piątek, 7 sierpnia 2009

"Wrogowie publiczni"

Kolejny film, który zapowiadał się na wakacyjnego killera, okazał się wtopą. Zaczyma się powaznie bać o "G.I.Joe"...
Michael Mann to fachura, który nie raz pokazał swoją klasę, czy to kręcąc rozbuchany pojedynek gangster-glina/aktor-aktor w "Gorączce", czy kameralne starcie taksiarza z zabójcą w "Zakładniku". Potrafił formę scalić z treścią, a aktorzy do których ma szczęście tylko mu zawsze pomagali. "Wrogowie..." to film oparty na podobnym patencie jak "Gorączka". Znowu akcja pokazana jest z dwóch perspektyw - zwierzyny, która nic sobie nie robi z zagrożenia, i psa gończego.

Tym razem pościg jest głębszy, bo oparty na historycznych faktach, a emocji dodają świetni aktorzy - tym razem młodego pokolenia, Depp i Bale. Mało tego - na korzyść Manna działa cały drugi plan, czy to kojarzony z pierwszego "Blejda" Stephen Dorff, czy znany z "Z Archiwum X" i "Szeregowca Ryana" ultracharakterystyczny Giovanni Ribisi, znany z "Władcy Pierścieni", ale nie obdarzony chyba nawet jedną linijką dialogu David Wenham, czy znany jako Tommy z "Przekrętu" Stephen Graham, czy nawet Branka Katić, którą po "Czarny kot, biały kot" Kusturicy trudno zapomnieć. Co postać, to znana i lubiana gęba. Nawet te nieznane mordy, to goście charakterni, kwadratowe twarze, przerost brody i testosteronu, włoscy mafiozi albo brutalni gliniarze jak w mordę strzelił.

Ktoś, kto zajmował się obsadą, zasłużył na nagrodę.

A Mann na zapomnienie, za położenie takiego tematu do tego stopnia, że nawet obsada nie jest w stanie nic uratować.

Problem z "Wrogami..." polega na tym, że to film o niczym. I o nikim. Choć przewija się przed ekraniem mnóstwo postaci, tak naprawdę nie różnią się prawie niczym, poza ksywami. O ile o Dillingerze z filmu można się dowiedzieć mało (trochę pozer, bardziej ryzykant, typ Hana Solo), o tyle o goniącym go stróżu prawa (Purvis? Penis? jak mu było?) nie wiadomo nic. Taki nieobecny na planie duchem Bale. Z resztą postaci jest podobnie. Jako ze podstawy konstrukcji, czyli protagonista i antagonista (który jest którym???) są psychologicznie płascy, to o jakiejkolwiek relacji, czy starciu psychologicznym, nie moze być nawet mowy. To, co miało być motorem napędowym i spoiwem filmu, po prostu zaginęło gdzieś w trakcie kręcenia zdjęć. Sporą winę za to ponoszą marne dialogi, które wygłaszają panowie w prochowcach i fedorach. Albo dialogi są banalne (prostackie pierdy o niczym), albo banalne, ale z pretensjami (dęte pseudodwóznaczności Dillingera jakie puszcza do lasek i kolegów). Nuda i nienaturalność. Dillinger przynajmniej coś mówi, Bale najczęściej tylko robi z ust kurzą dupkę i kiwa głową. Jedyną konkretną postać zagrał tak naprawdę Billy Crudup, jako J. Edgar Hoover. Jedyna w filmie konkretna postać z jajami. Reszta to scenografia dla drewnianego Bale'a i Deppa.

Spoiwa łączącego dwa wątki (śledztwo i beszczelne poczynania gangstera) brak, i całość się rozłazi. Jedni sobie, drudzy sobie. Zamiast fabuły jest ciąg ustawionych naprzemiennie scenek. Dillinger napada na bank, Hoover zjebywuje Purvisa za danie dupy, Dillinger byczy się w Miami, Purvis przedstawia agentom nowoczesne metody śledcze, które mają wdrożyć. Bleeee. Największy problem polega jednak na tym, ze film trwa, i trwa, i nie chce się skończyć, chociaż jest okrutnie nudny. Gdy miałem nadzieję ze koniec juz niedługo, okazywało się ze jednak nie, bo Mann postanowił mi zafundować jeszcze więcej swego najnowszego produktu, jednocześnie racząc mnie niesamowitą głupotą niektórych scen. Na przykład ta, kiedy to reżyser stara się wmówić widzom, ze gliniarze byli (a może i są) tak tępi, ze nie poznali by Dillingera nawet, jeśli by wyszedł na nich z wyciągniętą z bronią, a przynajmniej do momentu, w którym by kogoś postrzelił. Mało przekonuje historia dziewczyny, która w dobie Wielkiego Kryzysu rzuca pracę, bo przystawia się do niej koleś twierdzący że napada na banki, ma kasę i się nią zajmie. Romans ssie. Durne są dialogi jak pisałem, i to momentami podwójnie, jak gadka umierającego zioma do Dilla: "Johnny, przyznaj się, że nigdy nie widziałeś jak umiera twój przyjaciel", czy coś takiego. Problem polega na tym, że Mann zapomina czym zaczął własny film...

Z deka głupawe jest też umiejscowienie akcji w dobie wspomnianego Wielkiego Kryzysu. Ani to widać, ani to czuć. Banki mają klasę, dworce są odpicowane, nie widać biedaków ani związenego z tym doła, natomiast w nocnych klubach życie kwitnie i dla tych co kradną, i dla tych co ledwo wiąrzą koniec z końcem. Ogólnie historia została potraktowana po macoszemu, co biorąc pod uwagę pustkę fabularną dzieła strasznie dziwi. Mann napomyka o tym, ze równoczesnie z polowaniem na Dillingera rodziła się w Stanach prawdziwa przestępczość zorganizowana, utworzone zostało też FBI. Kawałek ciekawej dla mnie i pewnie też dla wielu historii USA. Historii zepchniętej na bok i zamiecionej pod dywan nudy, drętwych dialogów i smętnej fabuły.

Tak więc jest płaska fabuła, płaskie postaci, do tego dochodzi co? Oprawa. Mannowi się rzuciło po "Zakładniku", bo obrał drogę quasi-dokumentu, kręconego z ręki. Daje to filmowi sporo realizmu, ale też odziera go z efektowności. Powiem wprost - idąc do kina, nie oczekuję realizmu, mam to za oknem. A tu proszę, kamera rozdygotana, z łapy, prawie że dogma. Ba, nawet w scenie z konfrontacją (jedyną) Dillingera i Penisa, nie ma ani jednego ujęcia, w którym by było widać dobrze obu panów, bo pewnie scena kręcona była w jednym podejściu, z dwóch kamer, tak żeby żadna nie zarejestrowała drugiego operatora. W efekcie widać albo czuprynę Deppa i twarz Bale'a, albo ucho Bale'a i twarz Deppa. Nie robi to wrażenia. A można by takie fajne ujęcie machnąć, z lewej glina, z prawej gansta, a oddzielają ich kraty. I ze sobią dialogują (w sposób drętwy). Ale nie.

Mógłbym tak jeździć do bólu, bom się wymęczył (a wiem że tylko ja), i było nudno okrutnie. Kończąc epistołę tylko wspomnę o niewdzięcznej roli muzyki w tym dziele. Patetyczne, nadęte cosie, rodem z biednych horrorów z lat 30-tych, psujące swym nadęciem część scen. W filmie broni się tak naprawdę (i jest to, poza obsadą, druga rzecz warta naprawdę zapamiętania) jeden kawałek, niejakiego Otisa Taylora. "Ten Million Slaves". Taki południowy blues, grany na banjo i elektryku. Brzmi jak stary Clapton. Nie znam jegomościa, ale muszę się z nim zapoznać. Zajebiste. Odpalcie toto: O TO.

Co ja mogę powiedzieć? Szkoda czasu, zwłaszcza że to dwie i pół godziny życia, wypełnione tak naprawdę niczym, pretekst, żeby sobie Mann mógł nakręcić kolesi w fedorach i prochowcach, prójących do siebie z tommy gunów, uczepionych do drzi pędzących samochodów retro. Macie tego niedosyt? Chcecie gangsterki? To oglądnijcie "Nietykalnych". Albo "Ojca Chrzestnego", "Życie Carlita", "Człowieka z blizną", czy "Gorączkę". Ani z Deppa, ani z Bale'a nie jest Al Pacino. Czy De Niro. Niestety. A Man to ani Coppola, ani De Palma.

Może niech kino gangsterskie robią makarony, i niech gangstarsów grają też makarony. Tak chyba jest najlepiej dla wszystkich.

7 komentarzy:

Mariusz Niewiarowski pisze...

Jak piszesz recki jakiegoś filmu/komiksu/gry, to zawsze musisz je TAK zjechać! Szacun ;]

Gonzo pisze...

no tylko jak sobie zapracują. inna rzecz, że wtedy dopiero chce mi się pisać.

Maro Oleksicki pisze...

dobra recenzja i świetny numer Otisa

Marek Kępiński pisze...

Twoje recenzje są jak wyrocznia.

PS: Gonzo, skąd masz takie fajne radio last.fm. Szukam w gadżetach last.fm i nie moe znaleźć.
Pozdrawiam!

Gonzo pisze...

za wyrocznie to nie wiem czy sie mam obrazić czy co.

a radyjko fajne, szkoda że nie działa, a nawet nie sprawdzałem. widać rewolucja lasta w imię zasady 'wszystko za kasę' zbiera swoje ofiary. dziwnym nie jest że im nie bulnę za subkskrypcję.

a skąd to radio wziąłem to pojęcia nie mam.

Marek Kępiński pisze...

z tą wyrocznią to całkiem pozytywnie. Czyli trzeba płacić za ten gadżecik? aaaaaaa to mam w d****... :D

Gonzo pisze...

za wyrocznię się nie czuję, a bulić trzeba za możliwość słuchania utworów i radyj wogóle. niech się bujają, khe!