czwartek, 25 czerwca 2009

Wieczór z usechniętą legendą

Poznań odwiedzony, i jedno z najważniejszych dla mnie tegorocznych wydarzeń muzycznych (obok koncertu Faith No More) już za mną.

Widziałem Trenta na żywo. Niektórzy, jak donosi Semprini, mogą już po tym umrzeć spokojnie, Nine Inch Nasil zrobiło im kisiel z mózgu, i uważają że lepiej być nie mogło. No ja bym polemizował. Najlepszą jednozdaniową recenzję koncertu wystawił na gorąco dr Max: ‘O 10 lat za późno’. No i ja nie mogę się nie zgodzić. Ale po kolei.

Po pierwsze – pierwszy i chyba ostatni raz jechałem na koncert busikiem z fanami. Radosna młodzież racząca się piwkiem, białowłosy tapir, koncert NIN z DVD (od którego się izolowałem), na przemian z hitami vivy cfaj z okresu mego ogólniaka, no i fanboje śpiewający teksty Trenta jak koncert leciał. No to ja chyba jednak jestem stworzony do podróżowania z PKP. No i godzinne kołowanie przed wysadzeniem nas. Ech, nie ważne.

Przyjazd na miejsce, zwiedzanie i rozmowy z tubylcami o „prawdziwym Poznaniu”. Miło, dzięki, aż szkoda że z koncertu pakowaliśmy się do busa, a nie na jakąś imprezkę.

No i koncert – Targi Poznańskie, podśmichujki z delikwentów ze strefy 2-giej (z której raczej niewiele było widać, pewnie sam to na Radiohead zaliczę), Karolak, którego widziałem w kolejce do toj toja (łooo, nie było VIP-zone???), aż w końcu na małą scenę wylazł Alec Empire, jego laptop, i jego obsługiwaciciel laptopa. No i było fajnie, pod koniec ATARI Teenage Riot nawet poszło, no i Alec chwilę gitarę potrzymał, ale kurde nagłośnienie gorsze niż w stodole. Wiem że on ma garażowe brzmienie, ale efekt był marny, sam szum. Laptopowość też dobrze nie zrobiła, w momencie gdy Alec miał majka przy udzie, a z twardego jego maszyny leciał jego wokal. No tak no nie ten… W sumie dobry set do klubu, nie na plener.

No i przerwa, i jedzie Trent z chłopakami. Zasadniczo – za dużo rocka, za mało industrialu, a lidera ewidentnie od lat kilku kręci bardziej pulsujący basik niż cokolwiek innego, co też słychać było w wersjach koncertowych starych hiciorów. Ogólnie miło było usłyszeć kawałki z „Downward Spiral” w końcu na żywo, szkoda tylko że występ rozmemłały najnowsze produkcje. Usłyszenie na żywca „Head like a hole”, „Wish” czy „Hurt” robiło wrażenie, a „Mr. Self Destrukt” mi mało nie urwał pupy, ale zabrakło „Perfect Drug” czy „Closer”. Semprini mędzi że na szczęście, ale ja mam żal, bo nie słyszałem tego nigdy na żywo, bo w Polsce było to raczej dotąd niewykonalne. Co też mógł Trencie wziąć pod uwagę. I fajnie że ze sceny się jarał że w końcu, po 20 latach, gra u nas, że chwalił ten koncert sobie i dziękował także mnie na swoim Twitterze (podobnie koncertem NIN właśnie w Poznaniu na Twicie jarał się Alec), co z tego, jak koncert odbył się właśnie o dekadę za późno. Po „Fragile” by mnie pewnie musieli z tego koncertu wynieść, bo ja bym się zwinął w koncie gdzieś w kłębek, chlipiąc i rozpamiętując najsmutniejsze momenty mojego życia, do którego Trent napisał kapitalny santrak. Spirala by mnie zmiażdżyła depresyjnością tak, że nawet nie patrzył bym się gdzie indziej niż na moje buty. Zdecydował bym się o zafundowaniu sobie tapira, nie zarzucił bym gry w klawiszach, i dziś grał bym w bandzie New Romantic.

A tak?

Dzięki Trent, że w końcu. Że w ogóle. I że w Polsce. I tyle.


Pod skryptem: nie obyło się też bez paru elementów karygodnych. Po pierwsze – standard. Laski na ramionach swoich chłopów, zasłaniające centralnie scenę ludziom, którzy mają pecha być za nimi. Za to powinna być zgoda na odstrzał ostrą amunicją. Druga sprawa. Serdecznie pozdrawiam osobę, która zatruwała mi namiętnie powietrze gazowymi wydzielinami własnych trzewi. Ja rozumiem że bywa. Ale i tak życzę temu komuś z równą namiętnością sraczki w trakcie egzaminu na prawo jazdy, obrony pracy magisterskiej, czy ważnej rozmowy o pracę. Na zdrowie, barbarzyńco. No i najlepsze – telebimy, co to się włączały na chwilę przy ostatnich trzech kawałkach. Jak zwykle ktoś pomyślał.

4 komentarze:

pawelk pisze...

No i generalnie się z Tobą zgadzam.
Brzmienie miażdżące, set poprawny, drugi sektor o 50 metrów za daleko - organizator poleciał w ciula, bo nijak nie wynikało to z planu na stronie eventimu i praktyki z poprzednich koncertów... A widać, że jedynka mu się nie sprzedała. Co tam - widać jakoś było. Szkoda, że telebimy obsługiwał jakiś zjeb - ja na jego miejscu bym ich nie włączał w ogóle, niż włączył w 3/4 koncertu i pokazywał scenę z daleka. Wizualizacje przeciętne - mrygało kolorami tyle - po NIN się więcej spodziewałem.

Ale choć z daleka, to NIN widziałem - Down dzień wcześniej zrobił mi dużo lepiej, a FNM pewnie jeszcze pogrąży Trenta. Ale odfajkowane mam, mogę się puszyć przed następnymi pokoleniami.

Dzięki za podśmiechujki, z ludzi, którym kasy brak. ;)

I.Inni pisze...

"ale zabrakło „Perfect Drug”"

Z tego co wiem, to ten utwór nigdy nie był grany na żywo, a sam Reznor niezbyt go lubi.

Monika Pastuszko pisze...

Respekt za "obsługiwaciciela" i "usechniętą".:D (I za świetny tekst też.)

Gonzo pisze...

dankedanke. nie wiem jak, ale samo mi to wychodzi.

a co do perfdruga - ponoć w tej trasie nawet Trent go zagrał z raz czy dwa. i tyle.


weryfikacja: wroing