kobiet. Zgadzam się że to antologia na ważny, bo integralny dla naszej historii a często pomijany temat. Nie mam jednak absolutnie poczucia, że przez ważność tematu nagle ważna staje się nieudana antologia (ale to ogólnie nasz problem jest, komiksy na ważne tematy w sposób oczywisty stają się dobre). Ktoś mógłby użyć argumentu że jak nieudana jak udana, nakład zszedł, dodruk robią! No i git, tylko że komiks darmowy, a pochwalne pienia to raczej dla mnie chór pseudofilosemickich wannabe-wolnomyślicieli, którzy nie chcą narazić się na opinię szargaczy wartości. A że zeszedł cały nakład? No darmowy był, nietrudno. Mógłbym tu sobie pozwolić na żarcik, że pewnie stołeczni Żydzi zrobili tak jak ich przodkowie z przykazaniami, w rozmowie z Jachwe: 'za darmo? Ok, dawaj dziesięć!', ale tak nie napiszę, bo wyjdę na antysemitę. A nie, moment, pewnie już wyszedłem, więc co mi tam!

Sylwia Kaźmierczak wspomniała, że kobiety mogą brać się za komiks historyczny z równym powodzeniem, co mężczyźni, co niniejsza antologia udowadnia. Co do pierwszej części zdania to zgadzam się w pełni - a pewnie, dlaczego nie? Historia dotyczy nas wszystkich, każdy na nią patrzy z innej strony, każdy głos jest cenny, o ile jest to głos ciekawy. Z tą ciekawością jednak jest właśnie problem, i jeśli coś ta antologia udowadnia, to że kobietom z tą historią niekoniecznie po drodze, albo przynajmniej że dobieranie autorów lub autorek według klucza innego niż predyspozycje jest po prostu chybione.

Inna sprawa to moja odwieczna niechęć do 'komiksu kobiecego' jako terminu, o czym wcześniej chyba nie pisałem, a co oświadczam teraz wszem i wobec (feministyczny odpowiednik IPN mnie z tego za jakieś dwie dekady rozliczy), i przez co ugruntuje się teraz moja opinia antysemickiego szowinisty. No to dlaczego nie lubię hasła? Nie lubię tego typu etykietek, łatek, które w tym przypadku służą uprawomocnieniu czegoś że jest dobre, bo zgodne z określonym, czy też właściwym, prądem, nurtem. Może nie tyle dobrym, co automatycznie wyróżniającym dzieło, powodującym że nabiera określonej wartości. To tak jak z nurtem literatury kobiecej czy gejowskiej. Wisi mi to jaka jest płeć czy preferencje autora (czyż nie jest seksizmem zwracanie na to właśnie w tym kontekście uwagi???), ważne czy autor/autorka napisał/a coś dobrego, ciekawego. To treść ma się bronić, a nie co tam w kroczu dynda lub nie dynda. I kto tam w okolicach bywa.

Nie mam problemu z komiksami autorstwa kobiet, które są dobre, bo są dobre, a kobiece są bo autorka jest kobietą i wrażliwość kobieca odciska na jej twórczości swoje piętno. Jest to inne, ciekawe, odmienne od mojego zwykle spojrzenie, co może być cenne. Do dupy natomiast jest dla mnie składanie antologii tylko z kobiet, a potem napinanie cyca i emanowanie aurą 'dobre, bo kobiece', gdy nie jest dobre wcale. Tak jak to było w przypadku beznadziejnego komiksu feministycznego co trafił na festiwal w Łodzi, którego to komiksu zlanie szanowne autorki odebrały nie jako pogardę dla badziewia, a przejaw męskiego szowinizmu. Może i szowinistyczne było nieumieszczenie tego komiksu jako jedynego chyba w galerii konkursowej (i obscena tutaj jest średnim argumentem, gdy prace naczelnego komiksologa kraju, gdzie bohaterowie Christy pytują się przerośniętymi prąciami, na tą wystawę trafiają), ale na pewno nie uznanie za lipę

W efekcie hasło ewoluuje do formy usprawiedliwienia i leczenia kompleksów mniej uzdolnionych. Sztucznie oddziela autorki kobiece od ogółu, tworząc z nich autorki 'specjalne', czy wręcz 'specjalnej troski', tworzące nurt składający się niby tylko z ich prac. Broniący się nie jako komiks po prostu, a nieszczęsny komiks kobiecy, który bez etykiety by poległ, przepadł, został zignorowany. Coś jak antologia komiksu lesbijskiego. Był szum, bo komiks kobiecy, kobiet dla kobiet, bo tematyka, bo cośtam. Nie uratowało to zbiorku i tak, bo nic poza tezą i pomysłem na siebie prawie on nie oferował. Chciały dziewczyny antologię, to ją mają, EOT. Tymczasem dobro, bez wspierania programowym hasłem czy etykietą, przebije się samo, nie ważne czy kobiety będą stanowiły połowę środowiska, czy jego margines. I ja wolę w ten sposób. Bo jak na razie wspólny mianownik kobiecości zwykle ma brać na hol rzeczy po prostu słabe, i tak jest właśnie niestety w przypadku Złotych Pszczół.

- Dzień dobry, chciałem kupić nowy pakiet Kultury Gniewu, i ostagnie Gwiezdne Wojny. Są jeszcze jakieś nowe komiksy?
- Tak, są Złote Pszczoły.
- O, a co to, ładnie wydane, oryginalna okładka!
- Wie pan, to komiks o przedwojennych warszawskich Żydach...
- No proszę, egzotycznie i ciekawie, co to co to???
- To komiks kobiecy...
- A. To nie. To ja dziękuję.

Może to nie tak, może ja mam spaczony gust, komiks o architektach jest ładnie rysowany, finałowy szort nie jest wcale bełkotem, a rozmieszczanie dymków w kadrze względem stron lewa-prawa jest drobiazgiem na który zwracają uwagę tylko friki mojego pokroju. Może całość jest fajna, a to podobająca mi się okładka została położona. Może i by ten nakład zszedł nawet za 50 zeta od sztuki, i to tylko przez tematykę i fakt że to twórczośc kobieca (wspierajcie komiks kobiecy! na równi z folklorem, grającymi na piszczałkach pastuszkami oraz sztuką naiwną!!!). Może i tak. Tylko że ja mam to głupie wrażenie że wyszła nieszczęsna, niedorobiona antologia, zupełnie pozbawiona redaktora czuwającego nad całością, niby na ważny temat, ale - jak napisał Daniel Gizicki - 'przede wszystkim - nie ważne jaki komiks ważne że go kobiety zrobiły'. Zresztą sama Sylwia przytomnie zauważa: 'To co przede wszystkim odróżnia Złote Pszczoły (od innych komiksów historycznych - przyp. Gonza) to całkowicie żeńska ekipa twórczyń.' End of story.

I pozamiatane. A szkoda, bo taki piekny temat ktoś zmarnował, a na drugą taką antologię robioną z głową od podstaw, niechby i tylko przez kobiety - ale ogarnięte - nikt kasy pewnie już nie da. Będą dodruki znanego już zbiorku.

Pod skryptem: 'Złote Pszczoły są też pewną wytyczną w jaką stronę powinien podążać polski komiks historyczny.' - ojejku, oby nie. Nie jestem może fanem gatunku, ale nie życzę mu też źle...
Pod skryptem 2: mi się naprawdę po przeczytaniu tego komiksu nie chciało pisać ani słowa, ale jak wyszło mi ze powinno sie mi podobać bo dobre, bo od kobiet, a w dodatku o Żydach (jakoś tak wynikło ze to są główne zalety) to mi ciśnienie skoczyło...

czwartek, 10 lutego 2011

Szerlok (ten z BBC)

Akcję facebookową ziomkostwa pod tytułem 'Gonzo, nie widziałeś Sherlocka z BBC? To weź zlukaj' można chyba uznać za udaną. Serial obejrzany i mogę stwierdzić dwie rzeczy.

Po pierwsze - jest zajebisty.

Po drugie - nie, nie jest lepszy od kinowego. Inny jest. Zacznę może rozwijać myśli - jak to ja - od końca.

Kinowy SH to Kino Nowej Przygody z całym dobrodziejstwem inwentarza. Tu zagadka, tam mordobicie, w międzyczasie niezły oneliner, wybuch, podróż, spektakularny finał. Kinówka to też Downey Jr, który po prostu dominuje show swoją osobą. Nie dziwię się, że Ritchie w 2-ce odpuścił nieco szarady kryminalne, rozkminy i zagadki, na rzecz dynamiki. Wszystko to daje Downeyowi większeego kopa i większy rozpęd do błaznowania. Bo to Sherlock błazeński, z psychofizycznym ADHD, mieszanka Indiany Jonesa i Bonda, awanturnik potrzebujący stymulacji. Jakiejkolwiek. Byle cały czas. Adrenaliny. Intelektualnych potykaczy. Używek. Badania właściwości nieznanych substancji. Sprawdzający się w psychicznym siłowaniu na rękę z jemu podobnymi osobami szukającymi wyzwań. Poza tym, oczywiście, obdarzony przerostem ego, napuchniętym niczym... No nie wiem jak co, ale napuchniętym ponad miarę. W końcu, w wykonaniu tego, a nie innego aktora, to może nie karykatura, co przynajmniej pastisz brytyjskiego dandysa.

Co inego Sherlock telewizyjny. Nieśpieszne tempo, podkręcające się w miarę podążania po nitce do kłębka. Analiza, badania, wypatrywanie podejrzanych szczegółów na miejscach zbrodni, dedukowanie, eliminowanie zbędnych podejrzeń i tak dalej. Czysta detektywistyczna robota. Może tego samego typu, którą odwala Sherlock Ricziego, ale w odwrotnej proporcji w stosunku do mordobić, pościgów i strzelanin. Sherlock made by BBC to chłodny, pozbawiony impulsywności - czy wręcz uczuć - chodzący komputer analityczny. Mieszanka Spocka (łącznie z wpadaniem w transy analityczne, zdaje sie że w startrekach było coś takiego), z doktorem Housem, też zresztą zarysowanym przecież jako detektywem, ale z trzema doktorami Watsonami. Z postacią Lauriego wiąże go sporo. Jest arogancki i wyniośle przekonany o swojej wyższości, nie szczędząc z tego powodu innym złośliwości. To podobny wariat, socjopatyczny gość olewający bolączki reszty społeczeństwa któremu mógłby pomóc, ale mu się nie chce, bo czeka na zagadkę która go zainteresuje, będzie wyzwaniem. Jego rozmowy z potencjalnymi zleceniodawcami często przypominają spotkania House'a z 'normalnymi' pacjentami jego kliniki, tymi z biegunką czy chorobą weneryczną. Nuda.Banalne. Nie ciekawi mnie. Następny.

W efekcie dostajemy empatycznie niedorozwiniętego i wrednego wariata. Jak tu gościa nie lubić???

Różnica w podejściu autorów do bohatera jest oczywiście nierozerwalnie związana z inną koncepcją serialu, tu nie ma się co dalej rozwodzić. Zanim wkręcę się w totalną komiksową nerdozę (be warned!!!) jeszcze parę słów porównania villaina z obu wersji.


Moriarty kinowy - zimna ryba, stuprocentowy psychopata, typ kalkulatywny, chłodna analiza, potrzeba udowodnienia swojej wyższości, bycia 'supreme mind', gość poza moralnością, realizujący po prostu swoje cele. Generalnie - jak Sherlock z BBC, tylko że po 'tej złej' stronie of the law.

