Od jakiegoś czasu nie ogarniam i nic na to nie poradzę. Za mało czasu, za mało energii, a rzeczywistość jest gdzieś tam hen, i nie pozwala mi nadrobić zaległości. Chociaż jestem fanbojem Sergio Leone i jego Trylogii, lubię grać w strzelaniny i posiadam konsole, ta przypadłość dała o sobie znać faktem, że
Read Dead Redemption przeszedłem ze zdaje się że niemal dwuletnim poślizgiem.
Nic to nie zmieniło. Chociaż gra była mało świeża, to i tak mnie rozwaliła na łopatki. To jedna z najlepszych produkcji na tą generację konsol, jedna z najlepszych gier w jakie grałem, i wielokrotnie zdobyty tytuł gry roku 2010 jest w pełni zasłużony.
Co mnie rozpieprzyło w tej grze? Parę rzeczy.
Swoboda zwiedzania Dzikiego Zachodu w jego różnych wariantach. Jest i Texas, i Meksyk, i bagna jak z Luizjany, i bardziej sprzyjające klimaty gdzie tylko pól bawełny zabrakło (ciekawe dlaczego). Są i ośnieżone góry, są wielkie kaniony. W ten świat wkomponowano fajną historię o zemście, lojalności, i byciu bohaterem wbrew sobie, ale w imię wyższych, choć zupełnie osobistych i prywatnych wartości. Jest dramat, jest emo, są zwichnięte życia wyrzutków, którym wydało się że nawet dla nich pisane jest choć trochę szczęścia. W całość wbudowano kapitalny gameplay. Gdy nie zwiedzałem, nie łapałem koni na lasso do ujeżdżenia, to zawsze czekało więcej atrakcji niż byłem w stanie ogarnąć. Łapanie wyjętych spod prawa (oczywiście za ALIVE płacą więcej, więc zabawniej), polowanie na borsuki, zaliczanie licznych sidequestów, hazard, szukanie pokitranych skarbów, atakowanie w pojedynkę różnych siedlisk bandytów, wyścigi rydwanów, zabawy co nie miara. Nie mam gry skończonej na 100% (bo kostiumy do odblokowania, bo parę wyzwań i takie tam), ale i tak zeżarła mi te 30 godzin życia z okładem.
Czas którego absolutnie nie żałuję, bo i historia ciekawa, i świat wciągający, i zabawa konwencją naprawdę przednia. Jak wspomniałem - wielbię Sergio, i to gra dla jego fanów. Spaghetti jest tu gęste i konkretne, niczym micha makaronu al dente - jest na czym ząb zawiesić. To świat szorstkich facetów, spoconych dziewuch i ciepłego piwa. To rzeczywistość, gdzie życie nie ma żadnej wartości, ale gdzie śmierć może mieć swoją cenę. Wszyscy moralnie dwuznaczni niczym postacie z kryminałów noir, zafajdani i niedogoleni. Kolesie robiący dla państwa, zlecający misje głównemu bohaterowi, to szczury odpychające bardziej niż bandyci, których ściga się całą grę, a owi ścigani do miłych kolesi nie należą. To liczne odwołania i cytaty, czasem walące w łeb swoją oczywistością (kolejne stroje do odblokowania, pozwalające być Eastwoodem czy Lee Van Cleefem w różnych wariantach), a czasem przemykające gdzieś bokiem, jak Marston, czyli protagonista, pytany o to jak się nazywa, odpowiadający od niechcenia że tak naprawdę to on nie ma imienia. Całości dopełnia kapitalna muzyka w klimatach Morricone, z wplecionymi gdzieś w nią dzwonami, oraz Jose Gonzalezem na dobitkę.
Cudo. Taplałem się w tym te 30 godzin, nie mogąc wyjść z podziwu jakie to zajebiste, i jak bardzo to Leone.
Po czym obejrzałem sobie w ramach powtórki
Dziką Bandę.
A potem posiedziałem sobie te 10 minut w fotelu.
A potem powiedziałem 'o kurwa, nie ogarnąłem nic a nic!'
Bo RDR jest zajebisty, i jest świetnie opowiedziany i wciąga.
Tylko że to nie jest do końca historia o
Człowieku Bez Imienia.
To jest postawiona na głowie i pociągnięta po wierzchu smaczkami od Leone historia
Dzikiej Bandy.
Peckinpah zrobił film właśnie o wspomnianych wyżej wartościach. O bandytach i łowcach przestępców, o cienkiej granicy między nimi, i o tym czym są dla ludzi pewne zasady.
Historia - dla przypomnienia - ma się tak. Mamy grupkę degeneratów, co jeżdżą sobie po południu USA, i okradają te banki, gdzie się ich jeszcze nie spotykają. Nagrabili sobie i muszą wiać do Meksyku. Tak się składa że ciągle jedzie za nimi dawny kolega z bandy, by ich dorwać. Gość ma na to małą ochotę, ale odkąd koledzy zostawili go kiedyś w zasadzce, i nieco odsiedział, woli to od kolejnych lat w pierdlu. Więc jedzie ich tropem, gnając ich na południe, niczym nemezis o dobrze znanej twarzy. Chłopaki nieco po drodze się strzelają, ale nawiewają, w Meksyku wpieprzają się w wojnę domową, następuje finał będący dla nich małą okazją do odkupienia, nie wdam się w dalsze szczegóły, bo pewnie nie każdy widział.
Jak to się ma do
RDR? Otóż Marston jest kolesiem co tropi swoją starą bandę. Nie ma ochoty. Kolesie ze służb państwowych znaleźli na niego niezłego haka. Jak w Dzikiej Bandzie zamiast ruszyć dupę, wolą jak zajmie się tym jakiś mało ważny dla społeczeństwa bandzior. Więc Marston jeździ, najpierw po Teksasie. Potem po Meksyku. Tam pakuje się w wojnę domową. Robi podobne akcje jak Banda z napadami na pociąg, przechwytywaniem uzbrojenia dla bojowników i tak dalej. Inna sprawa że jego historia nie kończy sie w Meksyku, tylko prowadzi dalej, acz finał jego opowieści jest równie gruby jak Bandy.
Ktoś powie 'OMG, Gonzo odkrył że gry inspirują się kinem, co przy grze inspirowanej konkretnym gatunkiem dziwić w ogóle już nie ma prawa'. Niby tak, ale powiedzieć że inspiracja, to mało powiedzieć. Kolesie z
Rockstar Games poszli o parę poziomów dalej. Marston jest tym samym smutnym nemezis, co bohater drugoplanowy od Peckinpaha. To prawie ta sama historia, ale opowiedziana z innej perspektywy, i rozpisana nie na dwie, a na paręnaście godzin. Dzięki temu historia kolesia ma szersze tło, a powody dla których wplątuje się w tą historię bardziej przekonujące. Tak samo jak u Pecka, ta gra opowiada też o zmierzchu dzikiego zachodu, o tym że czas bandziorów i kowboi mija. U Pecka taki klimat tworzą między innymi rekwizyty, nie pasujące nieco do tej epoki. To samopowtarzalne Colty, śrutówki-pompki, CKM, a nawet samochód. Te same rekwizyty, średnio pasujące do romantycznego obrazu epoki, pojawiają się też w
Red Deadzie. Raczej nie przypadkiem. Cholera, nawet most, który przebiega przez rzeczną granicę Stanów i Meksyku, wygląda tak samo i
w grze, i
w Dzikiej Bandzie.
I pacnąłem się w łeb, jak to wszystko rozkminiłem. Ta sama historia z innej perspektywy. Scenografia, motywiki. Fakt że w sosie z Leone, ale to jest właśnie Peckpinpah.
Nie.
W sumie nie do końca.
Gry ogorzały jako medium, mogą być tanio prowokacyjne, mogą być brutalne, ciężkie fabularnie, niby dorosłe. Mimo wszystko mają jeszcze przed sobą kawałek czasu, by ewolucyjnie się rozwinąć na tyle, by można traktować je jako medium równorzędne z filmem.
Do czego zmierzam?
Dzika Banda w momencie swojej premiery (1969) sporo namieszała sugestywnym pokazaniem przemocy. Początek filmu to najpierw podkręcanie napięcia, a potem strzelanina w trakcie nieudanego napadu na bank. Krew się leje, strzela kto może, a to jak latają kule nie przejmuje nikogo ze strzelających, ani ze strony bandytów, ani łapiących ich zafajdańców do wynajęcia. Giną kobiety, giną dzieci, giną pracownicy banku, czysta masakra. W dodatku 'ci źli' kręcą się po okolicy siejąc pożogę w strojach wojskowych, wzbudzają autorytet, a goście co ich łapią to naprawdę żałosna zbieranina brudasów bez zębów. Szybko okazuje się że bohaterami są wyjęci spod prawa, pozbawieni skrupułów, bez zasad, żrący się między sobą, ciągle chlejący i łażący na dziwki. Goście co ich ścigają nie są lepsi, a w braku zasad przebijają chyba bandytów. Nie przedstawiają sobą prawa, oni chcą się nachapać na trupach przestępców. Sami bandyci natomiast, pakując się w wojnę domową, też mają gdzieś komu pomagają, byle dobrze zapłacił. Mają tylko jedną zasadę, nie porzucają swoich, to ta zasada nakręca dramatyzm filmu od jego samego początku, czyniąc z niego w pewnym wymiarze grecką tragedię.
Co to ma do
RDR? Otóż Marston, niby były członek bandy, jest innym rodzajem zła. To gość, który chce żyć normalnie, ale mu nie pozwalają. To były bandyta, przyparty do muru. Mimo wszystko jeżdżąc i strzelając, robi to w imię prawa. Jak wpieprza się w wojnę domową, to jednak większy nacisk jest postawiony na pomoc uciśnionym, a nie wspieranie armii. Sama przemoc jest natomiast oczywiście dużo bardziej umowna niż w filmie sprzed czterech dekad - nie ma tu aż tak ostro zarysowanego gwałtu i przemocy, rozpieprzenia w akcie bandytyzmu dziesiątek cywili, w tym kobiet z dziećmi. Fakt, można postrzelać do szeryfów czy innych marszali, ale to nie do końca to samo. Skala ciężaru jest jednak inna.
Chłopaki z
Rockstar zrobili naprawdę wybitną grę. To ciekawa historia, świetnie opowiedziana, oprawiona. Nawiązania do westernów rozwaliły mnie podwójnie: raz w trakcie rozgrywki, drugi raz wtórnie, jak oglądałem Dziką Bandę. Wielki szacunek za ten produkt. Ale czekam na moment, w którym producentom gier jaja urosną, i będą potrafili naprawdę namieszać, i to nie kontrowersyjnością i przemocą dla przemocy, a sugestywnością, której mogą ciągle jeszcze pozazdrościć co większym filmowcom.
Czekam na to. I wiem, że ten moment jest coraz bliżej.
I proszę, niech nikt nie pisze nic o
Heavy Rain.