czwartek, 31 maja 2012

Legenda od Legendy

Nie wypada bym twierdził że jestem znawcą hąkońskich mordobić. Nie mam czasu na pogłebianie wiedzy - za dużo zjadają mi w międzyczasie komiksiki i konsole. Mogę chyba jednak stwierdzić że jestem smakoszem. Staram się śledzić filmografię Jeta Li. Nadrabiam braki z Jackiego Chana. W nieskończoność powtarzam filmy z Brucem (z czasem stwierdzam że może i Wejście Smoka jako jedyne ma sensowną fabułę, ale to Gra śmierci ma najlepsze mordobijki).

Powiedzmy więc, że nieco tego towaru przez lata obejrzałem.

Nie wiem na czym polega myk, ale w dalszym ciągu uważam że kto by się za temat nie brał, to i tak najlepsze choreografie w Chinach robi Yuen Woo-ping. Jakoś tak od 30 lat. Bez zmian. I najlepieje jest, jak gość jedzie w styl pijanej pięści.

Tu mógłbym spokojnie pieprznąć dygresję o jego dokonaniach, czterech dekadach reżyserii, doglądania efektów specjalnych, ogarniania choreografii i impetu jaki wywarł na Hollywood. Mógłbym długo, od Dawno temu w Chinach z Jetem, czy Pijanego Mistrza z Chanem, przez Matrixy, Przyczajone Tygrysy i Kill Billa, aż po całkiem niedawne Zakazane Królestwo. Gość zrobił dużo, i jest o czym pisać, ale to temat na oddzielny wpis. Dziś nie o tym.

Ostatni film jaki gość wyreżyserował to Prawdziwa legenda. Średni. Taka sobie i wtórna fabuła. Gdy główny boss dostaje wpierdól (i umiera!!!) okazuje się że to tylko 3/4 filmu, i fabuła ciągnie się dalej. Mieszają się motywy zemsty, rodzinnych niesnasek, samookreślenia i odkrywania własnych możliwości, zatracania w alkoholu z tanią chińską transcendencją, generalnie sieczka. Coś, jakby ktoś obejrzał z 5 całkiem udanych chińskich filmów z ostatniej 20-latki, i postanowił zrobić z nich zgrabny zlepek.

No to się kurwa nie udało.

Fabularnie jest głupio, za dużo grzybów w barszcz, nie wiadomo do czego dąży historia i co ma być jej finałem (skoro pokonanie antagonisty nie jest, to co ma niby być?). Nie wiadomo co napędza bohatera (bo to sie za często zmienia, i sam fakt że gość się gubi utrudnia tylko zrozumienie go). Nie wiadomo w końcu o czym/kim jest to historia. O zemście? Nie, bo zostaje za szybko wymierzona. O czymśtam? pleplelpe. Chodzi generalnie o to, że gość ma w finale pokazać że jest zajebisty i triumfuje. Wiem. Ale jest to pokazane do dupy.

Skoro film jest tak średni, że prawie słaby, to dlaczego o nim piszę?

Bo ręka Woo-pinga jest tu wyczuwalna. Może gość się zestarzał, i nie czuje że fabuła jest nieskładna, a dialogi żadne (a nie autoironiczne, jak kiedyś), ale za to dalej czuje typ sekwencje akcji. Nie wiem czy to on choreografię ogarniał, ale jest w tym jego sznyt. Kolesie skaczą, latają, main hero ćwiczy swój styl z Bogiem Wushu, a jak przychodzi co do czego to trzaska sie z gościem co ma zbroję przyszytą do własnego ciała. Jest fun. Jest ładnie. Walki są dynamiczne, pomysłowe, i jest na co patrzeć.

A potem z dupy (co jest niemal tak bezsensowne, jak cały ten film), gość zaczyna lecieć stylem pijanym. I o ile jest to fabularnie do bani, to choreograficznie jest cacy. Ja lubię. ja uwielbiam. I już wiem którą postacią będę napieprzał w Dead or Alive 5. Chrzanić Ryu Hayabusę.

Płenta jest mało krzepiąca. Kino z Hąkągu jednak oglądam tylko dla mordobić, ciekawe nagradzają mi momenty nudy albo przewijania czczego pierdolenia. Jak chcę fabuły, to nie sięgam po filmy gdzie są Żółci Panowie. True Legend to jedna z produkcji które są porządnie wykonane, średnie fabularnie, ale jak się leją, to jest fajnie, zwłaszcza jak za kołnierz nie wylewają. Nie wiem, mam wrażenie że za rzadko ostatnio mordobicia oglądam, bo starsze fundowały mi większą ekstazę. Możliwe. A może to kwestia tego że leją się za mało, ale jak się już coś dzieje, to się dzieje.

Nie hajpuję. Nie polecam każdemu. Ale koneserzy powinni obejrzeć jednak.

+2 do score'a za:
Davide'a Caradine'a w jednej ze swoich ostatnich ról (i tu, w przeciwieństwie do Cranka, nie ginie zamordowany przez dziwkę);
plakat, który jest w swojej oldskulowości przegenialny. To ta graficzka co wrzuciłem powyżej. Weź mie to ktoś kup, co???

wtorek, 29 maja 2012

Red Dead Bunch

Od jakiegoś czasu nie ogarniam i nic na to nie poradzę. Za mało czasu, za mało energii, a rzeczywistość jest gdzieś tam hen, i nie pozwala mi nadrobić zaległości. Chociaż jestem fanbojem Sergio Leone i jego Trylogii, lubię grać w strzelaniny i posiadam konsole, ta przypadłość dała o sobie znać faktem, że Read Dead Redemption przeszedłem ze zdaje się że niemal dwuletnim poślizgiem.

Nic to nie zmieniło. Chociaż gra była mało świeża, to i tak mnie rozwaliła na łopatki. To jedna z najlepszych produkcji na tą generację konsol, jedna z najlepszych gier w jakie grałem, i wielokrotnie zdobyty tytuł gry roku 2010 jest w pełni zasłużony.

Co mnie rozpieprzyło w tej grze? Parę rzeczy.

Swoboda zwiedzania Dzikiego Zachodu w jego różnych wariantach. Jest i Texas, i Meksyk, i bagna jak z Luizjany, i bardziej sprzyjające klimaty gdzie tylko pól bawełny zabrakło (ciekawe dlaczego). Są i ośnieżone góry, są wielkie kaniony. W ten świat wkomponowano fajną historię o zemście, lojalności, i byciu bohaterem wbrew sobie, ale w imię wyższych, choć zupełnie osobistych i prywatnych wartości. Jest dramat, jest emo, są zwichnięte życia wyrzutków, którym wydało się że nawet dla nich pisane jest choć trochę szczęścia. W całość wbudowano kapitalny gameplay. Gdy nie zwiedzałem, nie łapałem koni na lasso do ujeżdżenia, to zawsze czekało więcej atrakcji niż byłem w stanie ogarnąć. Łapanie wyjętych spod prawa (oczywiście za ALIVE płacą więcej, więc zabawniej), polowanie na borsuki, zaliczanie licznych sidequestów, hazard, szukanie pokitranych skarbów, atakowanie w pojedynkę różnych siedlisk bandytów, wyścigi rydwanów, zabawy co nie miara. Nie mam gry skończonej na 100% (bo kostiumy do odblokowania, bo parę wyzwań i takie tam), ale i tak zeżarła mi te 30 godzin życia z okładem.

Czas którego absolutnie nie żałuję, bo i historia ciekawa, i świat wciągający, i zabawa konwencją naprawdę przednia. Jak wspomniałem - wielbię Sergio, i to gra dla jego fanów. Spaghetti jest tu gęste i konkretne, niczym micha makaronu al dente - jest na czym ząb zawiesić. To świat szorstkich facetów, spoconych dziewuch i ciepłego piwa. To rzeczywistość, gdzie życie nie ma żadnej wartości, ale gdzie śmierć może mieć swoją cenę. Wszyscy moralnie dwuznaczni niczym postacie z kryminałów noir, zafajdani i niedogoleni. Kolesie robiący dla państwa, zlecający misje głównemu bohaterowi, to szczury odpychające bardziej niż bandyci, których ściga się całą grę, a owi ścigani do miłych kolesi nie należą. To liczne odwołania i cytaty, czasem walące w łeb swoją oczywistością (kolejne stroje do odblokowania, pozwalające być Eastwoodem czy Lee Van Cleefem w różnych wariantach), a czasem przemykające gdzieś bokiem, jak Marston, czyli protagonista, pytany o to jak się nazywa, odpowiadający od niechcenia że tak naprawdę to on nie ma imienia. Całości dopełnia kapitalna muzyka w klimatach Morricone, z wplecionymi gdzieś w nią dzwonami, oraz Jose Gonzalezem na dobitkę.

Cudo. Taplałem się w tym te 30 godzin, nie mogąc wyjść z podziwu jakie to zajebiste, i jak bardzo to Leone.

Po czym obejrzałem sobie w ramach powtórki Dziką Bandę.

A potem posiedziałem sobie te 10 minut w fotelu.

A potem powiedziałem 'o kurwa, nie ogarnąłem nic a nic!'

Bo RDR jest zajebisty, i jest świetnie opowiedziany i wciąga.

Tylko że to nie jest do końca historia o Człowieku Bez Imienia.

To jest postawiona na głowie i pociągnięta po wierzchu smaczkami od Leone historia Dzikiej Bandy.

Peckinpah zrobił film właśnie o wspomnianych wyżej wartościach. O bandytach i łowcach przestępców, o cienkiej granicy między nimi, i o tym czym są dla ludzi pewne zasady.

Historia - dla przypomnienia - ma się tak. Mamy grupkę degeneratów, co jeżdżą sobie po południu USA, i okradają te banki, gdzie się ich jeszcze nie spotykają. Nagrabili sobie i muszą wiać do Meksyku. Tak się składa że ciągle jedzie za nimi dawny kolega z bandy, by ich dorwać. Gość ma na to małą ochotę, ale odkąd koledzy zostawili go kiedyś w zasadzce, i nieco odsiedział, woli to od kolejnych lat w pierdlu. Więc jedzie ich tropem, gnając ich na południe, niczym nemezis o dobrze znanej twarzy. Chłopaki nieco po drodze się strzelają, ale nawiewają, w Meksyku wpieprzają się w wojnę domową, następuje finał będący dla nich małą okazją do odkupienia, nie wdam się w dalsze szczegóły, bo pewnie nie każdy widział.

Jak to się ma do RDR? Otóż Marston jest kolesiem co tropi swoją starą bandę. Nie ma ochoty. Kolesie ze służb państwowych znaleźli na niego niezłego haka. Jak w Dzikiej Bandzie zamiast ruszyć dupę, wolą jak zajmie się tym jakiś mało ważny dla społeczeństwa bandzior. Więc Marston jeździ, najpierw po Teksasie. Potem po Meksyku. Tam pakuje się w wojnę domową. Robi podobne akcje jak Banda z napadami na pociąg, przechwytywaniem uzbrojenia dla bojowników i tak dalej. Inna sprawa że jego historia nie kończy sie w Meksyku, tylko prowadzi dalej, acz finał jego opowieści jest równie gruby jak Bandy.

Ktoś powie 'OMG, Gonzo odkrył że gry inspirują się kinem, co przy grze inspirowanej konkretnym gatunkiem dziwić w ogóle już nie ma prawa'. Niby tak, ale powiedzieć że inspiracja, to mało powiedzieć. Kolesie z Rockstar Games poszli o parę poziomów dalej. Marston jest tym samym smutnym nemezis, co  bohater drugoplanowy od Peckinpaha. To prawie ta sama historia, ale opowiedziana z innej perspektywy, i rozpisana nie na dwie, a na paręnaście godzin. Dzięki temu historia kolesia ma szersze tło, a powody dla których wplątuje się w tą historię bardziej przekonujące. Tak samo jak u Pecka, ta gra opowiada też o zmierzchu dzikiego zachodu, o tym że czas bandziorów i kowboi mija. U Pecka taki klimat tworzą między innymi rekwizyty, nie pasujące nieco do tej epoki. To samopowtarzalne Colty, śrutówki-pompki, CKM, a nawet samochód. Te same rekwizyty, średnio pasujące do romantycznego obrazu epoki, pojawiają się też w Red Deadzie. Raczej nie przypadkiem. Cholera, nawet most, który przebiega przez rzeczną granicę Stanów i Meksyku, wygląda tak samo i w grze, i w Dzikiej Bandzie.

I pacnąłem się w łeb, jak to wszystko rozkminiłem. Ta sama historia z innej perspektywy. Scenografia, motywiki. Fakt że w sosie z Leone, ale to jest właśnie Peckpinpah.

Nie.

W sumie nie do końca.

Gry ogorzały jako medium, mogą być tanio prowokacyjne, mogą być brutalne, ciężkie fabularnie, niby dorosłe. Mimo wszystko mają jeszcze przed sobą kawałek czasu, by ewolucyjnie się rozwinąć na tyle, by można traktować je jako medium równorzędne z filmem.

Do czego zmierzam?

Dzika Banda w momencie swojej premiery (1969) sporo namieszała sugestywnym pokazaniem przemocy. Początek filmu to najpierw podkręcanie napięcia, a potem strzelanina w trakcie nieudanego napadu na bank. Krew się leje, strzela kto może, a to jak latają kule nie przejmuje nikogo ze strzelających, ani ze strony bandytów, ani łapiących ich zafajdańców do wynajęcia. Giną kobiety, giną dzieci, giną pracownicy banku, czysta masakra. W dodatku 'ci źli' kręcą się po okolicy siejąc pożogę w strojach wojskowych, wzbudzają autorytet, a goście co ich łapią to naprawdę żałosna zbieranina brudasów bez zębów. Szybko okazuje się że bohaterami są wyjęci spod prawa, pozbawieni skrupułów, bez zasad, żrący się między sobą, ciągle chlejący i łażący na dziwki. Goście co ich ścigają nie są lepsi, a w braku zasad przebijają chyba bandytów. Nie przedstawiają sobą prawa, oni chcą się nachapać na trupach przestępców. Sami bandyci natomiast, pakując się w wojnę domową, też mają gdzieś komu pomagają, byle dobrze zapłacił. Mają tylko jedną zasadę, nie porzucają swoich, to ta zasada nakręca dramatyzm filmu od jego samego początku, czyniąc z niego w pewnym wymiarze grecką tragedię.

Co to ma do RDR? Otóż Marston, niby były członek bandy, jest innym rodzajem zła. To gość, który chce żyć normalnie, ale mu nie pozwalają. To były bandyta, przyparty do muru. Mimo wszystko jeżdżąc i strzelając, robi to w imię prawa. Jak wpieprza się w wojnę domową, to jednak większy nacisk jest postawiony na pomoc uciśnionym, a nie wspieranie armii. Sama przemoc jest natomiast oczywiście dużo bardziej umowna niż w filmie sprzed czterech dekad - nie ma tu aż tak ostro zarysowanego gwałtu i przemocy, rozpieprzenia w akcie bandytyzmu dziesiątek cywili, w tym kobiet z dziećmi. Fakt, można postrzelać do szeryfów czy innych marszali, ale to nie do końca to samo. Skala ciężaru jest jednak inna.

Chłopaki z Rockstar zrobili naprawdę wybitną grę. To ciekawa historia, świetnie opowiedziana, oprawiona. Nawiązania do westernów rozwaliły mnie podwójnie: raz w trakcie rozgrywki, drugi raz wtórnie, jak oglądałem Dziką Bandę. Wielki szacunek za ten produkt. Ale czekam na moment, w którym producentom gier jaja urosną, i będą potrafili naprawdę namieszać, i to nie kontrowersyjnością i przemocą dla przemocy, a sugestywnością, której mogą ciągle jeszcze pozazdrościć co większym filmowcom.

Czekam na to. I wiem, że ten moment jest coraz bliżej.

I proszę, niech nikt nie pisze nic o Heavy Rain.

piątek, 25 maja 2012

2xSkutnik


Nie jestem fanbojem Skutnika. Nie mam żadnego starszego tomu jego Rewolucji (nad czym w sumie ubolewam). Lubię Pana Blakiego (zwłaszcza ten pierwszy zeszyt, którego nie posiadam). Generalnie podoba mi się styl i fantazja gościa, ale cały czas nie mogę ogarnąć tego, że fizjonomie części jego bohaterów wyglądają jak dupy, a dotychczasowe kooperacje z Jerzym Szyłakiem raczej mnie odrzucały. Po czym okazało się, że razem z Szyłakiem zrobił nowy tom Rewolucji, a wydawca z dumą orzekł że to najlepszy z dotychczasowych tomów cyklu.

No cóż.

Lata całe bojkotowałem Szyłaka, zapoznając się z jego komiksową twórczością raczej z ciekawości, jakiego typu ruchania zawarł w swoim scenariuszu tym razem. Ale Rewolucje to Rewolucje, a i stosunek do szyłakowych płodów zaczął mi się zmieniać, bo w miarę szperania odkryłem parę różnych rzeczy co mi jednak pasowały.

Mateusz, o ile pamiętam, określił kiedyś fabułę jako pozbawioną tak zwanych 'szyłakizmów', co od razu rozwiewa wątpliwości. Wspólnie (o ile pamiętam) pisany scenariusz dopasowany jest w pełni do specyfiki serii, nie wychylając się poza ustanowioną konwencję, a dla odmiany wnosząc niespotykany w niej dotąd poziom zabawy strukturą dzieła.

Dygresyjne info dla tych, co nie czytali, a oczekują orgii i gwałtów grupowych: nie. Nie w tym komiksie. Tu jest po prostu porządnie skrojona historia. Jak chcecie dymania, to się zawiedziecie.

A więc jest story, jest statek, jest morze. Sama historia jest raczej na poziomie przyczynowo-skutkowym nieskomplikowana i można by ją streścić w trzech zdaniach. Co innego klimat i atmosfera. Pozorna prostota zawiera w sobie liczne przeplatające się wątki, stopniowane napięcie, tajemnice i makabryczną kulminację. O ile kojarzę to są odwołania do poprzednich tomów cyklu (lata temu czytałem, nie bijcie ale nie pamiętam, choć kinematograf wyłapałem). Z drugiej strony to trochę taka alternatywna historia Titanika, ożeniona z Hitchcockiem i filmami katastroficznymi z lat 70-tych. Mateusz sam mówi że ten cykl to takie trochę historie alternatywne, takich zapomnianych, zagubionych wynalazków. Tutaj akurat nie chodzi o wynalazek a o statek. Może miał on rejs przed Titanikiem, ale tajemnica związana z rejsem jest zbyt ponura, by zachowały się przesłanki o tym statku? Kto to może wiedzieć?

Równocześnie z fabułą, napięciem i przeplataniem wątków, wchłaniając ten komiks, zorientowałem się że mam do czynienia z jedną z najlepiej skonstruowanych od strony formalnej fabuł komiksowych, z jakimi miałem ostatnio do czynienia. Wątki mieszają się ze sobą w sposób niesamowicie płynny i przemyślany. Całość, jak już pisałem i mówiłem parę razy, jest dla mnie komiksowym odpowiednikiem filmu zrobionego w jednym ujęciu. Uwaga narratorów płynnie przechodzi z jednego bohatera na drugiego w momencie gdy obaj się mijają, by towarzyszyć mu do momentu, w którym zawiesi się na przykład na widoku z za burty, czekając na wschód słońca, by dalej śledzić rozwój wypadków podążając za kimś innym. To jest precyzyjne i świetnie dopracowane. Miałem po lekturze dziką frajdę z czytania go po raz drugi, co mi się rzadko zdarza, a potem przejrzenia po raz trzeci, analizując przejścia narracyjne, co mi się już w ogóle nie zdarza. Nie wszystko się dla mnie w pewnym momencie kleiło, ale wszystko jest na planszach i na kadrach, nic pomiędzy. To się naprawdę kapitalnie klei.

Inna sprawa że porywa bardziej sposób sklejenia, niż sama fabuła.

Świetnie całości dopełniają skutnikowe akwarele. Nie przeszkadzało mi że w sumie perspektywy nie są wymyślne, albo widać bohaterów z boku, albo w rzucie izometrycznym. Dużo bardziej podobało mi się użycie akwarelek niż wcześniej, a niebieska paleta barw świetnie pasuje do morskiego klimatu. Chętnie bym zobaczył kiedyś komiks Skutnika pacnięty w całości akwarelami, bez autlajnów. Pewnie takie są, a ja się kompromituję że nie znam, ale fajnie miesza barwy, różnicuje tym plany, po prostu mi się to podoba.

Generalnie morskie Rewolucje to dla mnie polski komiks roku 2011. Chwilę się zastanawiałem czy palma pierwszeństwa nie należy się Czasem, ale jednak Na morzu wywołało we mnie większe zaciekawienie.


Po czym w międzyczasie żona Mateusza, archeolog podobno, znalazła dziesiątki plansz zapomnianych komiksów sprzed ponad dekady, a Timof to wydał jako Komiksy znalezione na Strychu.


I moja reakcja nie jest już taka jednoznaczna.

Ba!

Powiem więcej.

Jest wręcz ambiwalentna.

Album to krótkie formy z zinów z przełomu tysiącleci. Są jednoplanszówki, sa formy na parę stron. Nieco surrealizmu, oniryzmu i psychodeli, sporo bełkotu. Scenariuszowo to o perły tu raczej ciężko, ale są też fajne ciekawostki pokroju przedpotopowego Blakiego, czy kwaśnych zabaw Małym Nemo McKaya. Co innego rysunkowo. To różne, zupełnie różne często od siebie style, a tym bardziej inne od tego co Skutnik wyrabia w swoich komiksach od dobrych paru lat. Mnie szczególnie do gustu przypadły zabawy z rysowaniem kadrów z minimalną ilością odrywania pisaka od papieru. Fajne.

Ten album spełnia określoną funkcję - daje wgląd w to, co jeden z bardziej cenionych obecnie rysowników... średniego (???) pokolenia wyrabiał te dziesięć, naście lat temu. Jak wyglądały jego poszukiwania, powiedzmy, artystyczne (no wiadomo że komiks to nie sztuka, ale niech będzie), jak eksperymentował, jak kształtował się jego warsztat i zmieniał styl. Takich rzeczy jest mało na naszym rynku, fajnie że powstają, na pewno są osoby, które chciały takie coś zbierające zapomniane już plansze Mateusza posiąść.

Z drugiej strony - nie byłbym sobą, gdybym nie pojęczał, a mam na co. Karma musi się wyrównać, po słodzeniu za Rewolucje.

Nie rozumiem klucza, według którego poszeregowano komiksy. Daty zmieniają się jak w kalejdoskopie. Przecież można by chyba je uszeregować chronologicznie. Czy może stał za takim rozwiązaniem inny powód? Jaki???

Dalej. Pomimo wglądu w to, jak wyglądał warsztat Skutnika te naście lat temu, w dalszym ciągu są to w większości średnie historyjki, z których chyba żadnej już nie pamiętam. Część jest do scenariuszy autorskich, część nie, mniejsza o to.

W efekcie to tomiszcze zinowych płodów sprzed dekady. Fajnie że takie rzeczy się wydaje, jest to kontrast pewien do choćby szkicownika KRLa, gdzie się załapały tylko szkice, a takich na przykład zapomnianych komiksów których pewnie Karol ma w pytę, już nie ma. Podobnie pewnie będzie ze szkicownikiem Śledzia (gdzież ach gdzież są komiksy z czasu Azbestu?). Nie w pełni jednak rozumiem potrzeby, by zinowe mazy puścić na dobrym papierze, w grubej oprawie i za 50 zetów. Zawartość by mi bardziej pasowała jednak do bardziej ascetycznego wydania, ot, choćby wcale nie żenującego Best off the Ziniols.

Mimo wszystko nie odradzam, nie potępiam, nie krytykuję. Tak samo jednak jak ostatnie Rewolucje mogę polecić każdemu, tak strychowa archeologia to raczej album dla a) kolekcjonerów co łykają wszystko i b) fanbojów Skutnika. Typuję zresztą że Timof na taki target właśnie wykalkulował nakład. Reszta może sobie chyba ten album odpuścić, czekając na kolejne Rewolucje.

Nie wiem. Mam problem. Takie wydanie ziniarskich płodów wydaje mi się zupełnie nieadekwatne. Co by nie mówić Skutnik to jeszcze ani nie Christa, ani nie Baranowski, a skoro nie zacność zawartości przesądziła o formie wydania to co? Żywy klasyk średniego pokolenia, zamieszkujący trójmiasto, producent gier, komiksy robiący pokątnie? Z drugiej strony fajnie było te ciekawostki wchłonąć, nawet jeśli wiele mi po nich w głowie nie pozostało.

piątek, 18 maja 2012

Komiksowa Warszawa 2012

Dalej należę do osób, co uważają że najlepsza Komiksowa Warszawa odbyła się w CBA, ale chyba właściwszą drogą jest co-op z Warszawskimi Targami Książki. Gdańsk to fajna impreza kameralna, Łódź to tłumna zabawa dla fanów w myśl zasady 'dla każdego coś miłego', a współpraca z warszawskimi Targami pozwala wychodzić z komiksikami do normalsów. I o to chyba chodzi. W tym roku komiksu nie zapędzono do szatni, więc każdy, chcąc-niechcąc przechodił obok stoisk z kolorowymi książeczkami i oglądał. I fajnie. I oby nam się.
Więc tak - stoiska rozstawione fajnie. Salka obok na rozmowy też niby OK (zainteresowanych niezbyt imponująca ilość), co prawda Ci sami goście, te same pytania, ale przecież to element nieodłączny. Sam dołożyłem cegiełkę. Chyba fajne spotkanie poprowadziłem z Mateuszem Skutnikiem o jego komiksach ze strychu, Rewolucjach i grach. Drugie spotkanie, które prowadziłem ze Śledziem, pewnie było by nie mniej fascynujące, gdyby nie czas akcji (niedziela w południe, czyli jakby rano). Fajnie wypadło całkiem spotkanie z Bollandem, chwała redaktorowi Chudolińskiemu za to, że nie przeszkadzał Godaiowi (mam w dupie Twoją gramatykę, i co mie z tego powodu zrobisz???) zanadto w prowadzeniu własnymi pytaniami. Jak i za przygotowania imponującego nawet dla Bollanda zestawu grafik, który przewijał się w tle.

Premiery. Niby były, ale jakoś dla mnie nieco mało. Hellboye z Egmontu - jednego mam, a drugiego w sumie też mam. W.E.S.T. z Taurusa - niemal w ciemno wierzę Pietrasikowi, wygląda ładnie, pomysł mnie zainteresował. Kupił bym chętnie ładne wydanie Antresolki Baranowskiego, ale kurde to nie jest tem moment mojego życia, gdy mam luźne dwie stówy w portfelu na coś, co i tak mam w innym wydaniu (z czego połowę zdublowaną). Prosiak z Kultury - wiem że klasyk, w sumie chcę, ale nie jestem fanem, a zaciskam pasa. Więc pas. Timof - zbiór staroci Skutnika, chętnie obadam. Chapnąłem Kaptana Minetę (finezyjna gra słowna), i chyba zmarnowałem trzy złote. Na siłę niby-obraźliwy ale niezbyt komiczny, zmutowane łechtaczki emerytek raczej niesmaczne (ponownie), motyw niezależnej prasy fajny, ale za wąski by pociągnąć szorta. Szkoda, bo lubię tę serię

Wynika z tego że premiery festiwalowe to dla mnie jednak Skutnik, W.E.S.T., i tyle. A, jeszcze Profesor Bell #2, do nadrobienia po feście.

3 pozycje.

Acha.

Co nie zmienia faktu, że KW odbywa się jako element targów, na których też jest w czym szperać. Generalnie miałem problem z utrzymaniem koordynacji oczu, bo mi się gały rozjeżdżały. Chociaż nie wiemy z Anią za co będziemy kupować żarcie do końca miesiąca, to do domu przywlekliśmy zestaw figurek z Porwania Baltazara Gąbki (chciałbym jeszcze zestaw z Tytusa, ale wiadomo, kasa, trudne wybory). Dwa lata bliskiego obcowania ze mną spaczyły Anię do tego stopnia, że zanim sam figurki obejrzałem dokładnie w domu, to ona już wpakowała je do zorganizowanej naprędce plastikowej gablotki.

Stworzyłem potwora.

Stworzyłem nerda.

Stworzyłem nerdzicę.

Myślicie że jest szansa, że zgodzi się na to, bym na naszym ślubie wystąpił w stroju Batmana?

Pewnie nie. Nie ważne.

A więc figurki. Ilustrowana książka Samuraj Neko. Nawet nagradzana w rodzimej i jakże samurajskiej Finlandii. Rysunki mnie ujęły po wstępnym przelukaniu, a że klimaty zwierząt-samurajów są mi nie obce, to załapała się do plecaka. Oryginalna niezmiernie książeczka graficzna Three Little Dreams - całość jest zapakowana w magnetycznie zamykane pudełeczko, a tytułowe trzy sny to rozkładajęce się harmonijki z sekwencyjną narracją wizualną. Znaczy niby komiks, choć tak naprawdę to nie. Ale jednak.

Bonus - magnetyczne zakładki do książek. Szliśmy w parę osób, każdy z nas to kupił. Jeśli szybko się rozpieprzą, to złożymy pozew grupowy, a producent się posra.

KW2012 to też bitwa komiksowa, w tym roku połączona z pojedynkami freestylowymi. Nawijacze wprowadzili nieco dynamizmu w skostniałą już dość formułę. Idea wyszła od Wondera, i choć sceptycy jojczyli, było dobrze. Poziom zaniżał tylko pan, którego najmocniejsze strzały były o obciąganiu, ale ktoś musi być słabować, by dobrzy rozwinęli skrzydła. Acz żal było słuchać.

Koncepcje bitwy zmieniły też tablety. Tu siekierka dla kolegi Okólskiego. Technikalia były upierdliwe, co jednak udało się chłopakom ogarnąć (przyznam, że poza prowadzeniem mało byłem przy bitwach w tym roku zaangażowany). Efekt dla mnie fajny, sporo osób chwaliło, mnie nikt w twarz nie powiedział że ten hip hop to pomysł do dupy, nikt też nie żalił się na tablety. Czekam na galerię z pracami.

Wygrał Daniel Chmielewski.

A potem był koncert Szawła. Sorry, chłopaku, fajna muza, ale maniery wokalnej nie mogę ścierpieć. Uciekłem.

Całkiem fajne dwa i pół dnia (bo jeszcze beforek z meczem, który klasycznie olałem na rzecz piwa), które udało mi się spędzić przyjemnie i wręcz nieprzyzwoicie trzeźwo. Prawie trzeźwo. Z drugiej strony - bez szaleństw, a wymęczył mnie ten weekend. Chyba jestem stary. Może to kwestia targowej atmosfery, gdzie tłum ludu się przelewa, a głośnik co chwilę ryczy o tym który literat co podpisuje. Za dużo łażenia w kółko po sektorze komiksowym. Za mało piwa w ciągu dnia ze znajomymi twarzami, bo każdy rozłaził się w inną stronę. W drodze na Piotrkowską łatwiej na siebie wpaść. Albo mnie tu po prostu niektórzy unikają. MFKiG ma jednak inny klimat, inną dynamikę, ale w końcu to festiwal-festiwal, a nie festiwal-część targów. Tak czy siak to dobrze że komiks wychodzi do casuali.

Hajlajt festiwalu to dla mnie jednak dedykacja od Mateusza Skutnika, kapitalna, na całą stronę, przedstawiająca bitwę komiksową. Naprawdę - szczerze się ubawiłem.

poniedziałek, 14 maja 2012

Przyczajony Wiedźmin, ukryty Jeż.

Lata całe zastanawiałem się, dlaczego opowiadanie Droga, z której się nie wraca, nie załapało się do kanonicznych wydań cyklu o Geralcie. Pięcioksiąg mnie zmęczył, trylogii husyckiej nie doczytałem nawet, a Żmii bałem się dotknąć, ale opowiadań jestem absolutnym fanbojem. Stąd rozkmina. Że niby WTF?

Jako rzecze wisi, szorciak najpierw powstał sobie tak-o, a dopiero potem Sapek połączył wątki, dopowiadając że jedna z postaci jest matką Geralta.

I tu się sprawa komplikuje.

Nie pamiętam opowiadania, lata temu je czytałem, nie mam na półce, bo załapało się tylko do tomiku z 1990 roku (kiedyś miałem go nawet w rękach!!!), do Coś się kończy, coś się zaczyna (tego nie mam), i do czegoś co się nazywa Opowieści o wiedźminie, o czym w życiu nie słyszałem.

Jako rzecze Wiki, opowiadanie opowiada o druidce Visennie i wojowniku, którzy razem pokonują potwora. O ile mnie pamięć nie myli, pod koniec, przed walką kopulują, co stanowi bardzo skondensowany i anatomiczny origin Geralta.

Visenna pojawia się też w innym opowiadaniu, ratując Geraltowi życie, napełniając go nadzieją że czarodziejki (patrz => Yennefer) mogą też płodzić dzieci, tylko żę tu jest już nie druidką, a zdaje się czarodziejką. Trochę bez sensu, ale nie ważne.

Nie pamiętam jak to wypada w tym powyższym opowiadaniu, ale czytam właśnie cykl, bo się zajarałem na nowo po xboxowym Wiedźminie 2 (moja recka tutaj, jak ktoś ciekaw), i trafiłem na dobry motyw w opowiadaniu Kwiestia ceny. Motyw który niby pamiętam, i znam, ale nigdy mi to w głowie jakoś nie zatrybiło że zaburza spójność historii geralta, i konsekwencję samej intrygi.

W trakcie uczty u Calanthe, zanim Pavetta zacznie robić histeryczno-magiczny rozpierdol, Geralt zaczyna wypowiadać się o prawie zwyczajowym dotyczącym dziecka-niespodzianki. Na poparcie jego autorytetu zostaje powiedziane, że sam jest takim dzieckiem. Że jego ojciec obiecał oddać to, co zastanie po powrocie do domu. Wraca, a tu żona w ciąży, więc małego oddali wiedźminom itd.

WTF?

Tu chwilę pomyślcie, a ja dam na przerywnik adekwatną graficzkę ze stosownym podpisem.


Dżękuuuuję czyyy, Gerart. Koooocham cze, weeesz?

Koniec interludium


I to WTF to dla mnie odpowiedź na pytanie dlaczego opowiadanie nie załapało się oficjalnie do cyklu. Ta historyjka nie przeczy faktowi, że matka Geralta jest czarownicą, w końcu te są bezpłodne, i jeśli miała jakiegoś chłopa, to ten musiał być dzieciakiem naprawdę piekielnie zdziwiony.

Nie trzyma się to do kupy natomiast z opowiadaniem o którym wspominam na początku. W końcu skoro gość (znowu zdaję się na zawodną pamięć) ginie w starciu z monsterem, a i mężem Visenny nawet nie był, poznali się na szlaku jakoś czy coś, to potem się zdziwić raczej już nie miał okazji, i prawo dziecka-niespodzianki raczej się by miało do tego nijak.

Hura. Moja fanbojska ciekawość została w końcu, po latach, zaspokojona. Dziś usnę spokojniejszy.

A teraz na spokojnie mogę się też zabrać do pracy.

piątek, 11 maja 2012

Blockbuster roku?

Wątpiłem, potem dowiedziałem się że na stołku reżysera siedzi Whedon, uwierzyłem w projekt, a film dał mi fun. Dużo funu.

Avengersi to połączenie najlepszych elementów filmów o poszczególnych bohaterach tego teamu. Iron Man jest ironiczny i robi show, Thor jako bóg też daje radę, Hulk robi rozpierduchę, a Kapitan Ameryka... No niestety, jest miętki jak zawsze, a tym razem nie otaczają go już kobiety w mundurach.

Smuteczek.

Whedon naprawdę dał radę, podkręcając ogólny rozpieprz do poziomu EPIC. Banan na gębie pojawił mi się gdzieś w momencie rozwinięcia skrzydeł przez bazę SHIELD i pozostał tam do końca. Jest akcja, efekty, więcej akcji, spoko dialogi, dystans i poczucie humoru, oraz teamplay.

Avengersi początkowo się nie lubią, nie mają zaufania itd, potem jak zawsze, widzą wspólny cel i jedyną metodę dojścia do niego, jaką jest współpraca. A więc Kapitan wydaje komendy, Iron Man zapewnia wsparcie ogniowe, Thor najlepiej sprawdza się w zwarciu, a Hulk... No tak ja pisałem. Hulk robi rozpierduchę.

Najlepsze momenty? Poza paroma dialogami na pewno scena z niby-jednego-ujęcia, pokazująca jak drużyna radzi sobie w trakcie dużej-bitwy-na-koniec. Poza tym show kradnie IMO Hulk, który ma najlepsze wejścia. Po raz pierwszy chyba ekipa wiedziała po co jest ten pan, i jak go wykorzystać (czapą przykrywa to poświęcone mu produkcje). Oczywiście spoko jest autystyczny lekko Ruffalo (ej, to Banner był lekarzem???), ale oczywiście dopiero zielony blob najlepiej dokazuje.

Coś słabuje? Raczej nic, chyba że dla kogoś minusem ma być że film tylko bawi, i wychodzi mu to nader dobrze. Na minus zaliczył bym średni pomysł na Czarną Wdowę, która jest dodana na siłę, by nie było zbyt testosteronowo. Na siłę też dodano Hawkeaye'a, by machnąć wałek fabularny nie do zrealizowania z którymś z pierwszoligowców. Co jeszcze? Za mało Nicka Fury'ego. Liczyłem na to że to będzie nieco bardziej jego show. Może się jeszcze doczekam.

Co do minusów... No cóż, podobnie miałem z X-menami Whedona. Wszystko spoko, fabuła się rozkręca, relacje między bohaterami ciekawe, nie do końca harcerskie, zapominam o swojej niechęci do trykociarskich teamów, bawię się przednio i JEB! Kosmici. Niestety. O poziom to już dla mnie za wysoko. Z drugiej strony - czymś usprawiedliwić tą epicką rozpierduchę w NY trzeba było, a za licencję na Transformery się płaci. Więc OK, niech będzie.

Zdziwko miałem jednak z latającym kręgosłupem (!!!) niszczącym miasto. Toto nie ma prawa żyć przecież. Dobrze wiem. Zaciukałem dokładnie takiego skurwiela jako final bossa w ostatniej Castlevanii, więc co toto robiło tutaj? Havenoidea.

Generalnie dwie godziny przedniej zabawy, które oczywiście trzeba zaliczyć w kinie (żal mi laptokowych torrentowców, 4REAL). Było git, naprawdę (zwłaszcza że w przednim towarzystwie). Nie odpuszczę już ani kolejnych filmów o bohaterach teamu, ani drużynówki. Kiedyś najbardziej z tego cyklu pasował mi Iron Man. No to teraz czekam na Nicka Fury'ego. I nowego Hulka. No i oczywiście na Avengers 2.

wtorek, 1 maja 2012

Księżycowi naziści muszą umrzeć: REDUX

Pitoliłem parę akapitów poprzednio, umiarkowanie oddając to, co chciałem wyrazić, a co można zawrzeć w syntetycznej pojemności jednego zdania. Mianowicie: ten film to długo oczekiwany mokry sen każdego nerda i geeka.

Dla niektórych tylko tyle.

Dla niektórych aż tyle.

I tyle.

Na potwierdzenie tych słów nazistka w mundurze, z wypchanym zwierzęciem w tle: