piątek, 31 maja 2013

Action Replay

Więc jak wspomniałem ostatnio - Szerlok, villain i geekowa wkrętka. Jazda dla twardogłowych nerdów, którzy w bohaterach mainstreamowych seriali potrafią widzieć postaci z komiksów. Czyli - krótko mówiąc - dla mnie. I tą jazdą się podzielę.
Ale nie dziś. Bo mię się nie chcę.
Będzie co innego. Coś o przywracaniu utraconej przeszłości... I wspomnień... A teraz dopiszcie sobie jeszcze 3 pretensjonalne zdania w ten deseń...
Trochę w tą stronę. Tę. A trochę nie.
Jakiś czas temu zapodałem po raz w życiu pierwszy, co niektórych znajomych zdziwiło, Rocketeera. Film, o którym się chyba dowiedziałem z Secret Service, bo na podstawie filmu grę zrobiono. Taką na co najmniej 4 dyskietki. Kapitalna rozrywka, taka, no... Powiedzmy sobie, że to taki film na niedzielę, jaki każdy z nas (jak mniemam, jak uważasz inaczej, to co ty kurwa robisz czytając ten blogg???) chciałby móc oglądać co tydzień na koniec tygodnia. Znaczy: Kino Nowej Nadziei w klimacie lekkiego retro, przygoda, humor, akcja, gadżety, no i nieodłączni naziści. Odwołania do amerykańskiego hioliłudu lat 30-tych, no i Timoti Dalton. Jak KNN to i Bonda nie mogło zabraknąć. Bonusowo rewelacyjna faszystkowska bodajże animka propagandowa.

Rakieter mnie ubawił, ale i zostawił niedosyt. Co zostało dla mnie z Kina Nowej Nadziei? Kurwa mać!!! Dopiero teraz zorientowałem się, że po raz trzeci tak nazywam Kino Nowej Przygody! Więc co mi zostało z KNP poza - nomen omen - Gwiezdnymi Wojnami? Niewiele. Sprofanowany przez samego autora mit, i Indiana Jones, przez tegoż samego brodatego ciula sprofanowany? 6 filmów, które mogę oglądać po geekowemu regularnie? Smuteczek.

Tylko tyle?

O jezu.

Pewnie że nie!!!

Co jeszcze?

Jest nieco. I na pewno nie chodzi mi o Nową Trylogię (oksymoron, Trylogia jest JEDNA), czy czwartego Indianę (też paranoja, tryptyk nie może mieć czwartej części, poza tym to gówno się zwyczajnie nie liczy).

Niestety, nie wszystkie filmy wytrzymały próbę czasu. Biorąc się za powtóki przygodowych klasyków, wziąłem się, niestety, za porównywanie nostalgicznych okruchów pamięci sprzed 2ch dekad z rzeczywistością. No i było już, niestety, różnie.

Willow - pacholęciem będąc, uważałem ten film za totalny masterpiece. Przygoda. Akcja. Miecze. Magia. Trolle (nie te z internetów!!!). Val Kilmer. KARŁY!!! Więcej magii. Śnieg i sanki. Romans wyrosły na okrucieństwie (ten motyw musiał mnie spaczyć już jako dziecko). Fantastyczne światy, trolosmoki i jeszcze więcej przygód. Pętakiem będąc, chodząc do szkoły podstawowej numer 313 na ulicy Cybisa w Wawie, robiłem po nogach, oglądając ten film w kinie na ulicy Wiolinowej. jakieś dwie dekady z hakiem później, niestety, jeden z najlepszych filmów fantasy evah, okazał się nie być najlepszym, bo na ekranizację Władcy Pierścieni wystarczyło poczekać. Tak się składa ze Willow, jak na scenariusz i produkcję Lucasa przystało, jest Gwiezdnymi Wojnami w świecie Tolkiena. Jest odpowiednik Imperatora (czarownica), odpowiednik Vadera (przewrotne, córka czarownicy), odpowiednik Obiego (szaman Hobbitów), odpowiednik Yody (chomik? wydra? wiewiórka???), odpowiednik Luke'a (hobbit), odpowiednik Hana (Kilmer), wszystko fabularnie idzie jak po sznurku tak jak w znanej już sadze. Niestety. Wszystkie zaskoczenia też są znane. Kmiotek wątpiący w swoje siły uwierzy w końcu w tkwiącą w nim potęgę by uratować świat, a łotrzyk o złotym sercu znajdzie sobie dupę. Znaaaaamyto :/ Szkoda mi zajebistości realizacyjnej tego filmu (uwielbiam tak pieczołowicie oldskulowo robione produkcje), wykorzystanej by zrealizować tak wtórną fabułę. Jakże zajebistym byłby to film, rozkmińcie to sobie, Panowie i Panie, gdyby Lucas, impotent kreatywny, zamiast wciskać nam po raz wtóry tą samą historię, wziął by się za produkcję ekranizacji Szninkla??? E??? Byłby to everlasting klasyk. A tak - mamy Star Wars w Śródziemiu. Aż. I tylko tyle.

the Goonies - czyli Spielberg i Collumbus (ten od Pottera, jakoby) spisali story, i dali (uwaga, geek factor +30!!!) Donnerowi od pierwszych dwóch Supermanów i od (lewak faktor -20) Zabójczych Broni z Gibsonem skręcić kino familijne. I oglądając je w wieku lat ponad 40 nie czułem się osobiście ani ani infantylnie!!! Normalnie jak za pacholęctwa, to dalej działa!!! Banda nastolatów, zaginiony skarb, makaroniarska gangsterska rodzinka, pułapki, młody Sam Gamgee (LOTR!!!), młody Josh Brolin (Planet Terror!!!), młody Corey Feldman (eee... sie żali że go molestowali za młodu w holiłudzie... gad demn, znowu wychodzę na niewrażliwego chuja...), młody młody azjatycki młodzian z Temple of Doom... Oh, wait! On nigdy nie dorósł... Bonusowo Cypher z Matriksa, jeszcze z włosami. w każdym razie team nastoletnich rozrabiaków z buzkopodobnym żeńskonastoletnim zjawiskiem na pokładzie daje radę lepiej niż infantylni 30-latkowie z Fast & Furious, udający że robią rozpiedól dla dorosłych. Film ma co najmniej dwie rzeczy, które w polskim kinie nie występują. Pierwszy czynnik, to niezłe dialogi. Drugi, w polskim kinie jeszcze trudniej uchwytny, to dobre role dziecięce. Cały film opiera się praktycznie na 10-latkach, które po prostu dają radę (moim idolem jeset grubas). Poza tym jest autodystans, też w polskich produkcjach element w cenie, bo rzadki. No i to film z motywem pirackim bez Dżonego Deppa, a to sie praktycznie nie zdażało od czasu Piratów Polańskiego. Generalnie - KNP w wersji juniorskiej (czyli po prostu KNP, bo to gatunek unversal), które się nie zestarzało ani o cokolwiek. Dalej daje radę.

I na koniec, last bat not list...

Labirynt - katowałem to na VHSie do bólu. Wiedziałem że to film Hensona, zrealizowany z hordą mapetów, Jennifer Conelly i Davidem Bowiem, który gra i śpiewa. Miks generalnie niekiepski na wejściu, nawet jak na wsponienie z dzieciństwa. Odpalenie po latach zaowocowało paroma dodatkowymi ciekawostkami. Całości jako producent doglądał George Lucas (no piszcie co chcecie, ale o ile nie puszczają go na fotel reżysera, to jako producent sie ten pan sprawdza zajebiście, bo to dobry menago jest, powaga). Scenar machnął Terry Jones. No kurwa! Python siekł scenar!!! Czuć elementy nawet klasyczne, typu kamienne głowy w katakumbach, czy rozmowa z obrońcą mostu. Poza tym kapitalny klimat i realizacja - oldskulowa, analogowa, bez komputra!!! Kukły, mapety, pacynki, triki, kombinowanie, śpiewajacy Bowie. Ni to kino dziecięce, ni to mokry sen dorosłego geeka. Poza tym świetne ujęcie, przejeżdżające kamerą na początku po pokoju bohaterki, mówiące wszystko o tym, czego się spodziewać: baśnie braci Grimm, Andersen, Alicja, Where the wild things roam (teraz rozumiem, czemu oglądając adaptacje wspomnianego dzieła myślałem o Labiryncie), w tle obraz Eschera na ścianie. Aż dziw, że nic Dalego nie wypatrzyłem, bo dada/surrealizmem też momentami trąca. Może dzie co jest...

Akapit nagły dla zaapominalskich fanów Gaimana: gardzę tym panem w wersji komiksowej, jako masturbantem-ekshibicjonistą (bo powieści lubię). Ze szczególnym bólem odebrałem Zabawę w ciebie, nudną, opierającą się dla mnie tylko na operowaniu cytatami i układaniu ich w niby nową (choć wcale nie ciekawą) całość. Tam też była półka z książkami. Wynika że nie tylko część inspiracji, ale i pomysł na oprawę inspiracji Gaiman zajumał starszemu koledze. To ja jednak chyba wolę mniej niby lotnego, ale mniej pretensjonalnego Carreya...

Wracając do tematu...

Labirynt, po latach, dalej trzyma się świetnie. Pewnie, że komputerowo dało by sie pewne elementy lepiej zanimować, tylko że... no... komputerowo by było... znaczy gorzej, no jak dla mnie do dupy... True analog ma dla mnie dożywotni szacun. Uwielbiam Star Warsy w wersjach, zanim Żorż dostał ADHD, uwielbiam mechatronikę z pierwszego Terminatora. Szanuję pracę specjalistów. Doceniam efekt, który może momemtami chrupie, bo brak ciągłości ruchów tu i tam, ale nie wygląda cyfrowo, nie ma plastiku. A Labirynt? To jest majestersztyk. Postacie biegają, mają dziwne ryje i dalej ruszają twarzą. Pieprzone kołatki w drzwiach mają lepszą mimikę twarzy niż Borys Szyc! Poważnie, to wcale nie figura retoryczna, ja tu stwierszam fakt!!!

Czyli mamy tak: fantastyczny świat oparty na klasycznych baśniach, niezłą dupcię... em... moge tak piasć o Conelly? Niby niepełnoletnia była, ale teraz jest dorosła... Jim Henson jako ogarniacz papetsów i reżyser. Frank Oz (nie wiem co on tam robił, ale miło że Yoda przyłożył do dzieła płetwę). Scenar Pythona. Bowie, który gra, śpiewa i sam skomponował i napisał sobie piosenki. Całości dogląda Lucas. Nawet score, brzmiący jakby zrobiono go na synclavierze (bo chyba część na nim zaprogramowano), nie jest w stanie popsuć efektu całości! Megaklasyk i popis tego, jak można było robić kino bez komputerów. Siekierka dla autorów. Ten film pozostanie na zawsze w moim przesiąkniętym żółcią serduszku.

Pod skryptem - screenów, okładek, i treści objętych ACTA nie będzie, bo opera sobie nie radzi ze skalowaniem obrazów na blogspocie. dobuanoc.

4 komentarze:

Anonim pisze...

Rocketeer był chyba adaptacją komiksu Dave Stevensa, który narzeczonej bohatera dał twarz i figurę Bettie Page (i to chyba tym komiksem Stevens pierwszy przypomniał dawną gwiazdę pinupów i zapoczątkował bettipageomanie w komiksach - mógłbyś napisać kiedyś o tym notkę, bo to ciekawy temat).
ps. a w filmie dziewczynę bohatera grała oczywiście Jennifer Connelly

Gonzo pisze...

Że rakieter ma komiksowe korzenie to akurat wiem, ale jedyny znany mi związek pinup girls z komiksem to średnia seria firmowana przez Suicide Girls. może kiedyś napisze na temat ktoś kto coś wie, bo ja to niekoniecznie.

Anonim pisze...

Nie tyle chodziło mi o pinup girls co postać samej Bettie Page i jej popularność w komiksach (amerykańskich oczywiście). Dziwne gdybyś nic o tym nie wiedział.
Pzdr.

Anonimowy pisze...

nie słyszałem, nie wnikałem. nie pojawiała się u Alana Moore'a, więc sam przed sobą czuję się rozgrzeszony, a nawet wcale nie czuję się dziwnie. jestem sympatykiem, może smakoszem, ale niekoniecznie znawcą i autorytetem w kategorii historii komiksu amerykańskiego. moja wiedza encyklopedyczna pokrywa się prawie z zawartością biblioteczki, a Bettie Page się w niej nie znalazła.

Gonz