poniedziałek, 9 grudnia 2013

Mroczny Rycerz powraca

Ciąg dalszy sagi Batmana, bo jestem na fali.

Batman Tima Burtona z 1989 - lubiłem zawsze i był to dla mnie nie tylko pierwszy porządny, ale i jeden z najlepszych filmów superbohaterskich. Oglądany po - a nie przed Batman Powraca - gryzie po prostu w oczy oldskulowością. Ten film się niestety zestarzał, czego przez lata nie przyjmowałem do świadomości. To nie ta scenografia, nie te efekty, nie to oświetlenie i nie tak popłynięta momentami praca kamery co w drugiej produkcji Burtona, która powstała w sumie tylko 3 lata później. Miałem wrażenie że oglądam z fantazją zrobiony, ale jednak teatr telewizji. Wizja Burtona nie kuleje, relacja Bruce-Alfred znakomita, kapitalnie podkreślono że maską nie jest Nietoperz, ale Bruce Wayne, film ciągnie do przodu Nicholson. Z drugiej strony nie jest tak mrocznie, widać że o tu mamy starusieńkie efekciki siedzące jeszcze wyraźnie w dobie kinematografii lat 80-tych, a tu oprosz, makieta porażająca swoją makietowością, a te samochody to czy to nie resoraki przypadkiem? Kolejna część jest i lepiej wykonana, i mroczniejsza i wogóle wszystko cacy, wisienką na torcie są dużo mocniejsze odniesienia do niemieckiego ekspresjonizmu. Pierwszy Batman w dalszym ciągu pozostaje dla mnie wzorcem jak opowiadać takie historie, gdzie można w nich autorsko zaszaleć, a gdzie powinno się być wiernym litery oryginału (vide trylogia Nolana, dla mnie w porządku jako filmy, ale za mało batmanowa). Fajna wizualizacja miasta, bohatera, ale w pełni swoją wizję Burton zrealizował dopiero przy kolejnej produkcji z Gackiem.

Lecę dalej.

Batwoman: Elegy - ten zespół po prostu nie mógł nawalić. Greg Rucka to dobry opowiadacz, świetnie odnajdujący się w tych mniej pulpowych, poważniejszych historiach, w dodatku dobrze radzący sobie z żeńską protagonistką. J.H. Williams ma kapitalną kreskę i cały garnitur stylów którymi potrafi się posłużyć, jego rysunki w Promethei czy Desolation Jonesie to kalejdoskop zajebistości. Dave Stewart jako kolorysta to ukoronowanie świetnego zespołu, nawet kiepskim rysunkom pewnie potrafił by nadać stylu, choć zwykle na kiepskich nie trafia (tu choćby Mike'a Mignolę wspomnę). Zdziwił bym się, gdyby ta ekipa piekielnie zdolnych wyrobników dała ciała. No i nie dała.

Elegia to historia która powstała prawie 50 lat po narodzinach Kobiety Nietoperza, ale skonstruowana idealnie by przypomnieć ją szerszej publiczności. Być może taki był właśnie zamysł, bo ruda dama doczekała się własnej serii w ramach nowej 52-ki. I bardzo dobrze. Nie znam jej poprzednich przygód, i przyznam że mnie wcale nie ciekawiły (ile osób liczy sobie w ogóle rodzina Batmana? 10? 20? 50???), ale tu obok autorów nie potrafiłem przejść obojętnie. Krzykliwy strój zastąpiono bardziej stonowanym. Zrezygnowano z oczojebnej żółci, postawiono na sprawdzoną czerń z czerwonymi akcentami. Wygląda fachowo, zgrabnie i lekko zajeżdża fetyszyzmem. Pryszczata geek-zona na pewno nie ma nic przeciwko. Ja też nie.

A więc odświeżony design bohaterki, a sama historia w równej mierze jest kolejnym śledztwem, co originem. Nieco odwołań do przeszłości, dzieciństwa, a także trupów w szafie, których zdaje się nikt nie wspominał przez ostatnie półwiecze, a tu nagle wyskakują niczym diablik z pudełka. Ponieważ biorę poprawkę, że to komiks o nieogarniętych dorosłych, co muszą się przebrać za zwierzęta, by mieć pretekst żeby komuś dać w ryj, to biorę to z całym dobrodziejstwem inwentarza. To nawet jest OK. Skoro  to jest OK, to do przyjęcia jest też antagonistka, będąca jako certyfikowana wariatka połowicznie wariatem pokroju Jokera, a jako postać nawiązująca do bajek Lewisa Carolla - połowicznie wariatem pokroju Szalonego Kapelusznika. No może nie do końca, ale na pewno jest wyciągnięta z tej samej bajki. Wszystko to przyzwoicie trybi, tak samo jak świetnie trybi przedstawiona po niemal półwieczu geneza postaci. Kate Kane ma za sobą złamaną karierę w armii, z której wyleciała jako zadeklarowana lesbijka. To część jej charakteru. Nie potrafi żyć inaczej, niż służąc Większej Sprawie. Nie jest też w stanie wyrzec się wartości w które wierzy, złaszcza prawdy. Dlatego po zdjęciu munduru wskoczyła w spandeks, i postanowiłą spuszczać bandytom wpierdól. OK. Origin bez przeginki, ale i do kupienia. Fajnie przepleciony ze wspomnianym śledztwem. Z dupy motywem są Człowiek Wilkołak, Człowiek Rozgwiazda i Człowiek Cośtam, ale jak rozumiem oni są wzięci z jakichś poprzednich przygód Batwoman, jakoś ich trzeba było upchnąć. No drama. Całościowo jest na tyle ciekawie, że intryguje mnie jak tam ruda Żydówka w trykocie daje sobie radę w Nowym 52.


Tyle na temat fabuły, która jest OK, ale wzlotów tu jednak nie ma. Całość do poziomu konkretnej fajności doprawiają rysunki Williamsa. Jak wspomniałem - gość daje radę z różnymi stylami, których tu nie żałuje: jedzie sobie czernią, bielą i szarościami, a całości doprawiają kolory Stewarta. Williams, jak to Williams - jak by nie przyszalał z kompozycją plansz, to by nie był sobą. Bonusowo - też w swoim stylu - jedzie inspiracjami secesją, które się odbijają a to po okładkach, a to po rysunkach antagonistki. Jest smacznie.

Niby nic, kolejne superbohaterskie mordobicie, w dodatku z bohaterką z drugiej ligi, ale czyta się nieźle, a i ogląda jeszcze lepiej. Bohaterka spokojnie mogła by dołączyć do oferty wydawniczej Egmontu. Oby. Bo w sumie dlaczego nie? Williams nie doczekał się jeszcze u nas zdaje się prezentacji na rynku (niech mnie kto poprawi, jeśli się mylę), należy mu się to. Elegia to byłby naprawdę dobry tom zerowy.

Brak komentarzy: