piątek, 27 marca 2009

Dobre anime? Tylko z kiosku.

Żyjemy w ogólnie śmiesznym kraju. Wystarczy obejrzeć wiadomości (kabaret pozostawię tym, którzy pobierają za tę działalność diety, daruję sobie szczegóły). Polska - kraj wyborowej i kiełbasy, prezydenta-elektryka i wożenia chorób tropikalnych na Ukrainę. Ryneczek komiksowy - wiadomo - w porównaniu do Francji czy USA biednawy. Z rynkiem anime na DVD jest niewiele lepiej, od dawna miłośnicy japońskiej animacji jak chcą zobaczyć coś nowego, dobrego, klasycznego, to są raczej skazani na piraty.

No chyba że pójdą do kiosku.

Przedziwna to sprawa. Z dwóch żelaznych klasyków japońskiej animacji ("Akira" i "Ghost in the Shell"), oba miały u nas premierę jako dodatki do magazynów. Owszem, ukazało się normalnie parę dobrych produkcji (pełnometrażowy "Cowboy Bebop", "Księżniczka Mononoke", "Vampire Hunter D: Bloodlust", czy zlepiony z szortów "Animatrix"), ale to nie zmienia faktu. Po klasykę anime - taką nie dla otaku, a dla ludzi - chodzi się u nas do kiosku.

No chyba że produkcje Miyazakiego, ale to jest zupełnie inna bajka.

No i śmieszna sprawa (powoli kończę wstęp, wytrwajcie...), ukazała się u nas trzecia pozycja z mojej prywatnej listy mistrzostwa japońskiej animacji. "Ninja Scroll". Bez magazynu. Ale też w kiosku. Za 20 dzika. W sumie lepiej tak, niż w ogóle, albo za bandyckie pieniądze (vide Anime Video - 50 dzika za 4 odcinki serialu).

Okazuje się że nie da się u nas wydawać anime normalnie, ale można nienormalnie. W formie dodatku do "Kino Domowe - magazyn DVD" wyszły u nas pozycje wspomniane na początku, ale też pare innych fajnych rzeczy, jak "Blood: the Last Vampire" czy "Perfect Blue". Dobre, nie tylko dla fanów gatunku. Wyszedł też serial "G.I.T.S - Stand Alone Complex" - nawet dwie serie. Wydawnictwo IDG dało sobie trochę luzu, i kontratakuje z całą serią anime, z jakąś broszurą zamiast magazynu, za 20 dzika, opychanych po kioskach. No i przyznam że jest grubo. Tak grubo, że decyduję się na prenumeratę. Polecam niemal wszystko z listy, onanistycznie poklepię sobie o prawie każdym dziele co wychodzi w ramach 'kolekcji'. Lecę chronologicznie według dat premier, pierwsza pozycja to październik.

Ninja Scroll - wspomniane mistrzostwo. Świetna animacja, dynamiczna acz nagięta fabuła, 'growy klimat' (samotny, małomówny heros, ścierający się z armią ninja i kolejnymi dopakowanymi bossami). I świetna animacja. Wyszła potem do tego nędzna seria i nieautoryzowana kontynuacja, lipne jedno i drugie, Scroll się przez ten czas prawie nie zestarzał. Heh, nawet w "Osiedlu swoboda" nawiązanko było ("się oglądało Ninja Scrolla, to się umie..."). Moja polecać.

Millenium Actress - komedia romantyczna, cośtam, brzmi odpychająco, ale film wyreżyserował Satoshi Kon. Mam do typa zaufanie. "Ojcowie Chrzestni z Tokio" było przewybornym obyczajem komediowym o życiowych rozbitkach, "Perfect Blue" było nastrojowym, pokręconym thrillerkiem, a "Paprika" ponoć też daje radę. Jak mi ją w końcu po pół roku Sztybor przyniesie kiedyś, to może sobie nawet własne zdanie na temat ostatniej pozycji wyrobię. Tak czy siak - "Aktorkę Tysiąclecia" łykam w ciemno.

Ghost in the Shell 2: Innocence - jedynka to kamień milowy w japońskiej animacji. Rewelacyjna strona wizualna, zwięzła fabuła, psychologiczna głębia rozwarzań o granicy człowieczeństwa. W 2-ce Oshii poszedł dalej, poza komiks, tworząc jeszcze piękniej zrealizowany egzystencjalny bełkot. Widziałem chyba dwa razy, nie do końca wiem o co biega, filozofia i religie wschodu, jakies zapętlone same w sobie twisty, dziwactwa. Ale wygląda toto cudownie. Biorę.

Cyber City Oedo 808 - 3 cyberpunkowe historyjki o skazańcach współpracujących z policją. Dzieło Yoshiakiego Kawajiri (jak się odmienia japońskie imiona i nazwiska? Godaaaai???), typka od "Ninja Scrolla" i kapitalnego "Vampire Hunter D: Bloodlust", czy animatrixowego "Programu". Gość ma chyba skręt w stronę białowłosych niewiast. Starawe, ale fajne, widziałem to we włoskojęzycznej 'kopii zapasowej' z niezsynchronizowanymi napisami, w końcu będzie okazja obejrzeć normalnie.

Sky Blue - produkcja koreańska, kiedyś widziałem, nic nie pamiętam, poza tym że animacja (wtedy) kopała zad. Chętnie to na dużym telewizorze albo rzutniku w porządnej jakości obejrzę.

Grobowiec Świetlików - wysoko oceniany dramat wojenny. Nie znany mi klasyk, na którego ostrzę sobie zęby od dawna. No to będę miał (za swoje).

Spriggan - a to ci heca, zaskoczyli mnie. Śmieszny filmik. Taki arcade'owy, jeśli można powiedzieć. Fabularnie jest to jakiś dziwny mix "Akiry", "Poszukiwaczy Zaginionej Arki", i motywów z Jamesa Bonda. Agenci, akcja, pojedynki z bossami. nieco Metal Gear Solid w tym wymiarze zawiewa.

Vampire Hunter D - klasyk z lat 80-tych, pierwsza część cyklu (może kiedyś dorobią 3-kę?), oparte bodajże na powieści. Znowu dziwny mixik - gothic horror w postapokaliptyczno-westernowej scenerii. Main hero to coś w stylu Bjelda - smutny półwampir z mieczem, polujący na krwiopijców. Ze względu na wiek animacja nie zachwyca, ale za to klimat i pomysły... Bąbeczka.

Space Firebird 2772 - jedyna jak dla mnie wtopa w zestawie, ale może mnie zaskoczą. Oceniane na IMDB średnie, niby fabuła ma coś wspólnego z Tezuką Osamu, nieświeże - z 1980 roku. Niby bym nie kupił, ale resztę bym wziął, a prenumerata kosztuje 20 dzika taniej niż komplet z kiosku. I do domu dowiozą. Więc biorę.

Przetrawcie zakup przynajmniej paru powyższych pozycji. Z paru powodów. Bo lepiej oryginalnym być. Bo jakość lepsza niż divixa. Bo dobrze wydane są od tych państwa nawet filmy - japońskie i angielskie audio (dla japonofobów), dwie wersie subów. Bo to kapitalne tytuły. No i bo jak nikt nie bedzie kupował, to się ten zasrany ryneczek anime DVD - który organicza się do działów filmowych w kioskach - nigdy nie rozwinie. Jak pisałem - biorę wszystko, warto.

poniedziałek, 23 marca 2009

Marathon oskharowy

Tytułem nadrabiania nominowanych tytułów trafiłem do kina na filmy o tytułach "Obywatel Milk" i "Zapaśnik", w tejże kolejności, jeden tytuł po drugim.

"Obywatel Milk" - dzieło nagrodzone Oskarem za rolę Seana Penna i za scenariusz, to film który nie ujął mnie ani jednym ani drugim. Po kolei - Milk był pierwszym amerykańskim politykiem (fakt że lokalnym) jawnie mówiącym o swoim homoseksualizmie i walczącym o prawa gejów. Gus Van Sant wziął na warsztat jego biografię, na tytuł jego nazwisko, ale zamiast filmu o człowieku - zrobił laurkę dla ruchu równouprawnienia gejów. Trochę historii, faktów, postaci, punkty zwrotne z działalności gejów w San Francisco, ale sama postać potraktowana po macoszemu. Najpierw jest migawka z zakamuflowanym gejem z Nowego Jorku, który szuka odmiany w hippisowskim SF. Sam staje się hippisem, zapuszcza włosy, angażuje w działania społeczne (co można dowiedzieć się z migawek), w paru kolejnych scenach film przewija się przez kolejne lata przymiarek Milka do polityki po czym BANG!, nagle z zarośniętego hippisa mamy wygadanego polityka zaginającego innych w debatach. Historia, motywy postaci, sama jego przemiana - zostały przedstawione mętnie, a ostatnia z tych rzeczy mało przekonująco. Ważniejsze dla Van Santa (co mnie w sumie nie dziwi) są działania zaangażowanego (a nie schowanego w szafie) ruchu, którego Milk jest nieformalnym liderem.

Ton filmowi nadają wstawki z monologu, który Milk nagrywa na taśmie na wypadek gdyby miał miejsce na niego zamach. Można wywnioskować co go do tego skłoniło, ale kiedy dokładnie to zrobił, w jakim kontekście - tego w filmie niema. Wyszedł z tego taki tani zabieg reżyserski, żeby streścić jakieś fragmenty, albo wyjaśnić coś, na zainscenizowanie czego zabrakło pomysłu. W efekcie - jak pisałem - wychodzi laurka o tym, jak zdobywano Dziki Zachód, a z Ameryki robiono cywilizowane i demokratyczne miejsce do życia. Nuda straszna. Fajnym motywem jest wyłapywanie monologów polityków i osób o zacięciu anty-homo, które to można ładnie przymierzyć np. do wypowiedzi członków Ligi Pogromców Robotów jeszcze z przed paru lat (zwłaszcza chodzi mi o działania z resortu oświaty). Tyle o historii i jej podaniu. A Penn? No dla mnie to nie jest homoseksualny polityk, tylko Penn który go gra. Momentami jest za bardzo męsko-pennowy, momentami (w chwilach ciotowatej radości) - zupełnie nieprzekonujący. To ma być rola godna Oskara??? To ma być film godny nominacji do Oskara? Nie, to film godzien kadencji Obamy. Taka onanistyczna historyjka dla Amerykanów z cyklu 'jacy potrafimy być wspaniali, tolerancyjni, i jak wspaniale potrafimy zmieniać rzeczywistość na lepsze'. Zawód.


"Zapaśnik" - Aronofsky nie robi złych filmów i kropka. Na tym mógłbym skończyć, ale ten film zrobił mi tak dobrze, że zamierzam się nad nim teraz pałować przez kolejne 3 akapity. Po pokopanym, agresywnym "Pi", przytłaczającym i wycyckanym montażowo "Requiem dla snu", Darren skręcił "Źródło" - dzieło w którym najdalej ingeruje w obraz, stworzył szereg pięknych wizualnie i emocjonalnych scen, działał też na widza nastrojową muzyką Mansella, jednak zarzucono mu przekombinowanie fabuły i new-age'owe bełkotanie. Jako facet, którego każdy kolejny film jest inny, odwrócił się zupełnie od ingerencji w obraz i nowoczesnej techniki, na rzecz surowego opowiedzenia historii. Bez bełkotu. Bez blue screenów. Zgodnie z manifestem Dogma 95 - kamera z ręki, zero efektów, muzyka tylko jeśli jest częścią sceny (z radia, głośników, tylko jeśli słyszą ją bohaterowie). Co prawda Dogma miała na celu zbliżać filmy do życia, i opowiadać takie życiowe, niespektakularne historie, do których chyba nie zalicza się opowieść o wrestlerze, ale sami pomysłodawcy też nie byli konsekwentni (casus von Triera, który skręcił film o grupie alienujących się od społeczeństwa dziwaków, udających osoby upośledzone tylko po to, by wspólnie uczestniczyć w grupowych orgiach).

Aronofski skręcił więc film tani (7 milionów zielonych, dwa razy taniej od kręconego w Indiach "Slumdoga"), offowy, praktycznie bez gwiazd, za to przy wsporym wsparciu - grający tytułową rolę Rourke zagrał za frikolasa, z tantiem za wykorzystanie muzyki zgodzili się też Bruce Spreeeengsteeen i Axl Rose. Film kameralny, dziejący się na zadupiu, stonowany, nieśpieszny, o dokładnie takim rytmie jaki jest potrzebny, by opowiadać o zgrzybiałej i zapomnianej gwieździe ringu. Randy 'the Ram' Robinson sukcesy ma już za sobą od dwóch dekad, ale dalej tleni długie włosy, chodzi na solar i słucha pudel-metalu. Z pracą tak samo słabo jak z karierą - z występów po różnych dziurach wiele kasy nie ma, więc zalega z czynszem, łazi w dziurawej, polepionej taśmą klejącą kurtce, i dorabia w pobliskim markecie sieci ACME. W życiu osobistym podobnie - kontakt z córką zupełnie sobie przesrał, kobiety przy boku nie ma, a całą kasę jaką zarobi wydaje na striptizerkę do której po cichu wzdycha, tak samo zwichniętą życiowo jak on. Dziecko, zero faceta, brak oznak młodnienia, klienci mało zainteresowani jej usługami... Nie no, moment, jak to możliwe, że żaden facet w tym filmie nie chce pogapić się, jak naga Marisa Tomei trzęsie im przed oczami kolczykami w sutkach??? Trochę dziwne że Aronofski bardziej posuniętej wiekowo aktorki nie dobrał do roli, ale jako esteta też chciał się pewnie na nią powytrzeszczam, rozumiem, wybaczam.

Tak więc przegrany życiowo tleniony mięśniak, walki, zawał, ostrzeżenie przed zgonem na ringu, szansa na 'mecz ostatniej szansy', wielki powrót w walce z przeciwnikiem z przed dwóch dekad. W sumie niespoilując spoiluję, bo film jest boleśnie przewidywalny. Dlaczego więc tak mną pozamiatał? Bo i tak się go świetnie ogląda. Z paru powodów.

Po pierwsze - jest to świetnie opowiedziana historia. Z dystansem. Panie i Panowie, uwaga uwaga - Darren Aronofsky MA POCZUCIE HUMORU! Środowisko testosteronowych błaznów ukazano z sympatią, ale i z ironią ('to może zaczniemy jak cię kopnę w jaja, potem walniesz mi Atomowe Uderzenie, potem ja cię rzucam na matę, robię Kleszcze Brontozaura, a ty kończysz skokiem z lin?'). Sporo smaczków, klimacików (zbitka z grunge i lat 90tych, Rourke pykający z małolatem na Nintendo i gadka o CoD4), oraz nostalgicznej tęsknoty za latami 80-tymi, którą nie tyle czuć, co słychać (pudel-metal FTW!!!).

Najważniejszą częścią filmu jest jednak główny bohater. Czyli Rourke. Czyli jedna i ta sama osoba. Aktor, który największe sukcesu odnosił dwie dekady temu, powrócił ze swoim ostatnim, i pewnie najmocniejszym strzałem (bo to chyba właśnie to była jego rola życia). W międzyczasie wyleciał z biznesu, mówiono że się skończył, że się zachleje albo zaćpa na amen. A tu pyk, Rodriguez i Scott go przywrócili do stanu używalności, a Aronofski zrobił to samo co Jarmush z Murrayem. Przypomniał że to gwiazda. Rourke błyszczy, co nie jest dla niego w tym przypadku zbyt trudne - on po prostu gra samego siebie, z tą swoją pokancerowaną gębą, ale występującego na ringu, a nie przed kamerą. Kapitalny jest monolog Rama przed ostatnią walką, w sumie ważniejszy od samej walki. Bo tak jak w ostatnim "Rockym" chodzi tu o niepoddawanie się, wiarę w siebie, i podążanie dawno wytyczoną ścieżką, w którą się wierzy. Chodzi o starzenie się z godnością. Może z tlenionymi włosami i po solarce, ale bez odwracania wzroku, bez udawania że się jest kimś innym, czy szukania spokojnej przystani. To opowiedział Aronofski. I to zaprezentował Rourke - i jako postać, aktor, i jako człowiek. I za to mu wielki szacun. I za to mu - w mojej opinii - należał się Oskar, którego pewnie by dostał, gdyby się okazało, że grany przez niego podstarzały wrestler jest gejem.

Obejrzyjcie ten film koniecznie.

Na koniec geek-corner. Że Darren to fan komiksów wiadomo nie od dziś - interesował się adaptacją "Strażników", która mogła być lepsza niż ta, którą widzieliśmy w kinie, a na pewno ciekawsza, bo autorska. Chciał umieścić akcję w czasach współczesnych, dodać zagrożenie terroryzmem, zamiast nieświeżej Zimnej Wojny. Pewnie finał by powiązał z 9/11. Chciał też - o ile pamiętam - zrobić adaptację DKR. Z powodów różnych za żaden komiks się jak dotąd nie zabrał. Acz - według mnie - właśnie w "Zapaśników" nieco motywików komiksowych się znajdzie.

Sama historia podobna jest do "Nail'a", o którym jakiś czas temu pisałem. Tam też był wrestler idący na emeryturę, odwalający pożegnalną trasę po USA rozklekotanym campobusem (rourkowy Ram mieszka w przyczepie), też ma problemy rodzinne, tylko że zamiast na zawał trafia na Harleyowców Z Piekła Rodem. Kolejna sprawa to Rourke, niczym Marv w "Sin City" (przypadek? nieeee...) łażący do ulubionego klubu, by popatrzeć na ulubioną striptizerkę, która jest poza jego zasięgiem.

A striptizerka nazywa się Cassidy.

Podsumowawszy - koniecznie obejrzyjcie "Zapaśnika". "Obywatela Milka" niekoniecznie. Oskar dano za ruch gejowski, nie za rolę. Szkoda. A Rourke zacny.


EDIT: poplątałem oczywiście - z Murrayem nie do końca mi o Jarmusha chodziło a o Coppolę raczej.

No i przy okazji Milka ubolewając nad Pennem, który mnie zawiódł, tendencyjnie przemilczałem cały milkowy 2-plan, który zarządził. James Franco jako gej z wąsem paradoksalnie po raz pierwszy nie jest mydłkowatym chujkiem, a mężczyzną, podobnie po raz pierwszy jak dla mnie charakterystycznie wypadł Emile Hirsch. Dobry jest Brolin, choć to postać i jej motywacja, zmiana wewnętrzna - jak u Milka - niejasna. W końcu Diego Luna - kurde, nie poznałem tego typa na pierwszy rzut oka w roli latynoskiego ogiera zagubionego nieco w amerykańskiej rzeczywistości. I tylko Penn jak dla mnie nie ten... Ponoć rozważano do tej roli niegdyś Robina Williamsa. I jego bym pewnie bardziej kupił.

niedziela, 15 marca 2009

Walec z Baszyrem

Krótko mówiąc - wyjątkowy film, który powinien obejrzeć każdy, a fan komiksu (ze względu na oprawę) w szczególności.

Główny bohater/reżyser tego filmu dochodzi do wniosku że ma konkretne luki w pamięci. Nie dotyczą one tego co się działo po studniówce czy innej bibie. Luki nie dotyczą też mało istotnych czy bardzo odległych fragmentów życia. Nie pamięta on nic z inwazji Izraela na Liban z początku lat 80-tych, w której brał udział. Takie coś trudno zapomnieć. Jegomość postanawia zająć się realizacją filmu o własnych wspomnieniach, co będzie dla niego swoistą terapią. Efekt terapii jest właśnie tym filmem.

Ari Folman poszedł na całość. Fabularnie i formalnie. Jego dzieło to animowany paradokument. To odtworzenie sytuacji z przed ćwierćwiecza z perspektywy wielu osób, wspomnienia każdej kolejnej dokładają cegiełkę do jego własnych zaburzonych wspomnień. To biografia. To niby animowany dokument, rejestrujący niedawne rozmowy Ariego z dawnymi towarzyszami broni, mimo wszystko jednak trudno za dokumentalne uznać sceny wojenne - indywidualne, czysto subiektywne, często też z pogranicza jawy i snu. Czuć w nich adrenalinę i hormony, zniekształcające rzeczywistość. W końcu - dyskusyjna pozostaje kwestia, czy kreskówka może się nadawać do opowiadania tak drastycznych historii. Ktoś, kto czytał "Mausa", raczej nie ma wątpliwości.

Folman wsadza kij w mrowisko, odnosząc się do rzezi Palestyńczyków z przed ponad 20-lat. Temat chyba nigdy nie przestał być aktualny. Zadaje poważne pytania moralne dotyczące odpowiedzialności, głównie sobie, ale nie daje odpowiedzi. Pozostawia je widzowi. To cenny punkt widzenia, w momencie gdy dla międzynarodowych nie-ekspertów sytuacja na Bliskim Wschodzie wydaje się być wyraźnie spolaryzowana, i dla samych zainteresowanych pozbawiona dwuznaczności. Folman ma więcej niż wątpliwości, i nie boi się o nich mówić.

A jak sama oprawa? Muzyka i udźwiękowienie nadają filmowi niesamowitej dynamiki od sceny otwierającej film, ale są onr tylko dodatkiem dla kapitalnej animacji. Fani komiksu będą mieli tu na czym zawiesić oko, zwłaszcza fani rysowników naduzywających cieniowania i czerni, takich jak Mignola czy Risso. Momentami miałem też skojarzenia z naszą dumą narodową, Gawronem. Pojęcia nie mam na czym polega technika, którą zrobiono Bashira, ale to jakieś piekielne połączenie 2D z 3D, gdzie cienie są płynne, ruchome, realistyczne i gęste. Szkoda że postaci poruszają się jak pacynki, ale nie można mieć wszystkiego.

Podsumowanie. "Walc z Baszirem" to film nietypowy, zarówno jeśli chodzi o spojrzenie na poruszany temat, jak i kwestię oprawy. To nie dokument z gadającymi głowami, to film łechcący poczucie estetyki. To nie agitka na rzecz którejś ze stron, to wsadzenie palców w niezagojoną ranę. Film porusza. Fakt, że w sposób dość cyniczny i wyrachowany. W momencie gdy uśpił on moją uwagę, i traktowałem go po prostu jako fachowy film pacyfistyczny o koszmarze wojny i jej wpływie na człowieka, w najmniej spodziewanym momencie ogłuszył mnie on i emocjonalnie sparaliżował. Nie napiszę kiedy, ani jak. Ani dlaczego. Sami się zorientujecie. Pamiętajcie jednak, że to nie kolejny film o wojnie, Żydach czy Arabach. To wyjątkowe dzieło i prawdopodobnie instant classic, który kiedyś będzie sprzedawany w wojennych kolekcjach razem z "Czasem Apokalipsy", "Plutonem" czy "Łowcą jeleni". Zachęcam.

Pod skryptem: nie czytajcie recenzji z Wyborczej. Zepsuje Wam efekt, który subtelnie zaplanował dla Was reżyser. Wystarczy świadomość, że Mossakowski dał Baszirowi ******.

czwartek, 12 marca 2009

Z półki z 'rzeczami przeczytanymi'...

Nazbierało się tego... W takim razie będzie wyliczanka w skrócie telegraficznym. A na koniec znaki jakości Gonza!

"Przybysz" - w moim mniemaniu numero uno dotychczasowych, tegorocznych premier. Subtelna opowieść o tułaczu, który opuszcza rodzinę i ojczyznę, by szukać dla żony i córki nowego, bezpiecznego domu. Ten album to kapitalna grafika, subtelna i czytelna niema narracja, oraz niesamowicie pojemne drugie dno, mówiące o koszmarach minionego wieku. Holokaust, wojny, wyzysk - wszystko to, przez co ludzie zostają emigrantami. Jednocześnie jest to historia zadziwiająco lekka, ukazująca exodus w sposób bajkowy. Dodatkowy plus - świetne wydanie, paroma drobiazgami przewyższające i tak świetną klasę wydania oryginału. Ten komiks to mus i kropka.

"Trzy cienie" - również jedna z najlepszych (obok "Przybysza" oraz "Trupa i Sofy") premier ostatniego czasu. Według mnie, oczywiście. Rodzina żyjąca w sielance traci spokój i poczucie bezpieczeństwa przez trzy tajemnicze cienie, które pokazują się niedalego jej domu. Nie wiadomo kto to, ani czego chcą, ale rodzina podejrzewa że chodzi o synka. Ojciec pakuje najpotrzebniejsze rzeczy i razem z malcem rozpoczyna wyprawę hen, byle dalej od dziwnych postaci. W komiksie mało jest tak naprawdę tradycyjnie pojmowanej fabuły czy akcji (to 'komiks drogi', którego większość wypełnia wędrówka), nie brakuje natomiast emocji - grozy, niepewności, smutku, ale co najważniejsze - miłości. Metaforyczna podróż ojca z synem, mająca być ucieczką przed... (no nie powiem przed czym, bo bym zaspoilował), została dodatkowo świetnie narysowana. Pedrosa rysował dla Disneya, i to fidać, jego postaci są żywe, dynamiczne, niemal w każdym kadrze bohaterowie wydają się uwiecznieni w chwili ruchu, to nie malunki statycznych pomników znane z twórczości Rossa. To świat który płynie, rusza się i zmienia. Uczta dla oczu.

"Oskar Ed" - kwasowa historia, o facecie z łbem w krztałcie gruszki do lewatyw z przyśrubowanym do twarzy kagańcem. Trudno opowiedzieć o czym jest ten komiks. Prawdopodobnie o zagubieniu, odmienności, potrzebie akceptacji. Chyba. Nie wiem. Jest dziwaczny, operuje klimatem znanym z komiksów Andersona czy filmów Lyncha ("Głowa do wycierania" mi się jakoś tak coś...), i jest całkiem fajnie narysowany, cienką, precyzyjną kreską. Momentami coś Jelinek rysunkowo niedomagał (np rozstawienie nóg przez postać, sugerujące wyłamanie się kości ze stawu biodrowego), ale nie mialo to większego znaczenia. Minusem jest dla mnie jednak bełkotliwy finał, który zamiast wyjaśnić tą zakwaszoną historię, jeszcze bardziej ją miesza. Nie wiem o co chodzi. Może dowiemy się tego na WSK.

"Pierwsza wiosna" - olaboga. Dzieło o końcówce 2-giej Wojny Światowej z perspektywy Niemców i Berlina. Nudne, narracyjnie słabowite (komiksologizacja powieści) topornie momentami rysowane... Nie trafił do mnie Timof tym dziełem. Z drugiej strony nie jestem kompetentny do oceniania - nie zdzierżyłem i wymiękłem jakoś tak w połowie.

"Spirit. Najlepsze opowieści" - no i jeśli bym napisał to co napiszę na forum Gildii, to pewnie by mnie ukamienowali. Ja wiem że Eisner. Ja wiem że klasyk. Mnie się nawet podobał rysunek, który pomimo niemal 7 dekad na karku przebija atrakcje z pierwszych Sandmanów. Doceniam zabawę formą i konwencją, eksperymenty narracyjne, dzięki którym każdy szort zebrany w tym tomiku jest inny. A to Spirit prowadzi śledztwo, a to obserwujemy z perspektywy szarego człowieka jak pogrąża się w szaleństwie a Spirit pojawia się tylko na chwilę, a to wprowadzone zostają kadry w konwencji FPP. Tylko że to ramotka. Oldskul do kwadratu. Fajnie opowiedziane historie są same w sobie prościutkie, i dla mnie nieciekawe. Komiks ten okazał się idealnym dziełem na posiedzenia w toalecie. 7-stronicowe szorty okazywały się wręcz idealne na sesje klozetowej. Cóż, od komiksów za niemal stówę można wymagać nieco więcej. Jeśli to jest best of, to ja bym całej serii nie zdzierżył. Ciekawostka - dzięki temu komiksowi w końcu wiem dlaczego na początku filmowego "Spirita" Saref nurkowała za jakimś pudłem w nieokreślonym akwenie wodnym. Otóż to było nabrzeże, na dnie była łódź podwodna faszystów, a w pudle zabójczy wirus. Wywnioskowaliście to z filmu? Bo ja nie.

"Lucyfer #3: Potępieńcze związki" - nie no... Pierwsze dwa tomy nawet mnie zaciekawiły, ciekaw byłem co będzie dalej, oczywiście sporo dobrego tej serii robi charyzmatyczny główny bohater, jedna z niewielu postaci z "Sandmana" z jajami, choć bez narządów rodnych. Z tomu na tom Carey dorzuca kolejne wątki, kolejne motywy, Lucek prowadzi swą tajemniczą grę i szatański plan, tylko że nie wiadomo do czego ma to prowadzić, a mnie przestało to już interesować. Przy lekturze tego tomika wynudziłem się zresztą okropnie. Rysunkowo nie było na czym oka zawiesić. Czy ktoś chce po okazyjnej cenie kupić "Lucyfera", tomy 1-3? Jak myślę o tym, że ma mnie czekać jeszcze 8 kolejnych tomów, to mówię pas. Acz one shota malowanego przez Mutha bym chętnie wymiędlił (ale bez czytania).

"Boże, zachowaj Królową" - czyli Mike Carey znowu okrutnie rżnie z Gaimana, przed czym Boże, zachowaj mnie! Tym razem w stylu znanym z "Nigdziebądź" Mike miesza brytyjską smutną rzeczywistość z równoległym światem znanym ze "Snu nocy letiej", którego to świata postaci Gaiman swego czasu włączył do świata "Sandmana". Magia, narkotyki i malunki Boltona. Do przeczytania, ale nie za cenę, jaką życzy sobie Egmont. To ja już wolę przygody Felixa Castora, ciekawe jak tam ich drugi tom.

"Skasowałem Adolfa Hitlera" - miły komiks znanego już u nas Jasona, o płatnych zabójcach, zabawach z czasem, ratowaniem świata przed hitleryzmem, oraz problemach z miłością. Rysunkowo wiadomo już czego się spodziewać (acz tym razem w kolorze), może i mnie nie powaliło, ale warto wiedzieć jaki nieamerykański komiks dostał w zeszłym roku Eisnera.

"Gang Hemingwaya" - warto też wiedzieć jaki komiks dostał analogicznego Eisnera dwa lata temu. Ta pozycja (nie zaskakująca już ani graficznie, ani kolorem) ubawiła mnie dużo bardziej. Światowej sławy pisarze (m.in. Hemingway, Joyce, Fitzgerald) obdarzeni zostali przez autora znajomymi zwierzęcymi pyskami, siedzą w Paryżu, rysują komiksy i klepią biede. Jest jednak plan - można zrobić napad. Historyjka co jakiś czas błyszczy humorem, a totalnie powalający jest zagmatwany finał, opowiedziany z perspektywy każdej z postaci. Jason zagrał tu sobie patentami znanymi z filmów bandycko-napadalskich, czyli "Wściekłe psy" z rodziną. I wyszło bardzo fajnie. I znowu jest o problemach z miłością. Polecam. Poprzednią pozycję też, ale tę goręcej.

Na koniec: znaki jakości Gonza. Subiektywnie, arogancko i zupełnie bez poklasku mas nagrodzę dziś "Przybysza", "Trzy cienie" oraz "Gang Hemingwaya". Gratulacje.





Znak antyjakości i gromkie 'buuuuu' przyznaję "Pierwszej wiośnie" oraz trzeciemu tomowi "Lucyfera", jednocześnie nagradzając go elitarnym tytułem suchara miesiąca.






Na jeden przysiad starczy chyba, nie? W następnej odsłonie odkurzania odkrytych odniesień w obrazkowych opowieściach pogrzebię w paru importach ("Elektra Asasyn" się kłania), wyszperam

sobota, 7 marca 2009

Trup, sofa i wywiad

Jednym z najfajniejszych komiksów, jakie w ostatnim czasie przeczytałem, jest "Trup i sofa" Tony'ego Sandovala. Jako że w większości zgadzam się z opinią Łukasza z Motywu Drogi, nie będę zbyt dużo rozpisywał się nad komiksem, który ma fajną fabułę, jest świetnie narysowany i fajnie operuje klimatem. To taki E.A. Poe w wersji dziecięcej. Po prostu go polecam. Żeby lepiej go polecić, zamiast recenzji - proponuję wywiad z autorem, który ostatnio zdarzyło mi się przeprowadzić dzięki dobrodziejstwom internetu. Sam autor - zeuropeizowany Meksykanin, żyjący obecnie w Barcelonie - okazał się gościem w binarny sposób sympatycznym i kontaktowym, zainteresowanym polskim wydaniem Jego komiksu, jak i dostępnością tej pozycji w sklepach. W efekcie chętnie udzielił mi odpowiedzi na parę pytań.

Jednocześnie odsyłam też na Kolorowe Zeszyty, na które Arcz właśnie wrzucił wywiad z innym meksykańskim artystą - Patricio Betteo. Kumplem, i współpracownikiem Sandovala. A najlepsze jest to, żeśmy się wcale z Arczem wcześniej nie zgadywali.

No to zapraszam do lektury.

JA: Czytając Twój komiks, czułem w nim lekki klimat filmów Tima Burtona, zwłaszcza tych animowanych, "Gnijącej Panny Młodej" czy "Miasteczka Halloween". Lubisz te filmy, a może to zbieg okoliczności?

TS: To totalny zbieg okoliczności, chociaż naprawdę uwielbiam te filmy, ale chyba więcej w moim komiksie inspiracji pracami Edwarda Goreya, to naprawdę kapitalne rzeczy!!!
JA: Jesteś też zafascynowany Beksińskim. Przypuszczalnie nie tylko ja jestem w Polsce zainteresowany jak trafiłeś na naszego rodaka, i co Ci się podoba w jego pracach?
TS: Wypatrzyłem kiedyś album poświęcony jego niesamowitej sztuce w rękach innego meksykańskiego artysty, i po prostu zakochałem się w tych obrazach. Szukałem potem w sieci więcej poświęconych mu informacji i kolejnych prac, w efekcie kupiłem ten sam album w którym się zakochałem. Beksiński nie jest właściwie w Meksyku zbyt popularny.
Atmosfera olbrzymiego, holokaustycznego* świata Beksińskiego po prostu wypełniła moje myśli nowymi pomysłami i dziwnym pociągiem do ponurych opowieści w takim samym stopniu, w jakim uwielbiam podziwiać jego perfekcyjną technikę.
JA: Znasz jakichś innych polskich artystów?
TS: Raczej nie, przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo.
JA: "Trup i sofa" opowiada o wyjątkowych wakacjach. To czysta fantazja, bajka, czy też miałeś kiedyś takie wyjątkowe lato?
TS: To mieszanka jednego i drugiego. Niektóre fragmenty tej opowieści to czysta fikcja, ale część scen to skrawki moich własnych wspomnień.
JA: Jako ulubionych autorów wskazujesz Poego, Lovecrafta, Beksińskiego i Mignolę, słuchasz doom metalu. To raczej ponura mieszanka, nastrajająca raczej do opowieści grozy, pełnych krwi, gore, duchów, demonów i temu podobnych klimatów. Fabuła "Trupa..." kręci się dokoła ponurej zagadki dotyczącej zwłok, ale samą grafikę komiksu określił bym raczej jako uroczą, czy też - proszę wybacz - słodką. Uważasz że taki dobór stylu się sprawdził?
TS: Tak, eksperymentowałem z opowiadaniem ciężkiej opowieści w łagodnym stylu, wydaje mi się że efekt jest dobry, a przynajmniej ja jestem z niego zadowolony.
JA: Nie znam ani francuskiego ani hiszpańskiego, prawdopodobnie jak większość osób która teraz czyta ten wywiad, a nie mogłem znaleźć informacji o innych Twoich komiksach (na przykład o "Nocturno") po angielsku. Jak opisał byś swoje pozostałe komiksy?
TS: Moim największym projektem jest już od dawna "Nocturno", nad którym - szczerze mówiąc - pracuję już od 17 lat. Narysowałem ten komiks już kilka razy, ale nigdy nie byłem zadowolony z tego, jak mi wyszedł. Rysowałem go na nowo, dłubałem w scenariuszu dopóki się nie zmęczyłem, odpuszczałem sobie, wracałem do niego, hehe, aż w roku 2007 zdecydowałem żaby go zakończyć na amen. Wziąłem się do roboty i pracowałem. aż skończyłem. Drugi i ostatni tom tej opowieści właśnie parę dni temu został wydany we Francji.
"Nocturno" to historia z tego samego świata co "Trup...", ale dużo bardziej mroczna, opowieści rozgrywają się w zimnej, deszczowej, zimowej scenerii, jest akcja, heavy metal, jest też miejsce na romans, to oczywiście dość dziwny komiks.
Poza tym napisałem też dla Patricio Betteo, bardzo zdolnego meksykańskiego rysownika, opowieść zatytułowaną "Gris" (tylko klik dzieli Was od wywiadu z Patricio na Kolorowych Zeszytach!). To urocza i ciepła historia, ale ma też w sobie mrok i nieco krwi, ale to jak sądzę dość sympatyczna książka. Pracuję też nad krótką opowieścią dla Bao, części wydawnictwa Editions Paquet, do magazynu Interfaces, w którym publikuje banda zdolnych ludzi z całego świata. Ciągle pisze też swoją nową powieść graficzną rozgrywającą się w tym samym świecie, po którym tak lubię wędrować pisakiem.
JA: Jesteś z Meksyku. Powinno być Ci bliżej do wydawnictw z USA, w których odnalazł się na przykład Humberto Ramos. Dlaczego publikujesz w Europie - czujesz że twoim komiksom bliżej do europejskiej wrażliwości, czy też tak wypadło że żyjesz właśnie w Barcelonie, i tak jest prościej?
TS: Cóż, może jestem dziwnym typem, ale w momencie gdy odkryłem europejski komiks zdecydowałem, że chcę tworzyć właśnie takie rzeczy. Po prostu przyjechałem tu parę razy i zorientowałem się, że chciał bym tu zostać, osiąść na stałe. Wygląda na to, że zwyczajnie ciągnie mnie bardziej do powieści graficznych z europejskim klimatem, czy też w europejskim stylu.
JD: A jak wpłynęło na Twoją twórczość meksykańskie pochodzenie? Dla mnie, typka z Europy Środkowo-Wschodniej, Meksyk to kraj w którym przeplata się tradycja chrześcijańska z kulturą Indian. W jaki sposób to odciska się na Twoich pracach?
TS: Faktycznie, żyjemy we właśnie takim kotle kulturowym, i oczywiście miało to wielki wpływ na moją pracę, zwłaszcza rzeczy które słyszałem jako małe dziecko, legendy, mity, opowieści mojej rodziny, przeważnie ponure i dziwaczne historie. My, Meksykanie, jesteśmy gawędziarzami wiernymi tradycji przekazów ustnych.
JA: Które komiksy uważasz za swoje ulubione?
TS: Rany, jest ich mnóstwo ale mogę od razu wymienić "Slaine'a", "Hellboy'a", "Bone'a", wszystko Dave'a McKeana, "Śmierć", wszystko Dave'a Coopera, "Oriona", "Nausicaä", wszystko Chestera Browna, hej, moment! "Insekt", wszystko Gipiego, "Psychonautów", "Ewangelię Judasza", "Azyl Arkham", "Trazo de Tiza", "Zagubioną duszę". Jestem pewien że zapominam o jakichś ważnych komiksach, ale jest ich zbyt dużo. Jeśli jednak miał bym wybrać jeden, to wybrał bym "Slaine'a - Rogatego Boga" Simona Bisleya. Wywarł na mnie duży wpływ gdy miałem 17 lat. Uzmysłowił mi, że w tworzeniu komiksu chodzi o coś więcej niż o rysowanie superbohaterów, że to głównie swoboda artystycznego przekazu. To właśnie ten komiks otworzył moją głowę, i ciągle bardzo go lubię.
JA: Parę słów dla osób z Polski, którym podobał się Twój komiks?
TS: Mam nadzieję że nie mieliście problemu z dostaniem tego komiksu i że wam się podobał. Mam też nadzieje że więcej moich komiksów zostanie wydanych w Polsce - tworzę je w na tyle szczery sposób, na ile to możliwe. Miłej lektury.

* - przepraszam, tu poległem jako tłumacz, nie znam polskiego odpowiednika przymiotnika od słowa holokaust, a inne słowo nie oddawało by sensu wypowiedzi.

piątek, 6 marca 2009

I watched the Watchmen

Krótko na początek, co by było wiadomo: Snyder nie sprofanował jednego z najlepszych komiksów wszechczasów.

Ekranizacja "Strażników" jest tak wierna, że momentami aż boli (ale o tym później). Załapała się większość wątków, nawety tych nieco mniej istotnych, Snyder nieco przyciął, coś dodał. W efekcie mamy jedną z najwierniejszych ekranizacji komiksu ever, jak i bezsprzecznie najlepszą ekranizację dzieła Moore'a. Kropka.

Zmiany, choć niewielkie, sporo fajnego dają. Na przykład przejazd przez scny z albumu historii Łoczmenów, które można oglądać w trakcie początkowej listy płac - fajny przejazd przez losy trykociarzy, z alternatywną historią USA w tle. Fajne są wtręty, jak np walka Jupiter i Puchacza w trakcie telewizyjnego wywiadu Manhattana, nie pamiętam tego z komiksu. Ot, normalne pary na pierwszej niezobowiązującej randce idą na kawę, co by powspominać dawne czasy, a ta dwójka poszła w ciemną alejkę i przypomniała sobie starą znajomość łomocząc paru łobuzów. Co ciekasze - gości wystylizowanych na komiksowych topknotów. Pokłon dla Moore'a na klęczkach. Jeden z wielu. Fajne są nawiązania do np JFK i Dallas, fajne też jest zasugerowanie przez Komedianta że to on stoi za tuszowaniem sprawy Watergate, która przecież w świecie Łoczmenów nie wypłynęła, i dzięki temu ciągle rządzi Nixon. Było coś o tym w komiksie, ale chyba podano to inaczej. Fajna też jest zmiana finału, któa wychodzi na plus. Nie jest tak absurdalnie komiksowa jak u Moore'a, za to scenarzyści nie kombinowali, ale zagrali komiksem. Sczwanie zresztą bardzo. Wielki ukłon dla Haytera, którego uwielbiam za bycie głosem Snake'a z MGS, za zrobienie te parę lat temu skryptu już wtedy uznanego za jedną z najwierniejszych adaptacji komiksu. Po przejściu przez trzech bodajże reżyserów i kolejne studia facet spasował, nie chciało mu się już o jego scenar walczyć. Jednak oparto się w końcu na lekko chyba tylko zmodyfikowanej wersji jego scenariusza (z jakimś współudziałem). I za to siekierka Snyderowi, że wiedział co brać.

Siekierka Snydereowi też za wierność graficzną wobec komiksu. Część ujęć to po prostu wyjęte z komiksu i wprawione w ruch kadry oryginału. Biorąc pod uwagę cały ten strażnikowy mrok (ten dosłowny i w przenośni), wydawało mi się to momentami zbyt kolorowe (a Manhattan zbyt świecący), ale to szczegóły. Podobnie szczegółem jest groteskowo przerysowane warczene Rorschacha z pod maski. Wszystko to jednak jest sprawnie opowiedziane, acz momentami za bardzo przegadane, w efekcie wprowadzenie efekciarskich mordobić wychodzi filmowi tylko na plus, jako sceny wytchnienia od przeciągającej się intrygi. Film nie poszedł w akcję, ale pare klepanek (więzienie, uliczka, zabójstwo Komedianta) jest zrealizowanych naprawdę świetnie, z lekko matrixowym sznytem, oraz znanymi z 300 zwolnieniami i przyspieszeniami akcji w czasie walki. Fajnie. Scenografię - jak wiadomo od dawna - odtwzorowano pieczołowicie, podobnie jak wszystkie pierdoły - bazgroły na ścianach, wszędobylskie logo Gunga Dinner, bzdety na półkach u Nocnego Puchacza I, czy latające zeppeliny. Jeśli o coś mam do Snydera żal, to o zmarnowanie genialnych, filmowych przejść pomiędzy scenami, które w komiksie stosował Moore, na przykład tych ze scen pogrzebu. Przypominam że wtedy w kadrze na końcu strony było zbliżenie na twarz postaci, po czym nastęna strona - ta sama twarz, inne tło, inna scena, retrospektywa ze wspomnieniem. Taki sam powrót. Snyder zrobił to dużo banalniej. A, no jeszcze jedna rzecz - przy tym z lekka zmienionym finale panowie nie do końca czuli chyba kiedy/jak zakończyć. Ale tylko trochę.

Znakomicie sprawdzili się aktorzy. Puchacz junior wyszedł na pipkę, ale przecież to taka postać. Szkoda że mdło (wręcz cichopkowato) wypadła młoda Jupiter. Rewelacyjnie wyszedł Komediant, niczym starszy brat Roberta Downeya Jr, kapitalny też jest Rorschach. W sumie jest jak w komiksie - nie ciągną się tylko sceny z Rorschachem, to psychopata, ale niesamowicie charyzmatyczny dzięki swojej bezkompromisowości. Ozymandiasz wyszedł odpowiednio wyniośle. I tylko to harczenie Rorschacha jakoś nie tak... No włacha, Rorschach... Pan Jackie Earle Haley musiał się masochistycznie wręcz naoglądać Brudnych Harrych przed zdjęciami, bo męcząc podejrzanych cedzi jak Eastwood.

Że efekty dobre - wiadomo. Że wizualnie dobrze - wiadomo. Że stroje kiczowate - wiadomo, ale w końcu też o to chodziło. Muzyka całkiem fajnie dobrana, acz nie do końca udało się zrobić atmosferę lat 80-tych, kawałki są w większości z dekad 60-70. No ale miało być z deka retro. Fajnie pociągnięty motyw romansu Jupiter i Dreiberta - samo rozwiązanie że pykani idzie im dopiero jak poszaleją w trykotach było już w komiksie. Ciekawy pomysł na grę wstępną. Do tego dodano fajną scenę (nie upieram się - nie pamiętam) z mordobiciem w trakcie wywiadu.

No i jest, świetna ekranizacja, niesamowicie wierna i wogóle. Czy jest to jednak dobry film? Do cholery jasnej, pojęcia nie mam! Komiks czytałem tyle razy, że fabuła, która jest główną siłą "Strażników", była dla mnie oczywistą oczywistością. Oglądałem to wszystko zupełnie beznamiętnie. Zamiast się bawić, jak to w kinie, to tylko fanbojsko badałem jak to się ma do oryginału. Fani jednak mogą być spokojni, nie sprofanowano ich ulubieńca. Tylko że podobnie jak ja, i podobnie jak w trakcie "Sin City" czy "300", lekko się wynudzą. W końcu to znamy. Jedyne co pozostaje to tępo patrzeć na ładne ruchome obrazki, bo historia jest przecież już dobrze znana.



I tu czas na dywagacje takie obok filmu. Dla kogo są takie ekranizacje? Dla fanów? Dobrze to znają, wynudzą się. Dla fanbojów? Jeszcze lepiej znają, też się wynudzą, ale docenią kunszt i nie będą grozić twórcom samosądem. Dla osób z poza klimatu komiksowego? Te w większości odstraszą plakaty i trailery, sugerujące że to nie czarny kryminał z trykociarzami a kolejny przytępawy film akcji.

Adaptacje - jak tłumaczenia - ponoć są jak kobiety, albo są wierne, albo piękne. Te wierne są dobre chyba tylko w przypadku lektur, dla leniwej młodzieży szkolnej. Ja zawsze wolałem te autorskie, odchodzące od oryginału, które nie zamęczą mnie powtarzaniem znanej już historii. Jak Sztybor z nieszczęsnym żartem o krześle. "Dr Strangelove", podobno znakomity film, odbił mi się czkawką, bo Kubrick zrobił adaptację (skądiną fajnej) książki niemal idealną. To już wolę "Diunę", gdzie Lynch zaszalał ze światem. Od pierwszego "Hellboya" wolę kontynuację, gdzie w oparciu o świat, nakreślono fabułę oderwaną od historii już opowiedzianych w komiksie.

"Strażnicy" to adptacja wierna. Fani obejrzą, docenią, i się nie ubawią. Ale docenią. To taka fanaberia reżysera-fana, który przeczytał i stwierdził że chce koniecznie przenieść to na język filmu. Tylko że się nie da, bo to zupełnie inne języki, tylko częściowo do siebie przystające. Moore zaszalał z przejściami scen, z kompozycją plansz, czy całych rozdziałów. Mistrzostwem jest rozdział bodajże czwarty, "Fearful Symetry", ten o Rorschachu, gdzie plansze (kolorystycznie) są symetryczne w pionie, poziomie i po skosach. Gdzie same plansze są symetryczne według środka rozdziału - pierwsza z ostatnią, przedostatnia z drugą, itd. Tego się po prostu nie da zrobić w kinie. Tak jak dodanie "Czarnej Galery" wydłużyło by film do prawie czterech godzin zapewne. I trudno by było przeplatać fabułę animowanymi wstawkami, bo by to ciążyło za bardzo w stronę teledysków z okresu wczesnego MTV. I tak samo nierealnym już zupełnie jest (poza wkładką papierową do wydania DVD) wkomponowanie w film dodatków z końca rozdziałów - teczki Rorschacha, przynudzenia Niteowla o ptaszyskach, czy fragmentów z "Under the Hood".

Pointy będą dwie. Albo i trzy. Olaboga.

Chociaż to dobra adaptacja, to potwierdza rację Moore'a, twierdzącego że nie ma sensu adaptowanie jego dzieł, pisanych innym jęzkiem, bo się je zubaża. To raz.

Dwa - wierne adaptowanie, dla mnie, jako dla fana jest zbędne. Rodriguez udowodnił już że się da przełożyć stronę wizualną, eksperyment się udał i starczy. Snyder uważa to za jakąś drogę. I powtarza raz za razem już udany eksperyment. Wolę już jak twórca narazi się na oskarżenia o herezję, i pozmienia coś w treści dzieła uznawanego za kultowe. Może z tego wyjść coś innego. Może nie tak dobrego, ale oryginalnego.

Snyder nie ma takich ambicji. Dla mnie to szkoda.

Dla medium jako takiego - to akurat dobre. Bo pokazano świetną fabułę, udowadniając że superhirosi to nie tylko napieprzanka i bzdury dla 12-latków. I że są też komiksy z głębią. W sumie nie pokazano nic, czego by nie wiedziano od roku 1986, ale pewnie dzięki temu filmowi dowie się o tym dużo więcej ludzi, a nie tylko komiksowe getto. Ale Wy nie oczekujcie raczej niespodzianki. Po prostu świetne rzemiosło.

Acz ja dalej nie mam pojęcia, czy "Strażnicy" to dobry film.


Pod skryptem: na IMDB w łoczmenowej trivii wygrzebałem info że Rorschach i Ozymandiasz to geje. Że nie jest tak powiedziane, ale jest zasugerowane. Ktoś wie gdzie? Ja wiem że Moore w każdy swój komiks wrzuca kogoś o odmiennej od ogółu tożsamości seksualnej, zwykle robi to jednak jawnie, i w "Strażnikach" jest to wspominana członkini pierwszego zgrupowania Minutemenów. Ale Ozzy i Rorsch? Pierwszy wydaje mi się być zupełnie ponad kwestie typu płeć, cielesność, przyziemne pragnienia. On ma wyższe cele. Rudy mściciel natomiast to mizoginista, oczywiście, matka mu traumę zafundowała. Ale jego system wartości wyraźnie kłóci mi się z takim punktem widzenia. Gdyby R zlikwidował wszystkich dilerów, ćpunów, prostytutki i alfonsów, to pewnie by się zabrał właśnie za homoseksualistów. Ponawiam pytanie - ktoś pamięta sugerujące to motywy? Czy sobie jakiś IMDB-owy nadinterpretator dopisał?

środa, 4 marca 2009

"MANGA: 1000 lat historii"

Zabierając się do tego albumu miałem spore oczekiwania - poznać historię dzisiejszej mangii, jej rodzaje, nurty, i szkoły rysowania niby tak samo wyglądających w tysiącach serii postaci. Częściowo spełniono moje oczekiwania, ale nie te, które wydawały mi się najistotniejsze.

Pierwsze wrażenie - óóberpozytyw. PWN stanęło na wysokości zadania, i wydało nie broszurkę dla popiskujących 14latek, a Album przez duże A. Gruba oprawa, grubaśny papier, dużo grafiki, wtop nie wypatrzyłem. Chciało by się, by ekskluzywne albumy Egmontu (często i tak droższe), były wydawane właśnie w ten sposób. Owszem, były grafiki, gdzie się pixele rozlały, ale to przypadki odosobnione, natomiast kreska "Opowieści Szeherezady" jest ząbkowana od początku do końca albumu. Owszem, momentami w albumie o mandze siada czerń, ale to czasem i mało i w tekście. Całość na tym mało cierpi.

Gorzej ze stroną merytoryczną. Autorka leci sobie historycznie po sztukach plastycznych Japonii od epoki feudalnej do chwili obecnej, i jak sugeruje tytuł - historia w tym albumie dominuje. Zaprezentowane są nowe nurty, znaczenie drzeworytów, ukiyo-e, nowe motywy, wątki mitologiczne, społeczne, zwoje z sekwencyjnymi opowieściami, które były praprzodkami mangi.

Gdzieś w połowie albumu feudalizm przechodzi przez restaurację meiji (karykatury, taka już-już-prawie-manga), potem wojna, i dochodzimy do Tezuki Osamu. Nie przeczę - własny rozdział mu się należy, tylko że potem zostaje jakoś 1/3, 1/4 tomiszcza na omówienie wszystkiego tego co działo się w mandze przez ostatnie 50 lat.

Może za mało wiem o mandze, ale zdawkowe wspomnienie o "Akirze" (o ile jakiekolwiek było) i pominięcie "Ghost in the Shell", to dla mnie lekki zgrzyt. Ale to może taka moja fanbojska jazda. Inna sprawa że autorka nieco miejsca poświęciła mandze dla nastoletnich dziewcząt (nawet sporo), ociupinkę gekidze, czyli poważnej mandze dla dorosłych, ale np. japońską fascynację mechami które niszczą otoczenie w walkach między sobą tylko zasygnalizowała pisząc o mangach z lat 50-tych, i umieszczając zdawkowe info pod okładką "Evangelliona". Prawdopodobnie dla autorki nie istnieje też wogóle coś takiego jak manga cyberpunkowa - nie wyhaczyłem żadnych wzmianek o kwitnącym w japońii i rozwijającym się coraz bardziej od zarania mangi onanistycznym technofilstwie. Jest natomiast coś o "Death Note", autorka wspomina o co cho, ale w żaden sensowny sposób nie tłumaczy dlaczego to tak ważne dzieło, że premierę tej mangi odnotowała nawet w znajdującym się na końcu albumu kalendarium. Nic o pokemanii. Przynajmniej "Dragon Ball" i "Naruto" są.

Fajnym bonusem są wieńczące dzieło wywiady ze znanymi autorami. No i tu już porażka na całej linii, udowadniająca że średni pisaż i może nawet dobry akademik w jednej osobie może także być marnym dziennikarzem. Czy może właściwie dyskutantem. W rozmowie z uznanymi twórcami pada pytanie "czy manga może być sztuką?" Noż kurza twarz, cholera jasna, przecież to album który właśnie przedstawia 1000-letnią klasyczną tradycję stojącą za mangami, baba stara się udowodnić szeroką rozpiętość gatunkową i artystyczną mang, i na koniec strzela sobie w stopę bzdurnym pytaniem, na które sama starała się odpowiedzieć przez poprzednie 200 stron... Poza tym banał goni banał, jak w wywiadzie z Taniguchim, gdzie pytania bywają dłuższe od odpowiedzi, albo takie kwiatki: Czy dziwi pana wielka popularność Pańskich mang w Europie? Tak, dziwi mnie wielka popularność moich mang w Europie. A co miał kurde powiedzieć, że sprzedaż go tak naprawdę lekko zawiodła??? Albo pytanie o plany na przyszłość: mam parę pomysłów, nad jednym projektem zacząłem pracę, ale nie wiem kiedy coś z tego wyniknie, bo plepleple. Znaczy się kurtuazja, zero konkretów. Pytania i odpowiedzi nic nie wnoszące, w redakcji do wycięcia. Ale wtedy została by tych rozmów mniej niż połowa. Puste dosyć rozmowy, szkoda. A koniec końca zakończenia to słowniczek-przypisy, dotyczący słów japońskich. Słowa te w tekście są opatrzone gwiazdką. Dzięki temu wiadomo, że w słowniczku można o tych słowach przeczytać to samo, co w tekście, w którym są też wytłumaczone. Ale ke???

Podsumowanie - to nie jest zły album. To jest niezły album, o ile nastawić się bardziej na historię, niż na samą mangę. Fajnie pokazuje wpływy dzieł z przed wieków na współczesnych twórców, acz nie pokazuje co dziś w trawie piszczy. Zawiodłem się, bo liczyłem bardziej na coś w stylu "Komiks - sztuka przerysowana" Szyłaka, znaczy się podział dzieła na fragmenty opisujące oddzielne epoki, nurty, wpływy, itd, i że sama prehistoria mangi to też jak u Szyłaka będzie jeden rozdział. Zamiast tego większość zbioru stanowi epoka pre-mangowa, a z działu dotyczącego mangi po roku 50-tym dowiedziałem się głównie, że dużą popularnością cieszą się mangi o historii europy i o tańcu. Hm. No super. Wyszło w sumie że to uzupełnienie do przekrojowego albumu o dzisiejszej mandze, którego się jeszcze w Polsce nie doczekaliśmy.

Podsumowując podsumowanie - to jest bardziej o historii, niż o samej mandze. Ale dzięki wydaniu i tak wygląda dobrze na półce. Acz kosztuje zbyt dużo, by być ozdobnikiem. Jednak fragment historyczny jest dość ciekawy. Czujcie się ostrzeżeni.