środa, 10 lutego 2010

Od dziś mówcie mi Laslo

Blog zapuszczony, jestem w stanie ogólnego rozjazdu, pogłębiającego się rozpadu osobowości, oraz szeroko rozumianego i profesjonalnego (zero fuckupów!!!) rozmieniania się na drobne. Liczniczek jednak nieodwołalnie dociąga do 60K klików, co działa na mnie, lenia, mobilizująco. Z boku, z telewizora, naćpany Johnny Depp postękuje w adrenochromowej malignie, a del Toro informuje go przy wtórze hendrixowskiej interpretacji "Gwieździstego Sztandaru", że wziął dużo za dużo.

To znak. Znak, że czas podzielić się refleksjami ze sztuki "Trip 71", która miała premierę 6 stycznia, a którą miałem okazję oglądać. Możliwe że Studio Teatralne Koło będzie ją jeszcze wystawiać (ostatniego dnia sala była pełna), a hasło 'sztuka na podstawie "Lęku i odrazy w Las Vegas" Thompsona' brzmi kusząco, więc moje postękiwania może się na coś komuś zdadzą.

Po pierwsze - uważam że my, blogersi, produkując się w sieci o filmach, komiksach czy grach, popełniamy recenzje, nie ważne jak argumentują to osoby, które uważają że jest inaczej. Może nie robimy tego zgodnie z regułami sztuki (na szczęście), może nie zawsze mamy pełną wiedzę formalną i historyczną na temat poruszanego zagadnienia (dzięki bogu), ale nie da się odmówić, że te płody odpowiadają słownikowej definicji recenzji.

No to to coś poniżej to nie będzie recenzja, ani trochę. Z teatru jestem w lesie. Nie mam o nim minimum wiedzy, potrzebnej do wyrażania fachowych opinii. Nie da rady pracować, regularnie grać, czytać książki i komiksy, jeść, pisać, łazić do kina, spać, wdrażać w czyn własną interpretację konstruktu znanego jako 'życie rodzinne', czasem odwiedzić galerię, i jeszcze być ogarniętym w teatrze. No ja, cholera, nie umiem. A żałuję. Poniższy tekst będzie więc nie opinią osoby wiedzącej coś o zagadnieniu które porusza, a raczej radosnym, fanowskim bełkotem.

Po drugie - jestem fanem Thompsona. Wiadomo. Gonzo. Gdyby znalazł się ktoś dostatecznie pozbawiony wyobraźni i zaproponował mi stałą kolumnę, gdzie mógłbym wyżywać się publicystycznie na naszej rodzimej rzeczywistości, wynaturzając ją i naciągając jak gumową membranę, nie zastanawiałbym się ani chwili. Podobna propozycja co prawda zdążyła już paść, niestety nie poszły za nią żadne deklaracje dotyczące gratyfikacji pieniężnej*. No i Polska nie jest jeszcze na takie coś gotowa. Ale gonzo-żurnalistyka to JA. A przynajmniej chciałbym być gonzo-żurnalistą. Stop. Cholera. Zasrany determinizm, kryjący się w imionach i nickach. Ja jestem Gonzo. I jestem żurnalistą. Coś jest na rzeczy.

Tak więc, jako fan adaptacji Gilliama, książki w wersji oryżynalnej i naszej (a nawet cyfrowy ziom jej tłumacza), lansujący się obecnie na osobnika wczytującego się w cegłę z felietonami Thompsona w oryginale, na adaptację jego najbardziej znanej książki nie pójść nie mogłem.

Cholera. Ja to mam talent do wstępów...



Pierwszy kontakt - informacje prasowe, wypowiedzi reżysera dla mediów. I tu coś chrupie. Okazuje się że "Lęk i odraza..." to autobiografia Thompsona. Autorom tejże wypowiedzi totalnie pojebał się podmiot liryczny z autorem jako takim. Czyli gonzo-dziennikarstwo to niezmącony fantazją strumień świadomości osobnika, który po prostu lubi sobie przyćpać? Cóż, podchwytliwe zagadnienie, można się było pośliznąć, w końcu to oparte na doświadczeniu Thompsona.

No ok, kij z tym.

A towarzyszem doktora Duke'a jest doktor Laslo. Nagle zapasiony Meksykanin stał się Węgrem. Nie wiem dlaczego, nie wiem po co. No dobra, taka interpretacja artystyczna.

Ogólnie interpretacja artystyczna była dość osobliwa. Kaziążka, która kondensuje pewien stan ducha w określonym miejscu i czasie (początek lat 70tych, west coast), okazała się być książką uniwersalną. Chemiczny kac hippisów po erze Wodnika daje się też interpretować jako zawód konsumpcyjnym stylem życia. Niektórzy potrafią tę książkę interpretować właśnie tak - ja nie. Ale ja jestem osobą mało otwartą i złośliwą (co piszę bez uszczypliwości wobec tych, co mają inaczej).

Każdy ma jednak prawo do interpretacji własnej, pomyślałem sobie wspaniałomyślnie, w końcu wielowymiarowość, nawet niecelowa, przedłuża życie dzieła i zwiększa jego wymiar, więc jest wartościowa. No może poza sytuacjami, gdy dziełu brak tego pierwszego, przemyślanego wymiaru, a autor żeruje na tym, że ludzie sobie coś mądrego dośpiewają, i jakoś to pójdzie...

Ale ok. Czarna scena, gasną światła, zaczyna się. Gonz... Laslo w stroju baletnicy wiruje na karuzeli, Duke się pęta. Retrospekcja. Hotel w Los Angeles, karły z telefonem, porady prawnika, który sugeruje hawajskie (o ile pamiętam nie padło hasło Acapulco) koszule. Duke na to przystaje, po czym zakłada czarny garniak na gołą klatę, i wygląda z markerowymi tatuażami jak Pająk Jeruzalem bez frymuśnych okularków.

Dobry akcent na początek.

Potem jest już gorzej. Do przedstawienia załapał się prawie ten sam komplet scen co do filmu. W efekcie ginie zupełnie przesłanie książki. Przepadła refleksja nad tym, że lata żarcia LSD zostawiły ślady nie tylko na mózgu, ale i na rzeczywistości, a wiara w siłę miłości okazała się naiwną maską zasłaniającą koszmary eozgrywające się na świecie. Wymowa antykonsumpcyjna (lol) też jakoś z za kurtyny, gdzie pewnie siedział Pan Lezysel, głowy nie wystawiła.

Zamiast tego, przez jakieś 90 minut, dwóch naćpanych po dziurki w nosie jegomości szlaja się po Vegas, walcząc z niesforną rzeczywistością. Jak wiadomo - rzadko wygrywają, raz śmieszno, raz straszno, momenty są, dobre dialogi też. A gdy całość zaczyna męczyć, to Duke nagle zostaje sam, zadziera głowę, patrząc gdzieś w bok publiczności, i w drewniany sposób wygłasza monolog o smutnym przełomie dekad i końcu czasu Dzieci Kwiatów. Zgrzyta to, jak jeżdżenie paznokciami po tablicy. Jako że publika pamięta już, po co tych dwóch dziwaków pojechało do Vegas i o co wogóle miało chodzić w przedstawieniu, to w finałowej scenie udaje im się szczęśliwie znaleźć Amerykański Sen. Koniec. Oklaski. Przestaję ziewać, kurtuazyjnie czekam aż aktorzy przestaną wyłazić po kolejne brawa i wracam do domu.

Nie twierdzę że to złe przedstawienie. Jest nierówne. Momentami się dobrze bawiłem, co chyba jest określeniem najlepszym. Katharsis nawet się o mnie nie otarło, intelektualnie stymulowany się nie czułem, natomiast momentami się mi całość ciągnęła. Nierówna też sztuka wydawała mi się aktorsko. Osłabiał mnie odtwórca głównej roli. Można powiedzieć, komplementując typa, że postawił na oryginalność, luźno traktując materiał źródłowy, oraz odcinając się od martwego już pierwowzoru postaci w jaką się wcielił. Osobiście skłaniam się raczej do stwierdzenia, że taki z niego Duke, jak z gumy do żucia szelki. Taki no... teatralnie nadekspresyjny, poetycki, wzniosły, zastraszony rzeczywistością. Wyszedł mu zaledwie neurotyczny cień bezczelnego i wrednego pismaka, uważającego się za śmietankę sportowej żurnalistyki. Dużo lepiej wypadł Gon... Laslo. Kolo krągławy, zapuszczony, momentami dosadny, acz daleki od grozy, jaką potrafił budzić del Toro w scenach, gdy gra kwasowe zamroczenie. Nie widziałem Acosty w żadnym filmie, mogę odnosić się tylko do książki i dzieła Gilliama. Może jego adaptacja mnie ukierunkowała - pewnie tak, dlatego stękam. Śmiem przypuszczać, że to odtwórca tej roli wpadł na pomysł ustylizowania Duke'a na najbardziej znanego komiksowego gonzo-dziennikarza. Typ miał bródkę wystrzyżoną na Ra's al Ghula. Nie znam przypadku takiego strzyżenia brody bez zajarania Batmanem, tudzież komiksem. Inna sprawa że motyw z Pająkiem załapałem ja, optymistycznie patrząc może jeszcze 2 inne osoby. Dla mnie fajne. Ale warto było? Raczej nie.

Ale nie na wszystkich jojczę. Pomyłką był udział pani Buzek, w rolach epizodycznych wpiętych raczej na siłę, dla dodania jej nazwiska do afisza. Pewnie lubi filmy z Deppem. Nie no, jestem złośliwy, pewnie to fanka wszystkich wydanych w Polsce książek Thompsona. Ale jak ktoś w niewiadomym celu wzbogaca swoją kreację nieśpiesznym stepowaniem, to u mnie się tak kończy. Rewelacyjny natomiast był delikwent który grał męskie epizody, niejaki Bartłomiej Bobrowski. Nie znam, nie wiem, ale gość ma klasę, nie ważne czy robił za prokuratora okręgowego w basenie, czy hotelową recepcję. Zasadniczo dziwne że nie zagrał Duke'a, ale najwyraźniej jak ktoś najmłodszy w ekipie, to musi swoją kolejkę zapychania dziur odbębnić.

Co jeszcze było dobre? Scenografia. Prosta, ascetyczna, momentami nawet zerowa, bo wszystko załatwiało oświetlenie. Minimalizm jednak był w pełni zrozumiały, i zostawał więcej miejsca na scenie aktorom. Bardzo fantazyjne i błyskotliwe wykorzystanie pięciu rekwizytów na krzyż. No mistrz po prostu.

Całościowo - sztuka jak dla mnie średnio udana, warta zobaczenia tylko i wyłącznie ze względów poznawczych, na zasadzie 'co Polacy potrafią z Thompsonem na scenie zrobić'. No i ważna, by móc uchodzić za tegoż agregata fanboja, i jako taki się wozić. Z perspektywy fanboja jednak mało oddawało toto książkę, no i było w sumie zbędne, biorąc pod uwagę adaptację Gilliama. Przedstawienie nic nowego, poza Pająkiem, nie wnosi. Acz jest na scenie i na żywo. Co mi jakoś szczególnie dobrze nie robi, gdy się nudzę.

Ale ja się nie znam, i jestem fanbojem. Nie kończyłem teatroznawstwa. Znajomy kończył. Jemu się podobało. Ale on nie czytał książki. I nie widział filmu.

Brak komentarzy: