wtorek, 25 grudnia 2012

#1 film na święta

Postaram się być syntetyczny. Powaga. Wiem że nie umiem, ale postaram się.

Nie przepadam za kinem świątecznym, bo landryna, bo kicz tandeta słodkość OMG pożygam się.

Każda zasada ma wyjątek. W 9 przypadkach na 10 wyjątkiem jest Japonia, albo lata 80-te.

Kocham lata 80-te. Za filmy, zwłaszcza komedie (nie za muzykę, wy pojebańcy, którym przyszło to do głowy, no przynajmniej nie za całą).

Więc do tematu.

Scrooged. Perła lat 80-tych, w dziwny i totalnie niezasłużony sposób niedoceniona. Czego nie rozumiem. Widziałem ten film lata temu i mnie bawił (bo a to ktoś dostał w ryj, a to ktoś sie wywalił). Powtórzyłem po jakiś 15 latach. Ubawił mnie jeszcze bardziej. Dużo bardziej.

Dlaczego?

Postaram się w punktach.

1. Bo to nowoczesna trawestacja Opowieści Wigilijnej Dickensa. Wybitna jak na mój gust. Zamiast być brytyjskim liczykrupą, główny bohater jest szefem amerykańskiego kanału telewizyjnego, medialnym bonzem, i skurwielem jakich mało. Odniesienia do pierwowzoru sprawdzają się idealnie, jednocześnie idealnie grając ze współczesną (jak na tamte lata, ale w pewnych kwestiach bez zmian) wymową.

2. Bo to genialna satyra na media, świat mediów, produkcję mediów, percepcję mediów, oraz ogólne obniżanie poziomu rzeczonych tak, by zadowolić tak zwanego Masowego Odbiorcę. Jako pracownik tak zwanego Radia w wielu momentach dziko, acz jadowicie rżałem. Chociaż film powstał pod koniec lat 80-tych, to genialnie przewidział co za parę lat zacznie wyrabiać Oliver Stone.

Linken gemachen:


3. Bo w roli głównej, nowoczesnego Scrooge'a, wystąpił Bill Murray. Czy tu potrzeba więcej argumentów? Gość jest prze-mistrzem sam w sobie, a w roli skurwiela wzniósł się na poziom ULTIMATE.

4. Bo film zrobił Richard Donner. Typ jest fachurą. Ma na koncie 4 części Zabójczej broni, 2 Supermana (te najlepsze), Mavericka czy the Goonies. Zwłaszcza ostatni trop jest najważniejszy. Scrooged to komedia w duchu, który umarł po latach 80-tych, a który Gooniesi mieli. Uwielbiasz Powrót do przyszłości, Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki, czy Pogromców duchów, a nie widziałeś/aś jeszcze tego filmu? Poważnie??? Ogarnij się i obejrzyj!!!

5. Bo muzykę zrobił Danny Elfman, i czuć to od pierwszych minut (z wrzuconym linkiem z tubki włącznie), co daje całości iście burtonowski sznyt. Sirius biznes.

6. Co chyba to najważniejsze, bo to właśnie stanowi o poziomie dzieła - Scrooged to Opowieść Wigilijna na poziomie meta. Główny bohater to telewizyjny producent, pokraczna karykatura samego siebie sprzed lat, cyniczny skurwiel tej klasy, że nie może nie śmieszyć. To jego nawiedzają duchy Przeszłości, Teraźniejszości i Przyszłości. Jednocześnie ten sam gość produkuje telewizyjną adaptację Dickensa. Podróżując w czasie wstrzeliwuje się we własną epokę włażąc w kadr adaptacji Opowieści Wigilijnej, którą sam produkuje, w momentach adekwatnych do tych faz podróży, w jakich sam się znajduje. Bywa, że przemieszczając się w inny czas, jest świadkiem innych adaptacji klasycznej powieści. Nie zmienia to jednak faktu że to Opowieść Wigilijna w Opowieści Wigilijnej - jego własna historia jest opowiedziana zgodnie z drogowskazami, które zostawił Dickens.

Majestertsztyk.

Film jest przezajebisty. Świetnie zagrany, wyreżyserowany, i oparty na kapitalnej klasyce, potraktowanej zarówno z szacunkiem, jak i z współczesnym spojrzeniem, bez kompleksów wobec Miszcza. Świetna mieszanka, i nic nie zostało tu zmarnowane. Oglądałem ten film z megaprzyjemnością, znajdując w nim, w tej niby banalnej rozrywce, poziomy, których jako pętak nie widziałem. To nowoczesna adaptacja Opowieści, z Opowieścią w środku. To satyra na media i ich producentów. W końcu - co wydaje mi się górować nad całością - to autopsja Kryzysu Wieku Średniego. Opowieść o typie, co to niby miał cały Świat u swych stóp, ale zmuszony do autorefleksji orientuje się że w dupie był, gówno widział, i w sumie niczego nie dokonał, przynajmniej dla siebie i innych.

Koronkowa robota.

Choć to komercyjne, rzemieślnicze kino rozrywkowe.

Z lat 80-tych.

I tak już w trakcie oglądania z Panią Żoną stwierdziliśmy że OMG, dlaczego dziś się takich rzeczy nie robi? Dlaczego ewenementem jest opowieść o spóźnionej ucieczce od infantylizmu, który symbolizuje ożywiony pluszowy miś? Dlaczego ikoniczną komedią minionej dekady jest krotochwila o gościu, co to wyruchał szarlotkę? Co się kurwa stało?

Smutna refleksja, w uproszczeniu - media się zmieniły, cisną na mielonkę dla masy.

Ale my też się zmieniliśmy.

Ci co myślą kciukiem, przeklikują na Polsat, i zapodają znowu Kevina. Ci co czegoś szukają, ściągają  Bad Santa, Star Wars Holiday Special (YUCK!), albo właśnie Scrooged.

I to chyba jest ta różnica.

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Nie znam się, to się wypowiem!


Rzutem na taśmę - znowu o komiksach ze świata Star Wars.

Fejsowy profil Star Wars Komiks informuje iż:

w drugiej połowie przyszłego roku do polskich księgarń trafi pierwszy tom cyklu komiksowego "Invasion"

I spoko, bo nigdy dość komiksów ze świata SW (może w końcu któryś okaże się być fajny), i konkretna lipa, że właśnie motyw inwazji.

Tu parę zdań dla tych co nie wiedzą co się dzieje w Universum jakieś ćwierć wieku po Bitwie pod Yavin (czyli tej z Nowej Nadziei, czyli epizodu IV, czyli tego pierwszego-pierwszego).

Otóż galaktykę najeżdżają kosmici. Powaga. Z innej galaktyki. Wojna Światów, tylko że w edycji starwarsowej. Rasa Yuuzhan Vong to krzyżówka zbrojnego odłamu Islamu, Amiszów i Cenobitów. Przylecieli tłumnie na swoich żyjących (!!!) statkach kosmicznych, by zawładnąć znaną nam galaktyką, a przygotowali się do tego naprawdę porządnie. Stanowią oczywiście największe zagrożenie evah, większe niż Imperium, większe niż połączone siły sithów, gorsza była by chyba tylko zbrojna flotylla Wielkich Przedwiecznych.

Sięgnąłem razu pewnego po książkę "Wektor Pierwszy", otwierającą motyw inwazji. Liczyłem na to że może w końcu trafię na literaturę ze świata, która jest spoko. A mam pecha raczej. R.A. Salvatore - o ile pamiętam - wywiązał się spoko, bez grafomaństwa, gluta, czy czegoś. Totalnie odrzuciła mnie jednak rasa Yuuzhan, i to nie przez obleśność, religijny fanatyzm i masochistyczne zapędy bynajmniej, jestem fanem Martwicy Mózgu, na Swaroga!!! Problemem nie do przeskoczenia okazała się być dla mnie sama idea, w zetknięciu z Universum które uwielbiam, nawet jeśli zrobiono mu/z nim Dużo Złego.

Dlaczego nie doczytałem więc do końca, i położyłem lagę na wszystko, co z międzygalaktyczną wojną związane?

Po pierwsze - Inwazja kosmitów. To jest stary i wyświechtany temat. Drążony na różne sposoby, lepiej, gorzej, mimo wszystko nie mam z nim problemu. Najechanie galaktyki Gwiezdnych Wojen przez mieszkańców innej galaktyki, to jednak wzięcie tego patentu do sześcianu, niemal na poziom pastiszu. Kosmici najeżdżający kosmitów. Kwadratura koła. Galaktyka w końcu jest ogromna, nie do końca zbadana, a tu nagle atakuje Inność. Wróg Zewnętrzny. Antropologiczny 'inny'. Przykładanie jednak miar antropologicznych do całej galaktyki, złożonej nie tylko z ludzi, i w sposób iluzoryczny (bo tylko w ramach Imperium) antropocentrycznej, to strzał w kolano. W końcu to galaktyka, gdzie prawie każdy jest Inny i Skądś Indziej.

Paranoja.

Po cholerę muszą atakować z innej galaktyki, skoro ta jest ogromna, niezmierzona i pewnie w dużej części niezbadana? Jaki jest sens akcentowania ataki 'z zewnątrz', z dużej odległości, jaką jest oddzielna galaktyka, w świecie, gdzie podróżuje się hiperprzestrzenią? Gdzie, jak podają nam to filmy, nie ma większego znaczenia o ile układów się podróżuje, jeden czy trzy, skoro skok nadprzestrzenny i tak jest szybszy niż normalny lot kosmiczny z planety na planetę???

Druga sprawa - rasa jako taka. Yuuzhan Vong, dziwadła które najłatwiej porównać chyba do reaverów z Firefly'a, który to serial powstał jednak później. Można więc założyć że Whedon 'zainspirował' się Vongami, choć zrobił to po swojemu, i dzikusów z zewnętrznych rubieży wykreował na kosmicznych Indian. Tak jakby. Tymczasem Vongowie kreowani są na Coś Nowego. Coś Innego. Coś Niespotykanego. Jak kurwa, w galaktyce gdzie nie wszystko jest poznane, a samych znanych ras jest na dziesiątki, albo nawet i setki, coś może zaskakiwać??? Przypominam że są to rasy często humanoidalne ale nie zawsze, są stworzenia przypominające meduzy na trzech nogach, są ślimaki-giganty, będące jednocześnie tuzami kryminalnego półświatka, są Panowie Ziemniaki, bulwy z kończynami, biorące udział w zawodach wyścigowych śmigaczy. Są alieny o mózgach komputerów, chodzące generatory Mocy, są i małe włochate miśki dzikusy. Jest i długowieczny mistrz jedi, żyjący na bagnie, i wyglądający jak mały goblin. To cała cholerna galaktyka, tu jest miejsce na wszystko, a jeszcze więcej jest niezbadanego.

A Yuuzhanie? Są inną cywilizacją, inną kulturą, żyjącą według innych zasad, ale to też humanoidy. Masoichstyczne, zdyscyplinowane, faszerujące się innymi organizmami na zasadach symbiozy, by zwiększać swoje możliwości. Dalej jednak obca kultura humanoidów. Nie korzystających z maszyn, tylko z żyjących stworzeń. Spora różnica polega na ich mrocznym pojebaństwie i samookaleczaniu. Mature shiet, totalnie oderwane od świata Star Wars. Tu najlepiej wybrzmiewa inność. I dla mnie wybrzmiewa nieprzyjemnym zgrzytem, na tle świata kosmicznej baśni. Uniwersalnej, pełnej przygód, Zła, ale i Dobra, ale mimo wszystko baśni. A nie historyjki dla niegrzecznych dzieci, które trzeba postraszyć. W Star Warsach zawsze było miejsce na mrok, ale mrok wewnętrzny, a nie na (według uniwersalnych dla nas kategorii patrząc) degeneratów.

I tu dochodzimy do po-trzeciego.

Świat Gwiezdnych Wojen to dla mnie świat konfliktu wewnętrznego, na poziomie mikro i makro.

To kosmiczna przypowieść o dobru i złu, ale nie o złym wilku który czai się w naszym, bąć sąsiednim lesie, i kombinuje jak tu zdybać Czerwonego Kapturka. To historia o tym że zło i dobro jest w każdym z nas. Nieskończenie prawy człeczyna pełen dobrych chęci, gdy zabraknie mu jednak konsekwencji, czy siły charakteru, może stać sie zbrodniarzem, wbrew swoim intencjom. Tak samo dla upadłego i nieskończenie złego nigdy nie jest za późno na odkupienie. Każdy musi zdać sobie sprawę z tego, że tworzą go pierwiastek Jasny i Mroczny. Dopiero to umożliwi mu zapanować nad wewnętrznym konfliktem i pokusami. Bo Zło jest w każym, i to na nie musimy uważać najbardziej.

Drugim zagrożeniem jest ułuda że jesteśmy bezpieczni, bo wrogowie czają się zwykle za naszymi plecami. Nie w odległej galaktyce. Nie dawno dawno temu. Sithowie byli, są i pewnie będą. Knują pod nosami bohaterów. Zawsze trzeba mieć się na baczności, i nie patrzeć zbyt szeroko, by nie pomijać detali. Bo największe niebezpieczeństwo ma się zwykle przed oczami, tylko się go nie widzi, co się zazawyczaj kończyźle.

Tako rzecze Lucas przynajmniej. I tako rzeczą historie z Expanded Universe, rozgrywające się pomiędzy gwiazdami i planetami, ale zawsze jednak niby o rzut beretem od siebie. Wewnętrzny Mrok i wewnętrzna Jasność. Oraz Wróg, co czai się za plecami, i tylko czeka aż stracimy czujność.

Tak czytam Gwiezdne Wojny, na poziomie szerszym niż historia Szewczyka Dratewki co pokonał Smoka i uratował księżniczkę, cudem tylko ratując się przed kazirodczym związkiem.

Tymczasem motyw inwazji wywraca to do góry nogami.

Nie chodzi o Zło i Dobro w dotychczasowych kategoriach, jaką była archetypiczna przypowieść. Odrzuca archetypiczność jako taką. Wiem że Imperium upadło, większość kontynuatorów myśli Sithów pewnie też przez te 25 lat daje sie pociąć Luke'owi i jego uczniom, pozostaje problem - co dalej zrobić ze światem? Historia musi iść dalej, musi się rozwijać, potrzeba nowego wroga, nowego zagrożenia. WIEM! - krzyknął jakiś debil na spotkaniu licencjobiorców - damy tym pryszczatym nerdom ZAGROŻENIE Z ZEWNĄTRZ! Posrają się!!!

Czy galaktyka jest naprawdę aż tak mała, że potrzeba zagrożenia z zewnątrz? Czy naprawdę skończyły się patenty na posługiwanie się archetypami i campbellowskim motywem Bohatera o 1000 twarzy, nie można było dorobić herosowi 1001 gęby? Ktoś chciał oryginalnie, i chciał mieć event, i pchnąć to do przodu. I nagle ze Star Warsów zrobił Star Treka. Z baśni o wewnętrznych demonach i nawróceniu, robi się historia konfliktu Znanego z Nieznanym. Poznania tego co Tam Dalej. Za Ostateczną Granicą, gdzie nie dotarł jeszcze żaden człowiek.

Możliwe że jest to najgłupszy wpis na blogu, jaki jak dotąd popełniłem. Wyplułem z siebie właśnie parę tysięcy znaków podlanych żółcią, hejtująć cały cykl historii, których nie znam. Komiksów, książek, nie wiem czego jeszcze. Może to dobre historie, dobrze opowiedziane. Tylko że ten kawałek książki który czytałem totalnie mnie odrzucił. Wychodzę na konserwatywnego fanboja, trudna, możliwe że nim jestem, ale to tak, jakby - nie przymierzając - kręcili Akademię Policyjną 66, stwierdzili że czas na zmiany, i zrobili z tego dramat o strażakach. No tak się kurwa nie można bawić!!!

Gwiezdne Wojny to niemal konwencja. Nowa Trylogia może byś słaba, marnie opowiedziana. Lucas mógł wypiąć dupę na parę dekad pobocznych historii, na które wyraził wcześniej zgodę, i z których zdarł procent, a których potem nie uwzględnił w nowych epizodach. Trudno. Ale ta jego wysrana w mękach nowa Trylogia to marne, ale dalej Gwiezdne Wojny. Historia wędrówki Bohatera, zgodnie z Campbellowskimi wytycznymi, tylko że w negatywnej wersji (heros może triumfuje, ale na rzecz zła, choć nie ostatecznie). To dalej opowieść o zmaganiach Zła i Dobra wewnętrznego, oraz jadu sączonego w ucho, który to wewnętrzne Zło stara się utuczyć.

Wiem że Gwiezdne Wojny są pojemne. Jest miejsce na historie o piratach, łowcach nagród, wojowniczych mnichach, wyszczekanych księżniczkach, śmierć gwiazd, narodzinych i zmierzch imperiów, tysiąclecia historii tego i tamtego, cholera, nawet na Żółwie Mutanty, łyknął bym to. Może Arrakis to jedna z planet tej galaktyki (ponoć się Diuną zresztą Lucas inspirował, stąd Tattooine)? To wszystko jest rozległe, rozbudowane, niedopowiedziane, jest miejsce na niemal wszystko.

Ale wparowując z atakiem z zewnątrz, ktoś mi naruszył spójność tego świata. Tej Bardzo Odległej Galaktyki, Dawno Dawno Temu.

Może bredzę, może jęczę i chrzanię. Jak wyjdzie ta "Inwazja" to powiedzcie mi co to warte. Może przeczytam. Ale raczej nie uznam tego jako część tego świata. Bo to nie jest historia z Tego Świata. To już jest opowieść o ataku z Zupełnie Innej Galaktyki.

piątek, 21 grudnia 2012

Mroczne Imperium jest mroczne. I jest o Imperium.


Mroczne Imperium czytałem po raz pierwszy lata temu, w okresie pogłębiającej się dopiero u mnie wtórnej zajawki komiksem. Ominąłem kioskowe wydania na papierze toaletowy, i gdzieś pomiędzy DKR i V jak Vendetta a paroma innymi mocnymi premierami na naszym rynku pożyczyłem od kolegi oryginalne wydanie pierwszych dwóch części cyklu. Porządny kredowy papier pewnie przyczynił się do zwielokrotnienia wrażeń. Kreska Cama Kennedyego była ostra i precyzyjna, a psychodeliczne kolory, trzymające się na kolejnych planszach określonej palety barw, podkreślały mrok spotkań z klonem Imperatora, czy neonowy futuryzm Nar Shaddaa.

Najwięcej robiła jednak historia, następująca chronologicznie po trylogii Timothyego Zahna. Wygrana pod Endorem z Powrotu Jedi rozbiła strukturę dowodzenia w Imperium, ale nie zmiotła totalnie przeciwników. Przez trylogię książkową o admirale Thrawnie prodemokratyczni partyzanci napieprzają się z nowym dowódcą, który wziął flotę za mordę, a Luke daje się czarować adeptowi Ciemnej Strony, ale w końcu triumfują. Następnie nadchodzi czas Mrocznego Imperium. Imperator się respawnuje, a Luke opuszcza Rebelię, by przyjąć nauki najwyższego żyjącego Mistrza Mocy. Tego złego. Total Mrokness. As fuck. Miało to momentami klimat Imperium Kontratakuje, co podkreślała zresztą lecąca tonacjami kolorystyka, kojarząca mi się z konfrontacją Luke-Vader na Bespin (czerwienie-róże-fiolety-odcienie niebieskiego, a poza nimi tylko czerń). Fajna pozycja, która na mojej drodze komiksowej trafiła w głowie na wysoką półkę klasyków i Rzeczy Wielkich.


Po czym zrobiłem sobie replay po latach, co by przypomnieć sobie, dołączyć komiks w końcu do kolekcji, a także by poznać w końcu finał cyklu.


I nie jest już tak dobrze. Nie wiem czy to kwestia wieku, czy tego że przez ten czas naczytałem się za dużo innych komiksów i już inaczej na to paczę. Ale zachwytów nie było. A przynajmniej nie tyle. Im dalej w las (w mrok?), tym mniej.


Podstawowy problem polega na tym, że Dark Empire jest trylogią. Tak jak trylogia Thrawna tworzy spójną i równą całość, mogącą robić za pełnoprawne epizody 7-9 (przynajmniej dopóki ich nie nakręcą, i nie okaże się że są o czymś zupełnie innym), tak samo DE miał robić niby za 10-12. Różnica jest taka, że tu rozplanowania raczej zabrakło, i im bliżej końca, tym bardziej dramaturgia kuleje.


Zaczyna się ni w 5 ni w 9, tak trochę jak u Lucasa w filmach, tylko że ten zawsze walił wprowadzenie w napisach sunących po ekranie, które gładko wprowadzały w akcję. Tu jest lakoniczny wstęp tekstowy i początek, sprawiający wrażenie jakby zabrakło paru stron (co tyczy i DE1 i DE2). Gdzieś tam kiedyś wydarzyła sie cała zadyma z Thrawnem, który podniósł Imperium z kolan i przywrócił mu pion dowodzenia, tylko że wiąże się to z komiksem nijak. 


Mniejsza o to. Wydawca książek nie dogadał się z wydawcą komiksów, nie powiązali tego. Trudno.


Tom pierwszy jest OK. Fajnie narysowany, fajnie pokolorowany, spoko poprowadzona historia. Autorzy wprowadzają nowe zagrożenie - imperialne Dewastatory Światów, mocują konflikt w ramach znanych z filmów, odwołują się n.p. do kosy jaką imperialni mieli z humanoidalnymi szczupakami z Mon Calamari. Git. Zupełnie rozjeżdżają się losy Luke'a oraz Hana i Lei, którzy śmigają z w sumie wyduszonym na siłe celu po galaktyce, odwiedzają futurystyczne miasto bezprawia, krzyżują ścieżki z Fettem (ktory wylazł z Rancora zdaje się przez dupę) i zawiązują nowy sojusz by lecieć na odsiecz Luke'owi. Tymczasem ten nie potrzebuje pomocy, bo na własne życzenie wdaje się we flirt z Dark Side i dowodzi imperialnymi atakami. Emperor został wskrzeszony w ciele klona, z wykorzystaniem aparatury która ostała się po osławionych wojnach. Finał - wygrywają, jest spoko. Motyw przewodni tomu, który mógł pociągnąć całą trylogię (Luke po Ciemnej Stronie), zostaje niestety zamknięty (sorazaspoila). Samo zagrożenie nie zostało jednak zażegnane

Autorzy ciągną tom drugi, tylko nie mają za bardzo czym, bo potencjał wystrzelali w pierwszym.


Pytanie czy to od razu planowano cykl, i ktoś nie pomyślał jak się powinna historia kształtować by jej starczyło na 3 tomy, czy nagle, zaskoczeni sukcesem pierwszej serii, zdecydowali 'będzie tego więcej'? Typuje że planowano, ale coś zawiodło, sugeruje mi to końcówka DE1, z ciągle wiszącym zagrożeniem i niedopowiedzeniem.


No więc potem jest DE2. Luke skądś wygrzebał zioma-jedi z którym śmiga po kosmosie 2-osobowym statkiem jedi (w którym w trakcie serii potem, niekonsekwentnie, mieści się 3 i więcej osób, ale to nie ważne, nie wiem tylko po co wspominano że jest 2-osobowy). A little bit gay, by the way. Nieważne. BUT! Można by pokazać kto gość, skąd gość, ale zamiast tego wspomniany zostajetylko  w zdaniu tekstowego wprowadzenia, co ma starczyć. Konstrukcja dramaturgiczna, tak? No właśnie Luke szuka wiedzy pradawnych jedi, znajduje plemię w którym moc jest silna, z którego wyciąga sobie młodych adeptów, szpera po kosmosie. W tym czasie Imperator stara się odnowić władzę nad galaktyką, tworząc nową broń na miarę Gwiazdy Śmierci. Coś się dzieje, glut się ciągnie, Rebelia (bynajmniej nie Nowa Republika) dorywa się do nowego wunderwaffe. Ma miejsce jakiś bezsensowny szturm na planetę i miasto Imperatora, coś łażą strzelają ględzą, są ofiary, ale w końcu nareszcie triumfują. Acz nie do końca, bo Imperator, jego klony, cośtam cośtam. Wiadomo. Fajne jest tylko królestwo za chmurą gazu, wyjęte normalnie z jakiegoś retro-SF pokroju Flasha Gordona. Poza nim generalnie glut.


No i następuje DE3. Raptem 2 zeszyty, ale czytało mi się to już najciężej, może wyciśnięto je na siłę, nie wim. Przekombinowane, przegadane, idiotyczne. W dodatku rysuje nie Kennedy, a ktoś inny, bez tego wyczucia estetycznego, jak lać psychodeliczne kolory, ale nie trzasnąć kiczowatą, plamiastą tęczą. Kreska też nie ta. Plus - trylogia zostaje zamknięta. Zagrożenie w końcu zażegnane. Tylko że moment konfrontacji to narracyjna i dramaturgiczna padaczka jest, taka dla 6-latków. Ktoś się z kimś kłóci. Coś sobie wygrażają. W tym czasie nic się nie dzieje w tle. Wszyscy w drugim planie stoją, czekają. Nagle Zły postanawia kogoś uprowadzić. Wszyscy dokoła czekają tylko na to, by mógł, jak już skończy pierdolić, zrobić co chce. Więc on to robi. Narasta tania drama, jak z latynoskiej telenoweli. Ktoś wyskakuje przed szereg. Teraz to on się konfrontuje ze Złym. Reszta stoi. Patrzy. Nie przymierzając wygląda to jak jakaś walka Altaira z Templariuszami w pierwszym Assassins Creed. Stali w kółku, patrząc się na pojedynek. Jak sie jednego zarżnęło, to przychodziła kolej na następnego. Reszta dalej stałą. Idiotyzm. Więc tu jest podobnie, tylko że dodatkowo gadają jakieś nadęte pierdolety.


Trylogia się kończy. Nie ma katharsis, jest podłamka. A Dark Empire to w końcu jeden z najlepszych podobno komiksów ze świata Gwiezdnych Wojen. Pierwszy tom może tak, ale nie cała trylogia, która im bliżej końca, tym bardziej rozłazi się w szwach.


Dark Empire Tom Pierwszy to porządna historia. Z fajnym pomysłem. Fajnie narysowana. Nie wybitna może, ale wyróżniająca się na pewno na tle całego gówna, które zaludnia komiksowy świat Star Wars. Komiks który zdaje się rozpoczął darkhorsową epokę komiksów z tego świata, i zapoczątkował ją dobrze. Problem cyklu polega na tym, że nie kończy się na pierwszym tomie. Zabrakło mocnego epilogu. Ostatecznego Rozwiązania Prolbemu Imperatora. Cokolwiek. Dodatkowych dwóch zeszytów, które by to zamknęły tą historię jako spójną całość, która trzyma poziom. Zamiast tych dwóch zeszytów jest kolejnych osiem. Spoko. Dało by radę to pociągnąć dłużej, bo dlaczego by nie, tylko wystrzelano się z najlepszych pomysłów. Gadam sobie jak znawca, który pacnął parę trylogii i ileś one-shotów, więc wie co mówi. Może nie jestem fachowcem, i nie ogarniam, ale to napieprza po oczach, że po tomie pierwszym następuje ciągnięcie gluta, osią historii jest fakt, że Imperator dalej żyje, i trzeba coś z tym zrobić, tylko brak pomysłu jak przedstawić to ciekawie.


Może ktoś tu przelicytował? 4-zeszytowa seria na początek, taka która pokazuje nowe realia, w post-thrawnowskiej rzeczywistośći, była by spoko, w finale Luke zostaje (tak jak w komiksie, na początku) porwany przez kosmiczny Wir Mocy (nie wnikajcie...). Tom drugi, kolejne 4 zeszyty, Luke zostaje sprzymierzeńcem Imperatora, uczy się jego sztuczek, zarządza jego armią, rebelia szuka sposobu, ale jest ciężko, Leia postanawia go uratować. Nie udaje się. Tom się kończy. Tom 3 - na początku jednak ratują Luke'a, wracają z nim do bazy Rebelii, jednocześnie Imperator kończy przygotowanie swojej Ultimate Weapon. Final Countdown. Wszyscy zbierają siły. Rebelia krzyczy 'sprawdzam', i następuje ostateczna konfrontacja.


Nie wiem co zadziałało - że wtedy by było mniej zeszytów? Bo by było łącznie 12, rozpisanych w jakiejś tam strukturze kolejnych aktów, że jest wstęp, jest rozwinięcie z dramatycznym finałem aktu drugiego, i trzeci co zamyka całość. Tymczasem autorzy zrobili niewiele więcej, bo 14 zeszycików, ale swój najlepszy patent fabularny, asa w rękawie, wyrzucają na stół w pierwszym 6-zeszytowym cyklu. A potem już nie ma nic tak dobrego. Pojawiają się z dupy kolejni poplecznicy Imperatora. Giną kolejni poplecznicy Imperatora. Pojawiają się kolejni. Pojawiają się jakieś wątki z których nic nie wynika. Jakoś to brnie do końca, i słabujących ostatnich zeszytów, tworzących trzeci tom (tak-jakby).


Tu jako przerywnik - fajna graficzka z (oczywiście) pierwszego tomu. Klimacior jest, a przynajmniej ja daję się złapać.



Wielka-kurwa-szkoda. Szkoda, bo zmarnowano tu potencjał, bo ktoś się pośpieszył z wystrzeleniem swojego najlepszego pomysłu, a nie przyznał że nie ma takich pomysłów więcej. I jest lekka dupa. Szkoda też że ta ładnie się rozpoczynająca, ale kończąca totalnie po polsku trylogia, i tak uważana za jedną z najlepszych komiksowych rzeczy z tego świata, obnaża poziom komiksów ze świata Gwiezdnych Wojen.

W fejsowych polemikach wdałem się właśnie dziś w dyskusję - czy to dobrze, że Disney przejmuje od Dark Horse'a pieczę nad komiksami ze świata? Dupa, bo wyprodukują dla kasy dużo gówna.


HELOŁ!


Dark Horse od lat produkuje, żerując na licencji, dużo gówna. Dużo gorzej, jeśli w ogóle, być nie może. Liczę na to że Disney zadba o własną markę, której przecież nie chce osłabiać rabunkowym prawie żerowaniem na jej popularności, zmniejszy ilość wydawanych komiksów, ale postawi na jakość, i zrobi z tym coś ciekawego. Tak jak Lucas został odpięty od koryta, i nie może już nabrudzić, tak samo mam nadzieję że i z komiksami będzie lepiej. Bo jest marnie. A to naprawdę fajny świat, fajni bohaterowie, których ludzie uwielbiają. Nie jestem tu wyjątkiem. Wystarczy zaprosić do projektów paru naprawdę fachowych scenarzystów, i da się z tego wycisnąć parę wiekopomnych serii. O ile oczywiście ktoś będzie celował w rozbudowanie wszechświata, a nie nachapanie się na opchniętym gówniażerii badziewiu. Liczę na rozsądek Disneya, że spółka nie chce powoli ale i systematycznie podcinać gałęzi, na której siedzi, i za którą i tak dopiero co wydała w chuj kapusty.


Liczę po prostu na to, że wyjdzie jeszcze parę komiksów starwarsowych co najmniej tej miary, co Dark Empire.


Kojarzycie inne? Jak tak, to wpisujcie w komentach, razem z miastami. Ja mam tylko jeden trop - Star Wars Infinities. Jeśli uważacie że to dobry blog, to możecie zrobić publiczną zbiórkę na infinitiesową wersję Nowej Nadziei dla mnie. Imperium Kontratakuje było bardzo fajne. Zróbcie to. Zaskoczcie mnie.



Pod skryptem - ostrzegam. Jeśli ktoś jednak chce posiąść trylogię w jednym tomie, to pamiętajcie - to jest wydanie w twardej oprawie, ale o lekko zmniejszonym formacie. Co jednak w niczym nie przeszkadza. Ciekawe jak to Disney wyda. Jeśli w ogóle.

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Komiksowy update

Minęły już te 2 miesiące od MFK, wydusiłem wpis o premierach polskich z festa, ale nie ma w sumie powodu żebym kolejny wpis komiksowy odwlekał o kolejne 2 miechy, skoro już mam coś do napisania. Więc jazda! Ale będzie krócej.

Po pierwsze - zapomniałem o jednej (a w sumie dwóch) pozycjach z z Łodzi.

Woroszyłowgrad - album który Marcin Surma zilustrował (serdeczne dzięki jeszcze raz!!!), a do którego Artur Wabik zrobił na podstawie książki Żadana scenariusz. Absolutnie nie ogarniam fabuły, bo nie ogarniam też języka ukraińskiego, dyplom białorutenisty tu nic nie zmienia niestety. Próbowałem cisnąć cyrylicę, ale i tak rozumiałem piąte przez dziesiąte, więc odpuściłem. Mimo wszystko niesamowicie dobrze mi zrobiły rzeczy Marcina. Masakruje mnie że koleżka w zbliżonym do mnie wieku ma styl i klasę godną starego wyjadacza z 30-letnim stażem. A przynajmniej ja tak widzę jego rysunki. Jeśli to wyjdzie kiedyś po polsku, to polecam, bo warto sobie popatrzeć.

Człowiek Parówka: Gorące głowy - czyli chwilę pewną przekładany zeszyt Marka Lachowicza. Ubawił mnie. Doceniam jak zawsze precyzyjną, ale zawsze celną kreskę, poczucie humoru, odwołania takie i owakie, oraz zabawy formalne, których w tym zeszyciku jest więcej chyba niż we wszystkich poprzednich komiksach Marka łącznie. Oczywiście kolor kolegi Kuczmy utrzymuje poziom całości. W efekcie autor i wydawca twierdzą zgodnie że to najlepszy Parówka w serii, a mnie, jako że nie pamiętam aż tak dobrze wrażeń z poprzednich (poza tym że po prostu mi się podobały, ale nie łapały za to czy tamto), pozostaje się tylko zgodzić. Kupcie. Nie ściągajcie z Chomika.

W.E.S.T. #2 - hm... Świetnie rysowane, jest intryga, jest spiseg, tajne stowarzyszenia, klimat umierającego dzikiego zachodu, wszystko to co uwielbiam. Tylko że po pierwszym tomie, który pełni rolę prologu o zajebiście porwanej narracji, przychodzi drugi, który miał mnie już na dobre porwać, a raczej mnie dobił. Wyszedł chyba mój pierdolec, zwracanie uwagi na drugorzędne detale tworzące fabułę, które potrafią mi zepsuć całość (nie wiem czy całość jest AŻ TAK DOBRA, ale nie ważne). Na przykład - w pierwszym tomie ktoś biega z samopowtarzalnym Coltem, co mi nie grało, bo to 10 lat przed pojawieniem się Colta 1911, a tu o! Poszperałem, wyszło że to Colt 1900 był pewnie. Ok. Ma sens. Ale dalej mi nie grało że Tajne Bractwo posługuje się symbolem Thelemy, czyli systemu filozoficznego (powiedzmy) wykreowanego przez Aleistera Crowleya dopiero w 1914 roku około. No dobra, on ten symbol przyjął tylko, a nie wymyślił, może związku nie ma. A tu przychodzi tom 2, i rozpieprza moją wiarę w to, że ktoś wtrąca wątki historyczne po to, by trzymać się faktografii, w drobny mak. UWAGA SPOILER - nie tylko pojawia się Wickedest Man On Earth, co potwierdza teorię odnośnie fabuły, którą z powodów historycznych odrzuciłem, ale też dzieją się inne rzeczy, które miejsca mieć nie mogły. Jak ktoś nie zwraca uwagi na takie rzeczy, albo nie ma tej minimalnej wiedzy o Crowleyu, to może się nie obrazi. Nie wiem jak komiks ma sie do historii ówczesnych stanów. Obawiam się że podobnie. Szkoda, oczekiwałem po tej serii więcej.

Chce ktoś kupić W.E.S.T. 1-2 w bardzo dobrym stanie???

Long John Silver #3 - zero pudła. Seria perfekcyjnie narysowana i pokolorowana, fajna narracja, no i ten piracki klimat! Jedyne co mogę zarzucić to rytm akcji. Pierwszy tom można podsumować 'wypływają', drugi to 'płyną', trzeci to oczywiście 'dopłynęli'. Czwarty to będzie pewnie epicki finał po prostu. No dobra, to czekam, żabojady dostaną swoje wydanie już w marcu, liczę na to że Taurusy nie każą nam zbyt długo czekać.

Amerykański Wampir #2 - eeeee... Pierwszy tom był dla mnie petardą. Koncepcja amerykańskiego wampira jako krwiożerczego skurwysyna, przebijającego cynizmem i drapieżnością swoich europejskich przodków, jako parabola amerykańskiej państwowości i tejże państwowości historii, były zajebiste. Dziki zachód, potem Hollywood. OK. #2 to Las Vegas, historia jakoś zwalnia, motają się równoległe wątki, w dekiel nie wali, ale coś czuję że #3 mi wynagrodzi to zwolnienie, bo pod koniec robi się gęsto. Oby się nie okazało że seria dostała Eisnera na wyrost.


Znak jakości Gonza dla Parówki i Silvera.

czwartek, 6 grudnia 2012

Spóźniony post o łódzkich premierach

Nie mam się co tłumaczyć dlaczego piszę to dopiero teraz, ale czas najwyższy wyjechać z pięcioma groszami o paru komiksach. Tegoroczne MFKiG to sporo fajnych premier komiksowych, z czego duża część rodzimych autorów. Jest co polecać. Zapodaję Mastodona na uszy, bo pora dzika, i jadę.

Po pierwsze, spóźniony akapit o premierze przedłódzkiej.

Informacja Centrali że wyda Goliata mnie ucieszyła jakiś czas temu niezmiernie. Lubię te strzępki Toma Gaulda które znam z sieci za lapidarność, prostą kreskę, specyficzne poczucie humoru. Jego pierwszy wydany w Polsce komiks ma wszystko to za co gościa szanuję, ale w końcu w większej ilości. Historia  jest w sumie prosta jak budowa cepa, ale przewrotna. Autor przedstawia historię biblijnego Dawida, ale z perspektywy jego wielkiego adwersarza (powiało Baśniami...). Nie ma sensu streszczać reszty, bo historia jest krótka i można ją by w czterech zdaniach streścić. Minimalizm Gaulda rządzi, poczucie humoru do mnie trafia, melancholijny klimat przemawia. Wypaczone (w stosunku do Biblii) spojrzenie na historię mnie zdecydowanie kupiło. Jedyny zarzut można mieć niby że to nietani komiks, biorąc pod uwagę że starcza na te 5-10 minut czytania, po których nic nie zostaje w głowie, i nie ma do czego tu już wracać. Taki zarzut dziś słyszałem. No więc nie do końca, mnie została w głowie ta smętna atmosfera beznadziei, bezsensu wojny i paru innych rzeczy, ten rysunek, ograniczona do minimum kolorystyka, graficzne granie upływem czasu, bezruchem, bezwładem działań, marazmem. Wrócę na pewno a wątpiącym polecam. Dla mnie to jak na razie zdecydowanie #2 z zagranicznych komiksów tego roku (po Lost Girls). I ulubiony komiks od nie zawsze do mnie trafiającej Centrali. 

No to teraz wracamy do naszych baranów.

Przestrzeń Marcina Ponomarewa - komiks który nie wiem tak naprawdę o czym jest. Nie ma to znaczenia, bo Marcin i tak woli żeby każdy sobie tą oniryczno-kwasową historyjkę opowiedział po swojemu. Narracja jest niema, dialogów więc brak, jest zamiast tego nieco operowania odwołaniami czy archetypami. New age pełną gębą, fani kreski Moebiusa i odjechanych historii Jodorowskiego znajdą tu sporo dla siebie. Nie wiem czy jeszcze jest do kupienia, bo nakład mały, ale chłopaki z ATY pierwszym pełnym metrażem w swojej ofercie wysoko sobie na wstępie ustawili poprzeczkę. Powodzenia w trzymaniu poziomu.

Szkicownik Śledzia - to był pewniak, bo wiadomo że Michał od lat maczał palce w różnych projektach, sam posługiwał się różną krechą, fanów ma, więc zbiorek powinien się spodobać. Ja śledziową kreskę lubię, więc byłem na wstępie już na tak. Gawędziarstwo Śledzia znane jest nie od dziś,więc też mnie jego biografizowany monolog nie dziwi ani na plus, ani minus. Lubie jak sobie chłopak płynie na fristajlu, tego się spodziewałem, to dostałem. Nie spodziewałem się natomiast aż takiej ilości archiwalnego materiału. Zyliardy dziwnych rysuneczków i bazgrołów, od lat najwcześniejszych. Kapitalna rzecz, fajnie pokazuje ewolucję kreski, nieco jak Komiksy znalezione na strychu Mateusza Skutnika, tylko że fajniej, pełniej. Dużo bardziej. Fajna rzecz.

Bler #3 - Rafał Szłapa udowodnił że chcieć to móc. Zrobił korzennie polski cykl superbohaterski. Niby sprzeczne, ale Rafał wybrnął z tego, dobrnął do końca, a w dodatku twierdzi że to wcale nie jest superheroskie. Brakowało mi spójnego zamknięcia wszystkich wątków, wytłumaczenia tego czy tamtego, a został walący mnie po oczach trzykropek. Po lekturze ułożyłem sobie trzy interpretacje cyklu, równie w moich oczach prawdopodobne, a wszystkie się wzajemnie znoszące. Nie tylko ja, o ile wiem, a Rafał wziął to do siebie, że wyraźniejszy epilog by się przydał. No to czekamy na Blera #4, tudzież Bler - Zamknięcie. Cholera wie kiedy i czy w ogóle się doczekamy, ale po trzecim tomie spokojnie całość mogę polecić, bo seryjka trzyma poziom do końca, skacząc tylko mocno po konwencjach (co nie jest w sumie zarzutem - ewolucja fabuły to wymusza). Alan Moore to z Rafała nie jest, ale lektura fajna. Chętnie to sobie jeszcze raz w całości, od dechy do dechy powtórzę.

Człowiek Bez Szyi #4 - za dużo mi w głowie nie zostało, ale kolega Kołsut wypracował sobie chyba w końcu patent na swoje komiksy, bo wyszedł najlepszy zeszyt z cyklu. Dobrze że nie zawsze mówię co myślę, bo po Szramie chciałem mu zasugerować żeby może sobie odpuścił pisanie scenariuszy, bo to grubo ciosane coś mu wyszło. Podobnie przy okazji CBS w wersji wierszowanej. Zachowałem resztkę skromności, nie wyszedłem na głupa z przerostem ego, nie zrobiłem chłopakowi przyszłości, doczekałem się tegoż komiksu. Kto wie, być może dzięki temu że nie odradzałem Rafałowi dalszego kombinowania, uratuje on pewnego dnia polski komiks?

Profanum #1 - fajnie że Bele z Jankiem się nie poddają i dalej coś tam dłubią. Pierwszy numer magazyniku warto przeczytać na pewno dla kooperacji Grześka Janusza i Tomka Niewiadomskiego (co w sumie nie dziwi), oraz historyjki Kontnego i Dideńko, i to już wynagradza sięgnięcie po te 15 zeta do portfela. Więcej nieco oczekiwałem od Skutnika i Spellcastera, ale też jest spoko, podobnie z kooperacją Belego i Garstkowiaka. Niezły start, ciekaw jestem czy chłopaki nie przegrzeją się kombinując z formułą w przyszłości.

Ciemna Strona Księżyca - najbardziej mnie ujmująca chyba polska premiera października. Można się czepiać że kolana i łokcie z gumy, że Olga nie radzi sobie z bardziej wyrafinowanymi perspektywami, czy że fabułą nie jest spójna, linearną historią, a ciągiem scenek związanych z okresem ciążowym, tylko nie wiem po co. Poczucie humoru mnie kupiło, podobnie jak subiektywne spojrzenie na rzeczywistość z perspektywy osoby z brzuchem, perspektywy z której nigdy nie patrzyłem, i nie będę mógł spojrzeć. To bardzo cenne. To nie lukier i radość przyszłego macierzyństwa, to po prostu ciemna strona księżyca, doprawiona sporą dawką wisielczego humoru. Dobra rzecz, dużo bardziej do mnie trafiająca niż Projekt człowiek Endo.

Moja terapia - doceniam że Szaweł kombinuje z rysunkiem, walczy z własnymi manieryzmami i eksperymentuje kolorem (z sukcesami zresztą), ale dla mnie ten albumik to był zawód. Bardzo mi się podobały Sprane dżinsy i sztama, to była fajnie opowiedziana dobra historia. Tym razem jednak mamy historię (skąd inąd ciekawą), w której kuleje narracja. Szaweł wziął na warsztat zdaje się opowiadanie, i to czuć - to jest wewnętrzny monolog ilustrowany kolejnymi kadrami, które mogą tekstowi towarzyszyć, ale w jego większości wcale nie muszą, bo niewiele wnoszą. Zawód, jak wspomniałem, bo wiem że Szaweł potrafi, ale się nie popisał, poszedł na łatwiznę, albo dał się zdominować pierwotnemu tekstowi. Mimo wszystko polecam sympatykom, jako kolejny element ścieżki chłopaka. To nie jest złe. Tylko że mu nie wyszło. Szkoda.

Nest - podobało mi się, ale nic więcej nie napiszę, bo nie wiem czy zrozumiałem go zgodnie z intencjami autora i czy wyłapałem zawarte odniesienia. Na poleceniu więc poprzestanę, nie mam ochoty na flejm w komentach, nie mam do nich tej cierpliwości co kolega Turek.

Rozmówki polsko-angielskie - Agata Wawryniuk debiutuje z klasą. Fajnie narysowana historyjka o grupowym doświadczeniu tysięcy młodych polaków epoki wejścia do Unii Europejskiej. Jeśli ktoś jeszcze nie wie. To komiks o dwóch miesiącach emigracji zarobkowej. Naprawdę sprawnie opowiedziana historia, ciekawa na pewno dla osób co za chlebem nie spieprzały za granicę (na przykład dla mnie), ale podoba się też o ile wiem tym, co mają podobne doświadczenia, bo czują że czytają o sobie. Z drugiej strony słyszałem że mogło by być więcej, bo to temat rzeka, ale nie zadowoli się każdego. Mi się podobało. Swoją drogą ciekawe czy pojawią się komiksowe rozmówki polsko-szkockie, czy polsko-irlandzkie. Mogły by, pytanie czy znajdzie się ktoś, kto by je narysował. Wątpię. Ale fajnie by było.

Wszystko zajęte - świetna kreska, kapitalnie dobrana kolorystyka, łechce to arcyprzyjemnie moje oczy, tylko że... No cóż... Czytałem dwa razy, i nie wiem do końca o co w tym komiksie chodzi. To w sumie niezbyt skomplikowana historia obyczajowa o zaledwie paru bohaterach, tylko że potrafi zwieść na manowce. Być może taka była intencja, ale nie wiem czemu miało to służyć. Jedna lektura była mi potrzebna, by zorientować się kim są bohaterowie, czym się na przykład różnią od siebie dwie postacie, i jakie są pomiędzy nimi wszystkimi zależności. Początkowo to wcale jasne nie jest, Przebijanie się przez fabułę by dopiero w finale ogarnąć kto jest kim dla kogo wydaje mi się jednak średnio sensowne. Nie wiem poza tym co ma z tego wynikać, nie ogarniam wtrętów mistyczno-paranormalnych, nie rozumiem drugoplanowego wątku ze staruszką, podobnie jak nie wiem czy ma toto związek z wąsatym cieciem z Zoo, czy też nie. Druga lektura była o tyle prostsza, że od razu znałem relacje, ale nie zrozumiałem nic więcej. Wybacz Marcin, rysujesz niesamowicie, wiem że zadziwisz mnie nie raz swoją kreską, ale pozostań jeszcze jakiś czas przy opowiadaniu cudzych historii, zostaw sobie własne na potem. Podpatruj patenty. I daj sobie na wstrzymanie. Bo psujesz sobie być może nawet dobre historie (przynajmniej dla niektórych). Daj im urosnąć. A. Zapomniał bym. Doceniam karbowaną okładkę. 

Kapitan Mineta #2 - czytałem. Nic nie pamiętam. To tu był ten suchy żart o Żydach, czy w poprzednim?

Miłość - fajny rysunek, fajnie Łukasz jedzie, tylko szkoda że się nie mógł zdecydować jaka ma być konwencja, taka skakanka w objętości niewielu ponad 30 stron to raczej dziełu nie służy. Ambiwalencja. Dać mu szansę. Przy następnym komiksie.

Dzieci i ludzie - nie należę do fanów Marzi, znaczy faaajnie że jest taki niby odpowiednik Persepolis, ale o PRLu, tylko szkoda że to jest tak opowiedziane. Kreska fajna, wspomnienia fajne (sam mam sporo podobnych), szkoda że to jest takie no, niekomiksowe. To nie narracja obrazkowa, wizualna, tu kolejne kadry uzupełniają tekst, który sprzedaje monolog wewnętrzny bohaterki, i który jest w sumie kompletny. Tymczasem nowy komiks do scenariusza Sowy omija grożącą mu kulawość narracji, i czytelnie opowiada historię grupki dzieci. Czasy to ponure - mowa o smętnym staliniźmie, kulcie wąsacza, ogólnej szarości, donosicielstwie i wszechwładzy UBecji. Sowa jako narrator schowała się zupełnie niemal za historią, która płynie sama. W prosty sposób, subtelnie pokazuje jak bardzo przepierdolone były to czasy. Nie żyłem w tamtych czasach, ale wieżę że tak było. Mogło być, przynajmniej dla niektórych. Za to szacunek. Historia płynie swobodnie, bez komentarza, który jest zbędny. Kolejne sceny wszystko mówią same. Kraj-więzienie, własna głowa jako jedyna przestrzeń wolności, ludzie którzy nagle znikają, bo tak, dzieci, którym odebrano prawo do normalnej beztroski dzieciństwa. I jest to wszystko opowiedziane klarownie i sugestywnie, po czym jakieś 15 stron od finiszu Marzenie Sowie zaczyna brakować piewszoosobowej narracji. Ustami jednego z bohaterów wypowiada wszystkie te suche morały, których brak był największym plusem poprzednich parudziesięciu stron. Nagle robi się mini-wykład o maksi-sprawach. Komiks mógłby się kończyć przed epilogiem, niewiele by tracił fabularnie. Zamiast tego, w miejscu finału dostaje się łopatą w twarz. Szkoda. Taka fajna historia zepsuta.

Miałem też na koniec napisać conieco o komiksach z lubelskich biletów, bo mi jeden taki podesłał wcześniej w jotpegach, miałem je na dysku.

Ale nie mogę się wypowiedzieć.

Bo je SKASOWAŁEM.

Ha. HA!

Taaaaa. Będzie nowy mem. Po plecach konia i psie.