niedziela, 26 lipca 2009

Gdzie jesteś, Afflecku?

Przyjście północy uratowało mnie przed doublepostingiem. Nowy dzień, nowy wpis.

Ben Affleck to dla mnie taki sympatyczny, ale jednak przez ogół ignorowany typ. Jako Daredevil był w pytę. W filmach Kevina Smitha też zawsze był OK. Jednak kojarzy się go jako plastikowego typa o klasycznie białym uzębieniu z plastikowych produkcji dla mas. Takie uosobienie makdonaldyzacji. Ale ja gościa i tak lubię, trudno że takie a nie inne role wybiera. Mało kto go lubi zresztą, w Polsce zadeklarowanych fanów jest bodajże trzech - ja, KRL i Kamil Śmiałkowski.

Nie ważne, Eastwoodem też gardzono, aż został reżyserem, i po paru filmach pozamiatał. Affleck też został reżyserem. Jeszcze nie pozamiatał (dopiero skręcił pierwszy swój film kinowy), ale kto wie, czy nie pójdzie śladem ostatniego testosteronowca holiłudu.

Affleckowi znudziło się eksponowanie swoich zębów (będących mokrym marzeniem każdego dentysty i każdego ortodonty), i skręcił własny film. O dziwo, nie skręcił go po to, by zagrać główną rolę, bo zdaje się taki miał wstępnie plan. W roli głównej obsadził własnego brata, Caseya. I był to strzal w dziesiątkę, jako że brat jest mniej landrynkowaty, a bardziej przaśny. I tak powstało...

"Gdzie jesteś Amando" - czyli wzorcowy neo-noir. Affleck wziął na warsztat swoją ulubioną powieść, czyli "Gone, baby, gone" niejakiego Dennisa Lehane, znanego u nas jako autora pierwowzoru "Mistic River". Jest to o tyle ważne, że oba dzieła, mając zupełnie inne fabuły, mówią o tych samych sprawach, ale o tym zaraz. Aflek (wybaczcie skróconą formę, Ben, jako luzak, pewnie by wybaczył) postanowił zadebiutować właśnie swoją ulubioną powieścią. Trochę przecenił swoje możliwości, ale to debiut, sporo można wybaczyć, zwłaszcza że nie jest źle.

Problem z filmem Afleka (przynajmniej dla mnie), to jego nierówność, jeśli chodzi o płaszczyzny historii.

Pierwsza to sama fabuła i otoczka, druga to formalna zabawa formułą kryminału noir, trzecia to poruszane w filmie dość dwuznaczne zagadnienia moralne. Paradoksalnie, debiutant miał największe problemy z samą historią, ale zagadnienia, których się tyka zwykle wyższa liga, przerobił wzorcowo.

A więc zacznę od negatywów. Fabuła. Historia dotyczy dwójki detektywów do wynajęcia (co jest o tyle znaczące, że łączy się potem z kwestiami moralnymi), którzy biorą na siebie sprawę zaginięcia małej dziewczynki. Niestety, nie jest grubo. Jest momentami srogo przewidywalnie. Narkomania matki sama sugeruje w którą stronę powinno pójść śledztwo nie tylko dla detektywów, ale także dla widza. Podobnie scena wymiany - trudno ją traktować poważnie, jako dwuznaczną, wiadomo że są w niej co najmniej jeden albo i dwa twisty. W dodatku film się ciągnie, ma dwie godziny, a to w sumie dość prosty kryminał. Moją Olę i jej siostrę znudził. Spały. To słaba rekomendacja. Ja nie spałem. Bo jest w tym filmie sporo więcej, ale to raczej jazda dla smakoszy kryminału.

Rozkmina formalna. Coś, co miażdży pytę. Polecam odbiór tego filmu z rozkładaniem na czynniki pierwsze jakiegoś klasyka noir z tyłu głowy. U mnie był to oczywiście "Sokół maltański" (soooory za brak oryginalności). No i to dodaje dziełu +2 w skali 10-punktowej do oceny. Detektywi to parka, główny bohater zamiast w prochowcu i fedorze, popierdala po Bostonie w dresiku, za którego gumką trzyma klamkę. To wygadany typek, który ma znajomości gdzie trzeba. Powinienem to dopisać do samej fabuły - w filmie mają miejsce dialogi - ale są one nie zawsze trafne. Acz bywają (gliniarz: połowa twoich znajomych to kryminaliści, main hero: tak, ale druga połowa to gliny). Ważne że koleś ma posłuch po obu stronach prawa. Ważne, że jest on pewnym - chcąc, nie chcąc - autorytetem moralnym. To antyheros, który robi co robi bo musi. Jest niemalże typem z rynsztoka, z przeszłością, ale to on, a nie inni - gliniarze, komisarze - ma sprawiedliwość po swojej stronie. Ma pewne zasady, których się trzyma. Uznaje je, nawet jak wie, że więcej z nich złego może wyniknąć niż dobrego, ale zdaje sobie też sprawę, co wynika z łamania zasad. To on jest od tego, aby wszystkim chujom na stanowiskach wygarnąć że robią źle, ponieważ demoralizują innych i zdradzają własne powołanie. W pewnym sensie to postać, której nie sposób nie lubić. Koleś jest niczym Rorschach: "Nigdy nie rezygnuj, nigdy się nie poddawaj". Zresztą podobna jest tu struktura jak w "Strażnikach" - koleś który ryje, spisek, twist, i kwestia do którego stopnia facet postawi na opcję 'dość'. Tu oczywiście nie ma Doktora Manhattana. Koleś nie ma fedory, koleś nie ma prochowca, ale i przeciwnicy i sprawa są zupełnie inne. Zamiast abstrakcyjnego międzynarodowego, spasionego złoczyńcy, jest haitański handlarz koksem. Zresztą kto tu jest wrogiem, i kto gra nie fair? Wszyscy? W końcu przedmiotem (???) o który toczy się gra nie jest legendarna figurka ptaszyska, a trzyletnia dziewczynka. Wnętrzami nie są drogie hotele, a przedmieścia biednego Bostonu. Autor pierwowzoru genialnie wywrócił na lewą stronę formułę noir, a Aflek świetnie ogarnął o co mu chodziło. Klasyczny detektyw kontra problemy współczesnej rzeczywistości. W końcu też jest to film, który daje odpowiedź na pytanie, dlaczego noirowi detektywi zawsze są samotni. Bo inaczej im nie wychodzi. Bomba. Kupuję to, bo jest to podane świetnie, dużo lepiej od ciągnącej się fabuły.

W końcu kwestie moralne, czyli coś, na co we współczesnym kinie nie ma niby miejsca. Aflek w debiucie wziął to na rogi, choć to duże wyzwanie (a może właśnie dlatego), i jest to dla mnie chyba najlepsza część filmu. "Gdzie jesteś, Amando" prawie od początku, do końca, drąży temat tego, do czego jesteśmy zdolni, gdzie jest granica pomiędzy prawem a samowolą, i co uznajemy za właściwe w określonych sytuacjach. Czyli coś, co Eastwood (ha?) ugryzł w "Mistic River". Nie co jest dobre, nie co jest uznawane prawem, a co jest właąśnie WŁAŚCIWE. Aflek nie daje odpowiedzi, zostawia z pytaniem widza, a zostawia te pytania dosyć często. Świetnym przykładem jest tu sytuacja: pedofil, ofiara jego poczynań, pistolet w ręku. Co zrobisz, po tym jak już się wyrzygasz z wrażenia? Kropniesz typa w naturalnym odruchu, czy będziesz czekał na gliniarzy w imię prawa? Nie ważne co zrobisz - czy będzie Ci z tym dobrze? I taki jest cały film. Historia porwanego dziecka zapewnia sporo takich pytań, zwłaszcza że jego otoczenie to byli kryminaliści i zaćpana matka. Co jest właściwe? Co jest dla niej dobre? Czy wiedząc co dobre, możemy zdradzić dane obietnice i wyznawane zasady?

Szczerze polecam. Może i brak w holiłudzie testosteronowych typów zawiewających whiskey i cygarami, ale Aflekowi udało się tą atmosferę przywrócić. Nie boi się zadawać pytać, a co najważniejsze - nikomu nie wciska swoich racji. Przedstawia historię smutną i (zwłaszcza biorąc pod uwagę finałową scenę) pesymistyczną. Czy jest coś takiego jak 'racja'? Nie wiem, i Aflek też nie udaje że wie. Wielka siekierka. Mam tylko nadzieję że jego drugi film będzie się bronił także jako fabuła, a nie jako drugi i trzeci (najważniejszy zresztą) plan.

Dałbym tu logosa 'Gonzo poleca', ale nie mogę znaleźć. Uznajcie że go wstawiłem (przyunajmniej ci, co są zajarani na punkcie noirów).

13 komentarzy:

klc pisze...

O nie. Znów ktoś się zachwyca tym gównianym filmem.
Gonzo, jak masz rzeczywiście zajoba na punkcie czarnego kryminału, to nie marnuj czasu na popierdółki, tylko przeczytaj powieść Dennisa Lehane'a "Gdzie jesteś, Amando?", którą Affleck totalnie schrzanił, przenosząc na ekran. Oglądałem tę jego adaptację i nie mogłem uwierzyć, jak każdą, dosłownie każdą scenę z książki, nawet najbardziej filmową, którą wystarczyło tylko przenieść metodą "kopiuj-wklej" (choćby strzelaninę w domu trójki pedofilów) malowniczo zjebał. W filmie "Gone Baby Gone" Affleck pokazał, że jest nie tylko kiepskim aktorem, ale także jeszcze gorszym reżyserem. Spieprzył znakomity materiał na film. Mam nadzieję, że nikt więcej nie wygłupi się, powierzając mu nakręcenie czegokolwiek.

Maro Oleksicki pisze...

Film mi się podobał. Było kilka kwasów, ale ogólnie daje radę. Młody Aflek jest dobrym aktorem. Kolejna dana recenzja by Gonzo.

Panki pisze...

Po przeczytaniu polowy recenzji obejrzalem wlasnie film (akurat na cos takiego mialem dzis ochote) i powiem ze rozkminy moralne na tle dzisiejszego hollywood na 4,5 (moze 5 po dopytce). Niezle. Z recenzja prawie w calosci sie zgadzam. Po komentarzu klc pewnie siegne i po ksiazke.

dobry film.

qbiak pisze...

o,omar w tym grał :)

adler pisze...

kurna, Gonz, filmu nie widziałem, ale te kwestie moralne, o których piszesz to nie brzmią zbyt odkrywczo...
wiesz, trzy litery:

8 mm.

które i tak było popłuczyną po SE7EN.

klc pisze...

Kwestie moralne w filmie Afflecka???
GDZIE??? O.O

Gonzo pisze...

Adler - taaa, w Biblii też, i co z tego?

Klc - jezu, aleś sie uparł. gdzie? w tym samym miejscu co je kolega Panki przyuważył. Ja wiem, że jak sie uprzesz, to wszystko jest złe, przyjąłem do wiadomości. ale mnie się podobało. i pozytywy widzę. bo chodzi o to, aby plusy ujemne nie przesłoniły plusów dodatnich.

klc pisze...

Kwestie moralne masz u Dennisa Lehane'a. U Afflecka cała rzecz się sprowadza do banalnego pytania, czy Murzynom wolno adoptować białe dziecko. Żenada.
Przeczytaj książkę. Wcale się nie zdziwię, jak potem też będziesz pluł na ten Affleckowy wyrzyg.

Gonzo pisze...

to że ksiażka jest dobra niekoniecznie oznacza że film jest zły.

klc pisze...

Zasadniczo rzeczywiście nie oznacza. Ale jeśli:
- reżyser wprowadza zmiany w fabularnym materiale i okazuje się, że bez wyjątku są to zmiany na gorsze;
- reżyser nie potrafi wydobyć z książki nawet ułamka emocji, które w niej tkwią;
- reżyser wywala z filmu jedną z najważniejszych postaci książki - charyzmatycznego twardziela, detektywa Broussarda - a zamiast niego wrzuca emerytowanego Eda Harrisa;
- reżyser upraszcza sobie sprawę i np. zamiast białego gangstera, który chce być bardziej murzyński od najczarniejszego Murzyna, wrzuca po prostu zwykłego, stereotypowego niggera;
- reżyser nie potrafi wydobyć dramatyzmu i napięcia z dramatycznej i pełnej napięcia sceny (vide wspomniana już strzelanina w domu pedofilów; u Lehane'a to było istne wejście do piekła, dom był labiryntem, gdzie za każdym rogiem mógł czaić się szajbus ze strzelbą. Patrick Kenzie miał pełne gacie, jak na strychu wyszedł na niego jeden pierdolnięty z brzytwą. U Afflecka jest krótkie nudne bum-bum i po krzyku);
- reżyser w miejscu, gdzie powinien być dramatyczny finał i konfrontacja między bohaterami, serwuje przynudnawe rozmówki;
- reżyser zmienia ostatnią scenę na wyjątkowo bezsensowną;
to się nie dziw, że się wpieniam.
Chyba tylko jedna zmiana wyszła filmowi na dobre. W powieści, jeśli dobrze pamiętam, Kenzie miał chyba brodę. Dobrze, że Casey Affleck jej nie ma. I wizualnie razem z Michelle Monaghan świetnie pasowali do wizerunku detektywów z książki. To mi się akurat podobało.

Gonzo pisze...

no dobra, ale to co piszesz nie oznacza właśnie że film zły. sie wpieniasz i tyle. a książkę i tak przeczytam.

klc pisze...

Wiem, że marudzę gorzej niż Holcman po "Kinematografie", ale wydawało mi się, że dość szczegółowo napisałem, dlaczego "Gone Baby Gone" jest filmem złym.

Gonzo pisze...

nie, dość szczegółowo napisałeś dlaczego nie podoba Ci się jako adaptacja.

co lepsze nie potrafię orzec, bo nie czytałem. Ale film mi się podobał, a argumentów na jego niekorzyść poza 'a w książce to...' nie podałeś.