piątek, 16 sierpnia 2013

Wolverine. Krótko na temat.

Jestem offline ostatnio, ale ponieważ Ginekolog Kraków mówi mi pod poprzednim postem, że warto wchodzić na mojego bloga, to zrobię szybką wrzutkę, tak dla przypomnienia jak to się robi.

Wolverine - jak w temacie posta. Premiera filmowa ze świata Marvela. Solowe przygody ulubionego X-mena wszystkich dużych chłopców (a za co go lubimy? #mamotymtonke). Kontynuacja X-men Geneza: Wolverine sprzed 4 lat ( #oczymtezmamtonke). A może czegoś innego, kto nadąży za specami z Fabryki Snów...

I jak?

I srak.

Chociaż prawie każdy kto mógł to mieszał z błotem poprzedni solowy występ Rosomaka, mnie się film podobał, głosiłem to wszem i wobec (co jest dowodem albo mego braku gustu, albo konsekwentnego nonkonformizmu, możliwe że obu powyższych). Po wyjściu z kina z nowej części byłem natomiast zdziwiony - jak, mając taki samograj, można było z bólem wycisnąć takiego kasztana???

Po kolei.

Nowy film to adaptacja klasycznego komiksu Claremonta i Millera z 1982 roku, miniserii która fajnie płynąc gdzieś między noirem a kliatami samurajskimi i ninja, po raz pierwszy w 4 zeszytach prezentuje solowy portret Wolverine'a. Miniseria wyszła ostatnio w ramach WKKM, młodzież ogarniająca tylko Spidermana i Avengersów raczej przyjęła ją chłodno, ja tam lubię. Nieokrzesany gaijin i wpisuje się w samurajskiego ducha wojownika który nigdy się nie poddaje, i kontrastuje ze sztywną japońską etykietą, gdzie poddanie się emocjom jest uważane za słabość. Fajny album. Lubię choć to oldschool.

Co ma z nim wspólnego film? Wstęp, japoński setting oraz bohaterów. Reszta jest luźną wariacją na temat panujących w komiksie relacji, bo o wydarzeniach trudno mówić. Fabuła prawdopodobnie przeszła przez hollywoodzką maszynkę do mielenia mięsa, i zamiast krwistego steku wyszła przetworzona papka, niepodobna do materiału z której ją zmielono.

Jest głupio. Jest momentami debilnie. Jest obowiązkowy twist, który świadczy o upośledzeniu czarnych charakterów, bo przekombinowali, i przez cały film w pewnym celu doprowadzają na siłę do sytuacji z filmu początku, kiedy spokojnie mogli zrealizować swój cel, mając podane to co chcieli na tacy. Niestety wtedy film byłby krótszy o 90 minut, zabrakło by wątku romantycznego, nie było by paru walk (w tym absolutnie beznadziejnej w swoim idiotyzmie szarży na pagodę pośród nindżów szyjących z łuków), nie było by możliwości nakręcenia dramy. Ale wtedy przynajmniej fabuła trzymała by się kupy.

Jackman specjalnie na użytek sceny z gołą klatą nie pił wody tyle czasu, że dostał zawrotów głowy z odwodnienia, za to jego mięśnie (większe i lepsze niż dotąd!!!) są jeszcze bardziej opięte skórą, jeszcze bardziej wyeksponowane. Brawo dla niego, szkoda że poświęcał się na użytek tak średniego filmu. Realizacja jest niby OK, słabiej z walkami, kręconymi rozdygotaną kamerą (steadycamem?) z tak bliska, że nie wiadomo kto kogo. Wygląda to marnie, ale za to udało się utrzymać rating PG-13 (przez który to rating projekt ponoć opuścił Aronofsky, który chciał trzasnąć porządną, mocną R-kę). Szkoda.

Dodatkową zmarnowaną szansą jest związek pomiędzy Origins, które kończy się scenką w Japonii (paczcie, fani, damy wam ekranizację albumu Millera i Claremonta!) a kontynuacją, która w Japonii się dzieje. Bo tego związku w kwestii chronologii po prostu nie ma. Originsy dzieją się jeszcze przed pierwszymi X-menami filmowymi, Wolverine nie zna szkoły mutantów, działa solo, ma emo i w ogóle. Najnowszy film dzieje się już po wydarzeniach z X-men 3: Ostatni bastion.

Tak jakoś w trakcie realizacji wyszło że wzięli na warsztat niby klasyczną i sprawdzoną fabułę, ale zostawili z niej tylko bohaterów. Jest to kontynuacja niby części poprzedniej, ale niezwiązana z nią na dobrą sprawę (za to jest w finale podpięcie do zbliżającej się nowej części przygód mutantów, więc marketingowo plus, komuś należy się premia). Pojawiają się niby postacie z universum, ale totalnie bez sensu i w formie mało związanej z pierwowzorem, dowodem na brak szacunku wobec fanów jest silver samurai, będący tutaj mechem z adamantium, a o absurdalnym celu jego budowy i kontrukcji nawet nie napiszę, by nie spoilerować. Strzelający laserem z dupy Deadpool z Origins to przy tym pikuś.

Po cholerę więc brać dobry komiks, i nic z niego prawie nie zostawić? Nie wiem. Na diabła brać bohaterów i zupełnie ich pozmieniać, żeby zadowolić fabularne fanaberie kogoś z armii scenarzystów? Też nie wiem.

Wolverine to nie jest zły film, to średniak z porządnymi efektami, ale marnujący zupełnie potencjał i pierwowzoru, i tytułowego antyherosa. Jako fan Rosomaka mam nadzieję że więcej o nim solowych filmów robić po prostu nie będą. Wolverine + Japonia, myślałem parę lat temu, kapitalne połączenie, nie da się tego spieprzyć. Dali radę.

To już dużo lepszy Pacific Rim - bezpretensjonalne live action anime, gdzie gigantyczne mechy łomoczą Godzillę, po kolanka brodząc w oceanie. Nic z projekcji poza czterema obrazkami nie zostało mi w głowie, ale bawiłem się przednio (Del Toro na reżysera nowych Star Warsów!!!), bo ktoś potrafił sklecić prostą historię, bez brnięcia w głupotę i próbę nadania całości głębi. W Wolverinie w tą stronę poszli (jest fabuła, są retrospekcje, są oniryczne wizje senne, srutututu, pewnie i odwołania do Bergmana się da z naleźć) i na tym chyba polega problem. Ktoś przesadził. Ktoś nie ściągnął cugli. Kto inny stwierdził 'kij z komiksem, zrobimy to lepiej'. Zabrakło Bryana Singera w fotelu producenta. Nie zabrakło w tym fotelu gościa od Diabeł ubiera się u Prady czy filmów o uroczych szczeniaczkach. No i wyszedł klops.


Pod skryptem: a Rosomak w Nagasaki dżampuje grubeeeego szarka...

Poza tym jak on może pamiętać wydarzenia z wojny po resecie przy okazji Weapon X???

Miało być krótko, lol. Ta, jasne...

1 komentarz:

Imogen pisze...
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.