Moriarty BBC - niestabilny, choć niesamowicie bystry wariat z ADHD. Nieobliczalny, impulsywny, można by powiedzieć o nim prawie że huncwot, gdyby tak często w jego towarzystwie nie ginęli ludzie. Jak nie ma nic co by zagłuszało wewnętrzne poczucie nudy, to sam sobie znajduje rozrywkę. Jak Sherlock kinowy. Tylko w przeciwieństwie do niego nie poprzestaje na usypianiu psów. Grotestkowy, ale za to postać w sumie lubię, bo najbarwniejsza chyba w obu seriach. Numer dwa to mistress in distress Adler (Sherlock dopiero trzeci). Wracając do M - mieszanina infantylizmu i złowrogości, upiorne połączenie. Uwielbiam typa.

Generalnie - śmiesznie że panowie są na krzyż swoimi lustrzanymi, wynaturzonymi odbiciami. Śmieszniejsze jest że pewnie wcale tak nie jest, nie myśli tak nikt poza mną, i wyjdzie zaraz że pierdolę, ale to nie ważne. Popisałem sobie, ego dopieszczone. Mogę na dziś poprzestać.

Przegięty geekowski wkręt w temat zostawiam sobie na kolejny wpis.

Jou.

Pod skryptem: a, no i nie wspomniałem - jazda z czapą Szerloka kapitalna :D

A, i przypomniałem sobie. Nie wspomniałem dlaczego serial zajebisty. W skrócie więc: kapitalne przełożenie klasycznych kryminałów na współczesność, nawet Pies Bakervillów przerobiony na X-Files się broni. Komórki, blogi, taksówki, to wszystko ma sens. W pierwowzorach, których w większości nie znam, musieli śmigać sporo dorożką. Do tego kapitalnie skręcone, sporo smacznych ujęć z żabiej perspektywy, kręconych fajnym obiektywem i z ciekawym filtrem, cięty, choć nienahalny... nienachalny (dobrze?) humorek (to też??? nie no żartuję, wiem), kapitalna ścieżka dźwiękowa, brak słabo zagranych tudzież nieciekawych postaci. Dobry serial. Me wanna kolejne serie, chłopaki, kończcie tego Hobbita, CZEKAM!!!

The Fixer: A Story from Sarajevo

Mam za sobą ciężkiego timofowego Robota, i nieudane jak na mój gust (niestety) Złote pszczoły. Szkoda mi na nie klawiatury, skoro mogę się podzielić polecajką innego fajnego, choć niemłodego już dzieła. Do dzieła. O tym dziele. Więc.

The Fixer: A Story from Sarajevo - wytłumaczenie o czym, czy też o kim jest ten komiks, jest równie proste, co bezpośrednie przetłumaczenie jego tytułu. W końcu profesja 'fixera' jest dla nas równie abstrakcyjna, co samo słowo, nie istniejące w słowniku, nie posiadające odpowiednika.
Strona ling.pl podaje mi następujące odpowiedniki w języku polskim:
-utrwalacz
-monter
-ustalacz (?)
-reper (???)
-a także parę synonimów prawnika.

Lepiej jest już ze znaczeniem słowa 'fix', gdzie w wielu wielu wielu odpowiednikach da się znaleźć 'załatwić' czy 'naprawić'.

Słownik Cambridge podaje następującą formułkę: 'ktoś wykwalifikowany w załatwianiu określonych rzeczy, zwłaszcza niezgodnych/niezgodnie z prawem'. Można więc powiedzieć że 'fixer', to 'załatwiacz'. Stwierdzicie jednak wtedy że dokonałem gwałtu analnego na polszczyźnie. I będziecie mieli rację.

Przyjmijmy więc że 'fixer' to fikser, w końcu każdy kto grał w Cyberpunk 2020 wie o co chodzi.

Sacco narysował komiks o fikserze. Z Sarajewa. Tytuł w pełni opisuje zawartość tego komiksowego reportażu o niebanalnej postaci operującej w bardzo nietypowych warunkach. Sacco na dalszy plan bierze kwestię wojny, frontu, działań zwaśnionych stron, te tematy są tak naprawdę tłem historii tytułowego fixera, Nivena. Gościa, który trafił na swój moment by wykorzystać swoje umiejętności i wiedzę, nie dając się przemielić machinie wojennej. Sacco opisuje swoje obserwacje z Sarajewa, przeplatane momentami licznych spotkań z Nivenem, opisami ich wzajemnej, dziwnej dość relacji, a te momenty zawierają w sobie historię życia fiksera, postaci tak samo niejednoznacznej, jak trudna do czarno-białego potraktowania jest wojna na Bałkanach. Sacco udało się nie tyle wykreować, co przedstawić postać pełną sprzeczności, jednocześnie daleką od groteski, z krwi i kości. Niven jest Serbem, walczącym w trakcie wojny po stronie bośniackiej. Jest sprawia wrażenie zimnokrwistego mordercy, którym zresztą pewnie jest, jednocześnie roztaczając misiowatą atmosferę bezpieczeństwa. Jego znajomość z Sacco (jako fiksera - przewodnika/pomagiera, po prostu gościa który zna lokalne warunki) ma podłoże zawodowo-finansowe, ale jest w tym też nuta przyjaźni, gość wydaje się zresztą autora komiksu równie fascynować, co przerażać. Niven deklaruje się jako patriota, ale ma ochotę ze swojego kraju spieprzać, uważa że wojna go zniszczyła, i chociaż mówi o wielkiej otwartości cechującej lokalsów, to szczerze gardzi najeżdżającymi Sarajewo uchodźcami, winiąc ich o gnicie miasta.

Fikser to postać niebanalna, którą mogły zresztą ukształtować tylko równie nietypowe warunki. Ciekawie zaprezentowana, z subiektywnym spojrzeniem na historię tamtej wojny, na jej uczestników, dla jednych będących zwyrodniałymi mordercami, dla innych bohaterami. Niven sam nie daje się jednoznacznie ocenić - czy to mitoman-gawędziarz, zamęczający wszystkich wojennymi historyjkami wyssanymi z palca, czy dzielny wojownik, który narażał życie w imię nieswojego narodu? A może po prostu psychopata? Gość emocjonalnie niedorozwinięty? Nie da się określić. Sacco wybitnie oddał tą niejednoznaczność, podbijając ją kontrastem ze swoją osobą - mało asertywnej pierdoły, rzucającej stwierdzenia typu 'nigdy nie miałem ulubionej broni ręcznej', po tym jak Niven informuje czym najłatwiej rozłupać czaszkę.

Nie wspomniałem nic o stronie graficznej. Nie wiem czy jest po co. Świetnie oddaje klimat zniszczonego, ponurego miasta, choć mogą drażnić pewne manieryzmy dotyczące twarzy. Kałasznikowy jednak i architekturę zniszczonego miasta oddano wyjątkowo pieczołowicie, pamiętam tylko jeden kadr, na którym Niven wygląda jakby stojąc skręcił sobie kręgosłup, i w pasie cały odwrócił się w bok. Czepialstwo. Reszta jest OK, włącznie z obsesją precyzyjnego kreskowania by oddać cienie czy fakturę. Jest OK. Fixer to jednak głównie historia człowieka, którą grafika tu świetnie oddaje, a której nie stara się zdominować, często zresztą ustępując miejsca reportażowemu tekstowi.

Polecam sympatykom komiksów dokumentalnych, reportażowych, czy po prostu szeroko rozumianego komiksowego dziennikarstwa. Moze kto to u nas wyda. Ja tymczasem muszę zmolestować sąsiada, co by mi Palestynę pożyczył, no i czekam aż Timof wyda Strefę bezpieczeństwa Goražde. Łykam w ciemno. Przez te lata czytania komiksów zawsze było coś ciekawego do kupienia i przeczytania, ale odkładanie Sacco zawsze na potem uważam teraz za lekkie niedopatrzenie z mojej strony...

Na koniec - wiadomo. Gonzo poleca.