I jak?
I srak.
Chociaż prawie każdy kto mógł to mieszał z błotem poprzedni solowy występ Rosomaka, mnie się film podobał, głosiłem to wszem i wobec (co jest dowodem albo mego braku gustu, albo konsekwentnego nonkonformizmu, możliwe że obu powyższych). Po wyjściu z kina z nowej części byłem natomiast zdziwiony - jak, mając taki samograj, można było z bólem wycisnąć takiego kasztana???
Po kolei.
Nowy film to adaptacja klasycznego komiksu Claremonta i Millera z 1982 roku, miniserii która fajnie płynąc gdzieś między noirem a kliatami samurajskimi i ninja, po raz pierwszy w 4 zeszytach prezentuje solowy portret Wolverine'a. Miniseria wyszła ostatnio w ramach WKKM, młodzież ogarniająca tylko Spidermana i Avengersów raczej przyjęła ją chłodno, ja tam lubię. Nieokrzesany gaijin i wpisuje się w samurajskiego ducha wojownika który nigdy się nie poddaje, i kontrastuje ze sztywną japońską etykietą, gdzie poddanie się emocjom jest uważane za słabość. Fajny album. Lubię choć to oldschool.
Co ma z nim wspólnego film? Wstęp, japoński setting oraz bohaterów. Reszta jest luźną wariacją na temat panujących w komiksie relacji, bo o wydarzeniach trudno mówić. Fabuła prawdopodobnie przeszła przez hollywoodzką maszynkę do mielenia mięsa, i zamiast krwistego steku wyszła przetworzona papka, niepodobna do materiału z której ją zmielono.
Jest głupio. Jest momentami debilnie. Jest obowiązkowy twist, który świadczy o upośledzeniu czarnych charakterów, bo przekombinowali, i przez cały film w pewnym celu doprowadzają na siłę do sytuacji z filmu początku, kiedy spokojnie mogli zrealizować swój cel, mając podane to co chcieli na tacy. Niestety wtedy film byłby krótszy o 90 minut, zabrakło by wątku romantycznego, nie było by paru walk (w tym absolutnie beznadziejnej w swoim idiotyzmie szarży na pagodę pośród nindżów szyjących z łuków), nie było by możliwości nakręcenia dramy. Ale wtedy przynajmniej fabuła trzymała by się kupy.
Jackman specjalnie na użytek sceny z gołą klatą nie pił wody tyle czasu, że dostał zawrotów głowy z odwodnienia, za to jego mięśnie (większe i lepsze niż dotąd!!!) są jeszcze bardziej opięte skórą, jeszcze bardziej wyeksponowane. Brawo dla niego, szkoda że poświęcał się na użytek tak średniego filmu. Realizacja jest niby OK, słabiej z walkami, kręconymi rozdygotaną kamerą (steadycamem?) z tak bliska, że nie wiadomo kto kogo. Wygląda to marnie, ale za to udało się utrzymać rating PG-13 (przez który to rating projekt ponoć opuścił Aronofsky, który chciał trzasnąć porządną, mocną R-kę). Szkoda.
Dodatkową zmarnowaną szansą jest związek pomiędzy Origins, które kończy się scenką w Japonii (paczcie, fani, damy wam ekranizację albumu Millera i Claremonta!) a kontynuacją, która w Japonii się dzieje. Bo tego związku w kwestii chronologii po prostu nie ma. Originsy dzieją się jeszcze przed pierwszymi X-menami filmowymi, Wolverine nie zna szkoły mutantów, działa solo, ma emo i w ogóle. Najnowszy film dzieje się już po wydarzeniach z X-men 3: Ostatni bastion.
Tak jakoś w trakcie realizacji wyszło że wzięli na warsztat niby klasyczną i sprawdzoną fabułę, ale zostawili z niej tylko bohaterów. Jest to kontynuacja niby części poprzedniej, ale niezwiązana z nią na dobrą sprawę (za to jest w finale podpięcie do zbliżającej się nowej części przygód mutantów, więc marketingowo plus, komuś należy się premia). Pojawiają się niby postacie z universum, ale totalnie bez sensu i w formie mało związanej z pierwowzorem, dowodem na brak szacunku wobec fanów jest silver samurai, będący tutaj mechem z adamantium, a o absurdalnym celu jego budowy i kontrukcji nawet nie napiszę, by nie spoilerować. Strzelający laserem z dupy Deadpool z Origins to przy tym pikuś.
Po cholerę więc brać dobry komiks, i nic z niego prawie nie zostawić? Nie wiem. Na diabła brać bohaterów i zupełnie ich pozmieniać, żeby zadowolić fabularne fanaberie kogoś z armii scenarzystów? Też nie wiem.
Wolverine to nie jest zły film, to średniak z porządnymi efektami, ale marnujący zupełnie potencjał i pierwowzoru, i tytułowego antyherosa. Jako fan Rosomaka mam nadzieję że więcej o nim solowych filmów robić po prostu nie będą. Wolverine + Japonia, myślałem parę lat temu, kapitalne połączenie, nie da się tego spieprzyć. Dali radę.
To już dużo lepszy Pacific Rim - bezpretensjonalne live action anime, gdzie gigantyczne mechy łomoczą Godzillę, po kolanka brodząc w oceanie. Nic z projekcji poza czterema obrazkami nie zostało mi w głowie, ale bawiłem się przednio (Del Toro na reżysera nowych Star Warsów!!!), bo ktoś potrafił sklecić prostą historię, bez brnięcia w głupotę i próbę nadania całości głębi. W Wolverinie w tą stronę poszli (jest fabuła, są retrospekcje, są oniryczne wizje senne, srutututu, pewnie i odwołania do Bergmana się da z naleźć) i na tym chyba polega problem. Ktoś przesadził. Ktoś nie ściągnął cugli. Kto inny stwierdził 'kij z komiksem, zrobimy to lepiej'. Zabrakło Bryana Singera w fotelu producenta. Nie zabrakło w tym fotelu gościa od Diabeł ubiera się u Prady czy filmów o uroczych szczeniaczkach. No i wyszedł klops.
Pod skryptem: a Rosomak w Nagasaki dżampuje grubeeeego szarka...
Poza tym jak on może pamiętać wydarzenia z wojny po resecie przy okazji Weapon X???
Miało być krótko, lol. Ta, jasne...
1 komentarz:
Prześlij komentarz