Rzutem na taśmę - znowu o komiksach ze świata Star Wars.
Fejsowy profil Star Wars Komiks informuje iż:
w drugiej połowie przyszłego roku do polskich księgarń trafi pierwszy tom cyklu komiksowego "Invasion"
I spoko, bo nigdy dość komiksów ze świata SW (może w końcu któryś okaże się być fajny), i konkretna lipa, że właśnie motyw inwazji.
Tu parę zdań dla tych co nie wiedzą co się dzieje w Universum jakieś ćwierć wieku po Bitwie pod Yavin (czyli tej z Nowej Nadziei, czyli epizodu IV, czyli tego pierwszego-pierwszego).
Otóż galaktykę najeżdżają kosmici. Powaga. Z innej galaktyki. Wojna Światów, tylko że w edycji starwarsowej. Rasa Yuuzhan Vong to krzyżówka zbrojnego odłamu Islamu, Amiszów i Cenobitów. Przylecieli tłumnie na swoich żyjących (!!!) statkach kosmicznych, by zawładnąć znaną nam galaktyką, a przygotowali się do tego naprawdę porządnie. Stanowią oczywiście największe zagrożenie evah, większe niż Imperium, większe niż połączone siły sithów, gorsza była by chyba tylko zbrojna flotylla Wielkich Przedwiecznych.
Dlaczego nie doczytałem więc do końca, i położyłem lagę na wszystko, co z międzygalaktyczną wojną związane?
Po pierwsze - Inwazja kosmitów. To jest stary i wyświechtany temat. Drążony na różne sposoby, lepiej, gorzej, mimo wszystko nie mam z nim problemu. Najechanie galaktyki Gwiezdnych Wojen przez mieszkańców innej galaktyki, to jednak wzięcie tego patentu do sześcianu, niemal na poziom pastiszu. Kosmici najeżdżający kosmitów. Kwadratura koła. Galaktyka w końcu jest ogromna, nie do końca zbadana, a tu nagle atakuje Inność. Wróg Zewnętrzny. Antropologiczny 'inny'. Przykładanie jednak miar antropologicznych do całej galaktyki, złożonej nie tylko z ludzi, i w sposób iluzoryczny (bo tylko w ramach Imperium) antropocentrycznej, to strzał w kolano. W końcu to galaktyka, gdzie prawie każdy jest Inny i Skądś Indziej.
Paranoja.
Po cholerę muszą atakować z innej galaktyki, skoro ta jest ogromna, niezmierzona i pewnie w dużej części niezbadana? Jaki jest sens akcentowania ataki 'z zewnątrz', z dużej odległości, jaką jest oddzielna galaktyka, w świecie, gdzie podróżuje się hiperprzestrzenią? Gdzie, jak podają nam to filmy, nie ma większego znaczenia o ile układów się podróżuje, jeden czy trzy, skoro skok nadprzestrzenny i tak jest szybszy niż normalny lot kosmiczny z planety na planetę???
Druga sprawa - rasa jako taka. Yuuzhan Vong, dziwadła które najłatwiej porównać chyba do reaverów z Firefly'a, który to serial powstał jednak później. Można więc założyć że Whedon 'zainspirował' się Vongami, choć zrobił to po swojemu, i dzikusów z zewnętrznych rubieży wykreował na kosmicznych Indian. Tak jakby. Tymczasem Vongowie kreowani są na Coś Nowego. Coś Innego. Coś Niespotykanego. Jak kurwa, w galaktyce gdzie nie wszystko jest poznane, a samych znanych ras jest na dziesiątki, albo nawet i setki, coś może zaskakiwać??? Przypominam że są to rasy często humanoidalne ale nie zawsze, są stworzenia przypominające meduzy na trzech nogach, są ślimaki-giganty, będące jednocześnie tuzami kryminalnego półświatka, są Panowie Ziemniaki, bulwy z kończynami, biorące udział w zawodach wyścigowych śmigaczy. Są alieny o mózgach komputerów, chodzące generatory Mocy, są i małe włochate miśki dzikusy. Jest i długowieczny mistrz jedi, żyjący na bagnie, i wyglądający jak mały goblin. To cała cholerna galaktyka, tu jest miejsce na wszystko, a jeszcze więcej jest niezbadanego.
A Yuuzhanie? Są inną cywilizacją, inną kulturą, żyjącą według innych zasad, ale to też humanoidy. Masoichstyczne, zdyscyplinowane, faszerujące się innymi organizmami na zasadach symbiozy, by zwiększać swoje możliwości. Dalej jednak obca kultura humanoidów. Nie korzystających z maszyn, tylko z żyjących stworzeń. Spora różnica polega na ich mrocznym pojebaństwie i samookaleczaniu. Mature shiet, totalnie oderwane od świata Star Wars. Tu najlepiej wybrzmiewa inność. I dla mnie wybrzmiewa nieprzyjemnym zgrzytem, na tle świata kosmicznej baśni. Uniwersalnej, pełnej przygód, Zła, ale i Dobra, ale mimo wszystko baśni. A nie historyjki dla niegrzecznych dzieci, które trzeba postraszyć. W Star Warsach zawsze było miejsce na mrok, ale mrok wewnętrzny, a nie na (według uniwersalnych dla nas kategorii patrząc) degeneratów.
I tu dochodzimy do po-trzeciego.
Świat Gwiezdnych Wojen to dla mnie świat konfliktu wewnętrznego, na poziomie mikro i makro.
To kosmiczna przypowieść o dobru i złu, ale nie o złym wilku który czai się w naszym, bąć sąsiednim lesie, i kombinuje jak tu zdybać Czerwonego Kapturka. To historia o tym że zło i dobro jest w każdym z nas. Nieskończenie prawy człeczyna pełen dobrych chęci, gdy zabraknie mu jednak konsekwencji, czy siły charakteru, może stać sie zbrodniarzem, wbrew swoim intencjom. Tak samo dla upadłego i nieskończenie złego nigdy nie jest za późno na odkupienie. Każdy musi zdać sobie sprawę z tego, że tworzą go pierwiastek Jasny i Mroczny. Dopiero to umożliwi mu zapanować nad wewnętrznym konfliktem i pokusami. Bo Zło jest w każym, i to na nie musimy uważać najbardziej.
Drugim zagrożeniem jest ułuda że jesteśmy bezpieczni, bo wrogowie czają się zwykle za naszymi plecami. Nie w odległej galaktyce. Nie dawno dawno temu. Sithowie byli, są i pewnie będą. Knują pod nosami bohaterów. Zawsze trzeba mieć się na baczności, i nie patrzeć zbyt szeroko, by nie pomijać detali. Bo największe niebezpieczeństwo ma się zwykle przed oczami, tylko się go nie widzi, co się zazawyczaj kończyźle.
Tako rzecze Lucas przynajmniej. I tako rzeczą historie z Expanded Universe, rozgrywające się pomiędzy gwiazdami i planetami, ale zawsze jednak niby o rzut beretem od siebie. Wewnętrzny Mrok i wewnętrzna Jasność. Oraz Wróg, co czai się za plecami, i tylko czeka aż stracimy czujność.
Tak czytam Gwiezdne Wojny, na poziomie szerszym niż historia Szewczyka Dratewki co pokonał Smoka i uratował księżniczkę, cudem tylko ratując się przed kazirodczym związkiem.
Tymczasem motyw inwazji wywraca to do góry nogami.
Nie chodzi o Zło i Dobro w dotychczasowych kategoriach, jaką była archetypiczna przypowieść. Odrzuca archetypiczność jako taką. Wiem że Imperium upadło, większość kontynuatorów myśli Sithów pewnie też przez te 25 lat daje sie pociąć Luke'owi i jego uczniom, pozostaje problem - co dalej zrobić ze światem? Historia musi iść dalej, musi się rozwijać, potrzeba nowego wroga, nowego zagrożenia. WIEM! - krzyknął jakiś debil na spotkaniu licencjobiorców - damy tym pryszczatym nerdom ZAGROŻENIE Z ZEWNĄTRZ! Posrają się!!!
Czy galaktyka jest naprawdę aż tak mała, że potrzeba zagrożenia z zewnątrz? Czy naprawdę skończyły się patenty na posługiwanie się archetypami i campbellowskim motywem Bohatera o 1000 twarzy, nie można było dorobić herosowi 1001 gęby? Ktoś chciał oryginalnie, i chciał mieć event, i pchnąć to do przodu. I nagle ze Star Warsów zrobił Star Treka. Z baśni o wewnętrznych demonach i nawróceniu, robi się historia konfliktu Znanego z Nieznanym. Poznania tego co Tam Dalej. Za Ostateczną Granicą, gdzie nie dotarł jeszcze żaden człowiek.
Możliwe że jest to najgłupszy wpis na blogu, jaki jak dotąd popełniłem. Wyplułem z siebie właśnie parę tysięcy znaków podlanych żółcią, hejtująć cały cykl historii, których nie znam. Komiksów, książek, nie wiem czego jeszcze. Może to dobre historie, dobrze opowiedziane. Tylko że ten kawałek książki który czytałem totalnie mnie odrzucił. Wychodzę na konserwatywnego fanboja, trudna, możliwe że nim jestem, ale to tak, jakby - nie przymierzając - kręcili Akademię Policyjną 66, stwierdzili że czas na zmiany, i zrobili z tego dramat o strażakach. No tak się kurwa nie można bawić!!!
Gwiezdne Wojny to niemal konwencja. Nowa Trylogia może byś słaba, marnie opowiedziana. Lucas mógł wypiąć dupę na parę dekad pobocznych historii, na które wyraził wcześniej zgodę, i z których zdarł procent, a których potem nie uwzględnił w nowych epizodach. Trudno. Ale ta jego wysrana w mękach nowa Trylogia to marne, ale dalej Gwiezdne Wojny. Historia wędrówki Bohatera, zgodnie z Campbellowskimi wytycznymi, tylko że w negatywnej wersji (heros może triumfuje, ale na rzecz zła, choć nie ostatecznie). To dalej opowieść o zmaganiach Zła i Dobra wewnętrznego, oraz jadu sączonego w ucho, który to wewnętrzne Zło stara się utuczyć.
Wiem że Gwiezdne Wojny są pojemne. Jest miejsce na historie o piratach, łowcach nagród, wojowniczych mnichach, wyszczekanych księżniczkach, śmierć gwiazd, narodzinych i zmierzch imperiów, tysiąclecia historii tego i tamtego, cholera, nawet na Żółwie Mutanty, łyknął bym to. Może Arrakis to jedna z planet tej galaktyki (ponoć się Diuną zresztą Lucas inspirował, stąd Tattooine)? To wszystko jest rozległe, rozbudowane, niedopowiedziane, jest miejsce na niemal wszystko.
Ale wparowując z atakiem z zewnątrz, ktoś mi naruszył spójność tego świata. Tej Bardzo Odległej Galaktyki, Dawno Dawno Temu.
Może bredzę, może jęczę i chrzanię. Jak wyjdzie ta "Inwazja" to powiedzcie mi co to warte. Może przeczytam. Ale raczej nie uznam tego jako część tego świata. Bo to nie jest historia z Tego Świata. To już jest opowieść o ataku z Zupełnie Innej Galaktyki.
3 komentarze:
ARGH! Tylko nie "Campbellowskimi wytycznymi", on żadnych wytycznych nie tworzył. Dał narzędzie do analizowania tego co już jest napisane, a przez to że pismaki różnej maści traktują to jak "instrukcje tworzenia historii krok po kroku" dostajemy morze dokładnie takich samych historii.
No to sie trochę znam to sie wypowiem - marudzisz z R.A. Salvatore! On miał początek słaby, potem sie wyrobił - jako pisarz przynajmniej. Co prawda pisał głównie w klimatach FR, ale niektóre ksiazki były zacne. Nie wszystkie jednak.
podsumowując - marudzisz :)
@Panki - niga pliz, wiem że on zrobił syntezę mitów wszelakich z całego globu na przestrzeni tysiącleci, to skrót myślowy. jako 'wytyczne' rozumiem plan Podróży Bohatera w punktach.
@Kuba - nie mam nic do Salvatore, coś tam czytałem nawet o Drizzcie. przyłożenie tematu do Star Warsów mi nie pasi, nie on. przeczytałeś wogóle co tu napisałem? :D
GNZ
Prześlij komentarz