Nie wypada bym twierdził że jestem znawcą hąkońskich mordobić. Nie mam czasu na pogłebianie wiedzy - za dużo zjadają mi w międzyczasie komiksiki i konsole. Mogę chyba jednak stwierdzić że jestem smakoszem. Staram się śledzić filmografię Jeta Li. Nadrabiam braki z Jackiego Chana. W nieskończoność powtarzam filmy z Brucem (z czasem stwierdzam że może i Wejście Smoka jako jedyne ma sensowną fabułę, ale to Gra śmierci ma najlepsze mordobijki).
Powiedzmy więc, że nieco tego towaru przez lata obejrzałem.
Nie wiem na czym polega myk, ale w dalszym ciągu uważam że kto by się za temat nie brał, to i tak najlepsze choreografie w Chinach robi Yuen Woo-ping. Jakoś tak od 30 lat. Bez zmian. I najlepieje jest, jak gość jedzie w styl pijanej pięści.
Tu mógłbym spokojnie pieprznąć dygresję o jego dokonaniach, czterech dekadach reżyserii, doglądania efektów specjalnych, ogarniania choreografii i impetu jaki wywarł na Hollywood. Mógłbym długo, od Dawno temu w Chinach z Jetem, czy Pijanego Mistrza z Chanem, przez Matrixy, Przyczajone Tygrysy i Kill Billa, aż po całkiem niedawne Zakazane Królestwo. Gość zrobił dużo, i jest o czym pisać, ale to temat na oddzielny wpis. Dziś nie o tym.
Ostatni film jaki gość wyreżyserował to Prawdziwa legenda. Średni. Taka sobie i wtórna fabuła. Gdy główny boss dostaje wpierdól (i umiera!!!) okazuje się że to tylko 3/4 filmu, i fabuła ciągnie się dalej. Mieszają się motywy zemsty, rodzinnych niesnasek, samookreślenia i odkrywania własnych możliwości, zatracania w alkoholu z tanią chińską transcendencją, generalnie sieczka. Coś, jakby ktoś obejrzał z 5 całkiem udanych chińskich filmów z ostatniej 20-latki, i postanowił zrobić z nich zgrabny zlepek.
No to się kurwa nie udało.
Fabularnie jest głupio, za dużo grzybów w barszcz, nie wiadomo do czego dąży historia i co ma być jej finałem (skoro pokonanie antagonisty nie jest, to co ma niby być?). Nie wiadomo co napędza bohatera (bo to sie za często zmienia, i sam fakt że gość się gubi utrudnia tylko zrozumienie go). Nie wiadomo w końcu o czym/kim jest to historia. O zemście? Nie, bo zostaje za szybko wymierzona. O czymśtam? pleplelpe. Chodzi generalnie o to, że gość ma w finale pokazać że jest zajebisty i triumfuje. Wiem. Ale jest to pokazane do dupy.
Skoro film jest tak średni, że prawie słaby, to dlaczego o nim piszę?
Bo ręka Woo-pinga jest tu wyczuwalna. Może gość się zestarzał, i nie czuje że fabuła jest nieskładna, a dialogi żadne (a nie autoironiczne, jak kiedyś), ale za to dalej czuje typ sekwencje akcji. Nie wiem czy to on choreografię ogarniał, ale jest w tym jego sznyt. Kolesie skaczą, latają, main hero ćwiczy swój styl z Bogiem Wushu, a jak przychodzi co do czego to trzaska sie z gościem co ma zbroję przyszytą do własnego ciała. Jest fun. Jest ładnie. Walki są dynamiczne, pomysłowe, i jest na co patrzeć.
A potem z dupy (co jest niemal tak bezsensowne, jak cały ten film), gość zaczyna lecieć stylem pijanym. I o ile jest to fabularnie do bani, to choreograficznie jest cacy. Ja lubię. ja uwielbiam. I już wiem którą postacią będę napieprzał w Dead or Alive 5. Chrzanić Ryu Hayabusę.
Płenta jest mało krzepiąca. Kino z Hąkągu jednak oglądam tylko dla mordobić, ciekawe nagradzają mi momenty nudy albo przewijania czczego pierdolenia. Jak chcę fabuły, to nie sięgam po filmy gdzie są Żółci Panowie. True Legend to jedna z produkcji które są porządnie wykonane, średnie fabularnie, ale jak się leją, to jest fajnie, zwłaszcza jak za kołnierz nie wylewają. Nie wiem, mam wrażenie że za rzadko ostatnio mordobicia oglądam, bo starsze fundowały mi większą ekstazę. Możliwe. A może to kwestia tego że leją się za mało, ale jak się już coś dzieje, to się dzieje.
Nie hajpuję. Nie polecam każdemu. Ale koneserzy powinni obejrzeć jednak.
+2 do score'a za:
Davide'a Caradine'a w jednej ze swoich ostatnich ról (i tu, w przeciwieństwie do Cranka, nie ginie zamordowany przez dziwkę);
plakat, który jest w swojej oldskulowości przegenialny. To ta graficzka co wrzuciłem powyżej. Weź mie to ktoś kup, co???
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz