środa, 3 czerwca 2009

Święty Graal

Pffff, pffff [zdmuchuje kurz z klawiatury]

Więc... tak, wiem, że nie zaczyna się zdania od więc, ale jakoś tak mi pasi.

Więc był sobie superheros. Życie go przytłoczyło. Nie czuł się już potrzebny w świecie zmieniającym się szybciej niż on. W końcu nie młodniał, kondycja powoli siadała, a oczekiwania ludzi nie malały. Poza tym czuł, że należy mu się nie mniej niż innym życie prywatne, rodzina, satysfakcja z pracy, a nie tylko bieganie w pelerynie za złymi facetami w spendexach. Odwiesił kostium do szafy, zajął się własnymi sprawami. Jednak okazuje się że świat znowu go potrzebuje. Sytuacja w jego kraju staje się coraz bardziej krytyczna, jakby ktoś nią sterował, starając wywabić go, doprowadzić do ponownego włożenia trykotu. Nie jest w stanie zrobić inaczej, choć czuje, że jest to szyte zbyt grubymi nićmi, by było inaczej. Postanawia walczyć, choć czuje że nie jest to walka w jego stylu - tą dekadę czy dwie temu silna wojna nie straszyła zagładą atomową aż tak groźnie jak dziś, poza tym wcześniej musiał walczyć z przebierańcami, a nie udaremniać międzynarodowy spisek...

Z czym się nam to kojarzy?

"Strażnicy"?

"DKR"?

"Przyjdź Królestwo"?

Po trosze każdy z tych tytułów, i pierdyliard innych dzieł kopistów Moore'a.

Żeby było zabawniej wcale nie opisałem zarysu fabuły komiksu, tylko powiesci. "Superfolks", bo o tym dziele będzie dziś mowa, to dzieło niejakiego Roberta Mayera. 'Bez litości rżnął koleś z Moore'a', powie ktoś. 'Bez litości poprawił Millerem', doda ktoś inny. I wszyscy będą dalecy od prawdy, jednocześnie mając ją przed oczyma, walącą centralnie w czoło.

Bo tak się śmiesznie składa, że "Superfolks" zostało napisane w 1977 roku, czyli u schyłku komiksowej Ery Bronzu (czy też Brązowego Wieku, goddam, czy jest tego polski odpowiednik???). I to Miller, razem z Moorem i resztą 'rewolucjonistów', wywrócili komiks superbohaterski dopiero dekadę po premierze tej książki. I po uprzecznim przeczytaniu jej.

Mayer napisał klasyczną opowieść o powrocie superherosa... Klasyczną dziś, z perspektywy osób które mają za sobą lata 80-te i 90-te, które wiele zawdzięczają własnie tej pierwszej powieści, która dokonała dekonstrukcji komiksu superbohaterskiego. Bohater "Superfolks", stylizowany na Supermana, przeżywa kryzys wieku średniego, praca go nuży, jego moc maleje, szaleństwa młodości już za nim, a są one tak samo odległe jak chwile chwały, gdy karcił zbrodnicze umysły i szalonych geniuszy, ratując jednocześnie bezbronnych Amerykanów. Okazuje się jednak, że znowu jest potrzebny, i nikt inny nie może pomóc Krajowi Wolności. Tylko on, ale największym wrogiem nie okaże się dawny przeciwnik, czy spisek, ale oczywiście jego własne słabości i wątpliwości. Ale oczywiście wiadomo że da radę.

Mayer poczyna sobie brawurowo, tyb bardziej, biorąc pod uwagę na czasy, w której napisał siążkę. Kreśli portret swojego bohatera ze znawstwem komiksowych universów (Marvela i DC), z szacunkiem, ale i z dystansem oraz humorem, którym skrzy się ta książka. Dla przykładu: głowny bohater pochodzi z planety Kronk, jedyną substancją która może mu zaszkodzić jest Kronkit, a wychował się w Littletown. Takich patentów jest tu na tony.

Autor wywraca jednak motyw superherosa na lewą stronę, nie tylko pokazując że ma on życie prywatne i popełnia błędy, tak jak bohaterowie Srebrnej Ery amerykańskiego komiksu, ale i że jest po prostu człowiekiem, dalekim od heroizmu, chcącym po prostu mieć święty spokój. Ta powieść to w końcu także powiew nostalgii, i za Stanami Zjednoczonymi których już nie ma, sprzed ostatniego, finałowego etapu Zimnej Wojny, jak również za nieskazitelnymi herosami.

"Superfolks" to książka, o której spokojnie można napisać że jest wizjonerska, zwłaszcza że mówi się tak o strażnikach, napisanych dopiero dekadę potem, a bazujących na sprawdzonych już wcześniej patentach. Dlaczeto to jednak powieść, a nie komiks? Nie mnie osądzać, może na graficzne przedstawienie tak dojrzałej jak na ten okres medium komiksowego historii było po prostu za wcześnie, zwłaszcza że to raczej historyjka dla dorosłych. I wulgaryzm sie trafi, i scena pykania (która okazała się dla nastoletniego Kurta Busieka pierwszym powodem by wchłonąć tą książkę), i szeroko rozumiana niepoprawność polityczna.

Z mojego - jako współczesnego fascynata komiksu - punktu widzenia, jest to jednak fajna wycieczka w historię. Okazuje się że przełom roku 1986 nie był wcale taki duży. Ani "Łoczmeni", ani "DKR" nie było tak naprawdę rewolucją, a tylko trawestacją przewrotnej i prowokacyjnej opowiastki dla dużych chłopców. Owszem, dzieło Moore'a jest wybitne formalnie, dzięki zabiegom jakie zastosował należy w moich oczach do czołówki komiksiarzy. Ale to nie on wymyślił wywrócenie superherosów na lewą stronę. Zrobił to (jak wydaje mi się obecnie, dopóki ktoś nie zapoda mi jakiegoś jeszcze starszego zagubionego manuskryptu) Robert Mayer, któremu Moore zawdzięcza nie tylko "Łoczmenów", ale też "Co się stało z człowiekiem jutra?", czyli ostatnią historię o Supermanie, też opartą na "Superfolksach".

Wpływ tej książki na lata 80-te jest trudny do przecenienia, co wynika nie tylko z moich wniosków, ale też z przedmowy autorstwa wspomnianego już Busieka. Jak sam uważa, bez "Superfolks" nie było by "Astro City", które muszę w końcu przeczytać, prawdopodobnie też "Marvelsów". Do inspiracji tą książką przyznają się Grant Morrison i Neil Gaiman (o Moorze nie wspominając). Szczerze polecam zapoznanie się z tym wynalazkiem, który pomimo swojej prototypowości dla całej Nowej Ery (czy też Mrocznej, jak wolą niektórzy) komiksu, nie stracił prawie nic ze swojego uroku. Na pewno nie można mu zarzucić archaicznego kadrowania, słabej kompozycji plansz, czy kiepskich kolorów. Mimo wszystko, jak wiadomo, róża ma kolce. Nikt nie zdobył się jeszcze na wydanie tej książki po polsku, i raczej się nie zdobędzie - historia osadzona jest w realiach USA końca lat 70-tych, i jest tak nasiąknięta popkulturą, że niemal niemożliwym jest wyłowić wszystkie konteksty (tu przykład Buśka, który pomimo amerykańskich korzeni cały czas nie czuje się osobą która ogarnęła wszystkie nawiązania).

Jednak - nawet w orginale - polecam. Po lekturze tej książki spojrzenie na klasykę amerykańskiego komiksu trykociarskiego nigdy już nie będzie takie samo.


Pod skryptem: komiks... tfu, książka po 25 latach, doczekała się limitowanej reedycji pół dekady temu (ale spoko, jest kolejne wydanie). Wyobraźcie sobie że specjalnie na tę okazję, okładkę machną Dave Gibbons. A okładka wygląda tak. WOW!
<==





Wielkie mega bigapy dla Marcela, robiącego dziś za sponsora wydania bloga. Dzięki wielkie, oddam pewnie tą samą drogą co do mnie dotarło.

10 komentarzy:

brzozo pisze...

D: oh noez! Coś się urwało!

Gonzo pisze...

sie nie urwało, niechcący niepełna wersja weszła na stronę :]

Marceli pisze...

nie ma za co, to raz.
a dwa - może dzięki temu wpisu, wyciągnę zakurzone tłumaczenie, poprawię je po raz pincetny i po raz pincetny spróbuję dyskretnego mailowego nękania tych, co stać na wtopienie paru tysięcy w publikację tego tytułu.

Gonzo pisze...

I chwalebna to ambicja, i nieco naiwna jak mniemam. Dla wydawców komiksów to zbyt literackie (tu czekam aż Szymon się tradycyjnie ze mną nie zgodzi...), dla literackich zbyt komiksowe, dla wszystkich zbyt amerykańskie w osadzeniu w popie. acz fajno by było, bo jest to warte wydania.

holcman pisze...

Przemku, ależ zgodzę się! :-)
Dla wydawców komiksów to jest po prostu książka (chociaż Manzoku coś przebąkiwało, że zaczną książki wydawać, więc może oni), a dla wydawców książkowych to będzie nawet nie tyle zbyt komiksowe, co hermetyczne. Mocne zanurzenie w amerykańskiej popkulturze lat 70. sprawia, że będzie to książka w pełni czytelna jedynie dla nielicznych wtajemniczonych. Generalnie za duże ryzyko. Szczególnie w tych niepewnych czasach.

holcman pisze...

Przepraszam za posta pod postem, ale dopiero jak go wysłałem to mnie naszło, że to właśnie z powodu podobnej hermetyczności cały czas nie wydano u nas "The Amazing Adventures of Kavalier & Clay" Michaela Chabona, autora przecież w Polsce popularnego (Cudowni chłopcy, Związek żydowskich policjantów). A takie "The Amazing Adventures of Kavalier & Clay" to przecież nawet Pulitzera dostało.

Marceli pisze...

A nawet zdarzyło mi się sondować temat Cavaliera u paru zaprzyjaźnionych, tak zupełnie na rybkę, samą tylko zajawką, ale jak dochodziłem do momentu w którym tryskam entuzjazmem, że och, ach, tyle ciekawostek z życia znanych komiksiarzy, takich a takich i jadę litanią nazwisk, to zrozumienie opuszcza oczy rozmówców.:) Też myślałem, że skoro wydano na ślepo Chłopców i Yddish polując na zyski z przyszłego filmu Coenów, to będzie cokolwiek, jakieś echo. Ale nul. A książka przecież przecudna i można ją sprzedać tez nie komiksowym nerdom, bo nawet na poziomie fabuły się doskonale broni.

klc pisze...

Zgadzam się, że Kavalier i Clay to książka przecudna (w odróżnieniu, niestety, od Yiddish Policemen, przy których myślałem, że zdechnę z nudów). No, ale, panie święty, to przecież o komiksach, więc się nie sprzeda.

adler pisze...

Gonz, ja rozumiem, że można mieć kurwa dysleksję, i pomylić czasem masarza z masażem, ale żeby napisać "tym bardziej, biorąc pod uwagę na czasy, w której napisał książkę" to trzeba być upuszczonym przez akuszerkę na głowę. parę razy, bo noworodek sliski.
weź to popraw, do kurwy nędzy, to jest jakiś bełkot!

klc pisze...

A tam, bełkot. Dialogi z "Wojny polsko-ruskiej" się Gonzowi przełożyły na pisanie. Tam cały czas tak mówią i niektórzy twierdzą, że to arcydzieło :p