piątek, 10 lutego 2012

Przygody Tintina


Przyznam na wstępie że nie jestem ani szczególnym znawcą, ani fanem komiksowych przygód Tintina. Pierwszy komiks wchodzący w skład wydanego u nas pomarańczowego integrala ("Afera Lakmusa") ciągnę od jakiegoś miesiąca i wchodzi po pół strony, bo to dla mnie jak na przygodę zaaajebiście przegadane. Więcej nie znam. Może i są dynamiczne pościgi, tylko żę jest przy nich tyle gadania w dymkach że strasznie obciąża to wartkość akcji. Co innego rysunek - Herge po prostu masakruje, precyzja i subtelność kreski niszczy, i pokazuje w jak dalekim niedorozwoju byli wtedy (1956 rok) ze swoim komiksem Amerykanie.

Z lekką taką nieśmiałością odpaliłem w końcu film, bo i komiks męczy mnie nie co, i Spielberg zapomniał w okolicach 60-tki (czyli będzie już dobre dwie dekady temu) jak się robi lekkie i przyjemne kino rozrywkowe. Znaczy o ile oczywiście Film O Koniu nie jest jakąś kolejną megaprodukcją, ale nie mnie to oceniać, nie dam na sobie tego sprawdzać. No tak. Faktycznie. Od pierwszego Parku Jurajskiego, za którym nie przepadam jakoś, ale który jest majstersztykiem jak na tamte czasy, minęło 19 lat. Od wzgardzonego przez krytykę (i widzów w sumie też) Hooka - 21. Ostatnia krucjata to 23 lata wstecz. A właśnie, przypomniałem sobie! Przecież Spielberg to jeden z tytanów Kina Nowej Przygody! Przygodowe komiksy sprzed paru dekad, które KNP ukształtowały + jeden z klasyków gatunku komiksowo przerysowanej filmowej rozrywki + Peter Jackson w fotelu producenta? To nie mogło by się nie udać. Te dwadzieścia lat temu oczywiście. I jak? Pełne zaskoczenie, bo bawiłem się doskonale, a odejście od tematyki martyrologicznej czy innych traum wyszło Stevenowi na zdrowie.

Ujmujący jest już sam początek, zrobiony w konwencji tradycyjnego cartoono, rusza muzyka Williamsa, kopiującego po raz 127 własne kanoniczne zasady budowania muzyki do kina przygodowego, po czym kończy się animacja tradycyjna, zaczyna 3D, a ja przecieram gały, bo wygląda to obłędnie. To chyba najpiękniej zanimowany pełnometrażowy film robiony za pomocą grafiki komputerowej. Tła i scenerie są dopieszczone rewelacyjnie, postaci dzięki motion capture ruszają się jak prawdziwi ludzie, wszystko wydaje się żywe, do nie zapomniano o tym że w rzeczywistości nigdy nie rusza się jeden czy dwa obiekty w pierwszym planie, tylko zawsze się gdzieś coś w życiu dzieje. Wirtualna kamera, uwolniona z okowów rzeczywistości, porusza się w sposób w tradycyjnym kinie nieosiągalny, tworząc ujęcia niemożliwe. Spielberg z Jacksonem, decydując się na rendery, może i zrezygnowali z pewnej dozy autentyzmu, którą może dać tylko kino tradycyjne, ale udało im się komputerowo wygenerować tak przekonywującą rzeczywistość, że często zapominałem o tym że oglądam animkę, a dopiero latająca kamera mi to przypominała. Oddzielną kwestią jest design bohaterów, z jednej strony struganych w stronę realistyczną, z drugiej strony wiernych projektem pierwowzorom. Efektem jest coś co można określić jako cartoonowa rzeczywistość. Dla niektórych - co wynikło z mojego fapowania się Tintinem na FB - może to być rażące, jako groteska. Ja akurat łyknąłem tą konwencję, bo to jedyny chyba patent na zachowanie wierności pierwowzorom, jednocześnie przeciągając je najbliżej jak się da w stronę realizmu. Może razić że Tintin się odróżnia, wyglądając normalnie, to też kupuję, w końcu to z nim ma utożsamiać się widz. Poza tym zachwoanie tego cartoonowego dystansu pomaga uniknąć zgrzytów gdy mają miejsce totalnie komiksowo-cartoonowo przegięte sceny. Można sie czepiać, można nie kupić. Ja z tym problemu nie miałem, bo ta oprawa od razu wessała mnie w świat.

Świetnej oprawie towarzyszy godne starych filmów o Indianie tempo akcji i częste zmiany scenerii. Są bójki, pościgi, trochę strzelania, akcja ma miejsce na ziemi, wodzie i w powietrzu. Przygoda pełną gębą, dodatkowo dynamiczne sekwencje wykorzystują wirtualną kamerę tak sprawnie, że przy kapitalnym, jednoujęciowym pościgu pod koniec, pojękiwałem z wrażenia. Nie dało by się tego zrobić kamerą tradycyjną, nie w taki sposób. Głupia scenka otwierająca Blade 2, zachowuje pozory jednego ujęcia choć złożoną ją z trzech, a nawet w połowie nie dorównuje szaleństwu jakie ma miejsce przy pościgu z Tintina. Po prostu zupełnie inna kategoria. Jest więc akcja, przegięcie, humor, nakreśleni grubą kreską bohaterowie, jest villain, skarb do odszukania. Trochę Indiana Jones, a trochę Uncharted - zwłaszcza z trzecią częścią miałem najwięcej skojarzeń, może jej autorzy też czytali Tintina. Film z grą łączą sceny na statku, wałęsanie się po pustyni, próba odnalezienia skarbu ukrytego przez przodka. Skojarzenia z cyklem o Nathanie Drake'u, też w końcu bazującym na spóźciźnie KNP, powodowały że miałem co jakiś czas ochotę sięgnąć po pada. Bić, strzelać, uciekać, gonić. Dało by się taką grę na szkielecie Uncharted zrobić, sceny gadane łączące wątki traktująć jako cut-sceny. I szczerze powiedziawszy wolał bym w to pograć, niż to oglądać. Gry zabiły dla mnie w jakiś sposób Kino Nowej Przygody, tworząc jego naturalną ewolucyjną konsekwencję (po co paczeć, jak można to robić?). Inna sprawa że gra o Tintinie która wyszła razem z filmem to jakaś pomyłka, bezczelnie wykorzystująca markę by wyrwać nieco grosza od frajerów...

Całość się ogląda wartko, przyjemnie i megastrawnie, bo składniki dzieła są świetnie wyważone. Nie dziwota, skoro nad fabułą dłubał Moffat (ten od Doktora Who i nowego Sherlocka), a potem Edward Wright (Scott Pilgrim, Hot Fuzz), czy Joe Cornish (nie wiem kto to, chyba nikt, ale za to jakie miał towarzystwo!!!). Jak Wright, to nie zabrakło Pegga i Frosta, których może i jest mało, ale jakby ich postacie półgłówków w melonikach były bardziej wyeksponowane, to bym sobie pewnie któryś palec na poziome łokcia odgryzł. Poza nimi do kompletu jest Daniel Craig, który okazuje się świetnie sprawdzać w sytuacjach gdy nie trzeba na niego patrzeć (fun fact: jego postać villaina wygląda jak Pan Kleks). Do kompletu załapał się też niezawodny Andy Serkis, który jak go brał Jackson do filmu, się bał że będzie musiał robić mimikę psa. Otóż nie, robi za Kapitana, i szkocki akcent - czy też może jego parodia - wypadł mu wybornie (fun fact: Kapitan wygląda jak poseł Karol 'Melex' Karski).

Po seansie miałem z jednej strony taką kulkę pure funu którą udało mi się zgromadzić w brzuszku, z drugiej smuteczek, że nie wyrobiłem się do kina. Duży ekran, by zobaczyć tą wycyckaną grafikę, piękną wodę, świetne scenerie, długie ujęcie pościgu - to jest to. Dodatkowo żal mi było braku 3D, tak samo jak w przypadku kinowego de facto drugiego Sherlocka. Zarówno przedmioty latające w powietrzu, jak i wirująca kamera świetnie muszą uwypuklać przestrzenność całości, i raczej nie żałował bym że założyłem na prawie dwie godziny te niewygodne gogle.

Dawno tak przyjemnego filmu nie oglądałem, dawno tak dobrego Kina Nowej Przygody nie było (pisałem na fejsie że od dwóch dekad, i chyba to trafna diagnoza), dawno Spielberg tak dobrego kina dla dużych chłopców nie robił. No i nigdy chyba nie widziałem animacji tej klasy, nie branej całościowo w cudzysłów umowności, tak jak to robi Pixar. Szacuneczek. Chcę dwójkę. Jak najszybciej.
Two thumbs up i znak jakości Gonza, którego nie mam czasu szukać, bo pędzęlecę.
Pod skryptem: a nie mógł se Steven odpuścić czwartego Indiany i się od razu za to zabrać...?

Brak komentarzy: