O ile pamiętam, to prawdopodobnie pierwszym komiksem jaki czytałem, który nie był Tytusem, Christą albo Baranowskim (ciekawe swoją drogą, myślę PAPCIO, piszę TYTUS), był Conan: Klejnoty Gwahlura. JAk przypuszczam, czytałem go jeszcze zanim poznałem Thorgala, i jako że byłem 7 czy 8-letnim pacholęciem, to jest to (obok Diuny Lyncha czy filmów z Brucem Lee) jeden z głównych czynników które zryły mi baniak.
Oczywiście Conany z Arnoldem uwielbiam jak każdy fan Arnolda, fantasy, lubujący się w akcyjnych B-movies. Z Czerwoną Sonią włącznie. Takim fanem jestem. Więc nowej adaptacji książek których na oczy nie widziałem oczywiście nie mogłem przegapić.
Oczywiście przegapiłem.
Ale nadrobiłem!!!
Nowy Conan rozwalił mnie początkiem. Przejeżdżając po mapie świata pokazuje Atlantydę jako sąsiada zachodniej Afryki, jest mgnienie Uroborosa, po czym przechodzi do Cymerii, która okazuje się być średniowieczną Szkocją. Bitwa, w trakcie której na świat przychodzi tytułowy bohater, wygląda jak wyjęta z Nieśmiertelnego, tylko że jest krwawsza. Ojcem herosa okazuje się być Ron Perlman. Hellloooo, Hellboy indahaus? Rolę narratora, pozwalającego zanurzyć się w świecie, odgrywa znajomy głos Morgana Freemana. Przygrywa celtycka muzyczka. Poznajemy młodego Conana, i już jest krwawo. Pięknie. Zapowiada się świetny film.
Kończy się etap młodzieńczy, przechodzimy do fabuły. I jest dupa. Bo fabuła klęczy w kąciku i prosi o dobicie, a dorosły Conan jest, kurde... Jakiś taki mało Conanowaty...
Ja nie twierdzę że typ jest zły! Ma mięśnie, długie kruczoczarne włosy (o ile pamiętam to była kwintesencja Conana), tylko że jest daleki od figury archetypowego barbariana. Za gładki jest. Za często się uśmiecha. Garnitury mógłby reklamować. Albo przynajmniej perfum o zapachu piżma. No niestety, komiksy, filmy i malunki Frazetty tak mi jego obraz ukrztałtowały. Grubiej ciosany powinien być, więcej grubiaństwa i okrucieństwa... Acz tacy herosi dziś się nie sprzedają, widać nie pasują drugim połowom, które ze sobą zaciągają do kina fani filmów z lat 80tych. Trudno. Bywa. Mógłby go niby zagrać Rock. Albo Vin Diesel... Stop! Ten to by z długimi włosami groteskowo wyglądał... Ale dało by sie znaleźć kogoś właściwego, nie?
Więc jest dark fantasy, fajnie rozegrane są geograficzne klimaty fantastycznego świata, w którym widać co jest Szkocja, co Persja, a dark empire to Rzymianie (sztandary, zbroje czy tarcze sąd dość sugestywne). To jest fajne, krew jest fajna. Szkoda że całość jest sztampowa i nudzi. Wyszło na to że Król Skorpion, który był pozbawiony o ile pamiętam krwi, i którego zapamiętałem jako takiego 'gorszego Conana', zapadł mi w pamięci jako film przyjemniejszy niż to. Ba. Mało powiedziane. Zapadł mi w pamięci. Z nowego Conana już nic nie pamiętam.
Poza jednym.
W pamięć zapadł mi Stephen Lang, jako main villain, dość autentyczny w roli skurwiela, ale on to w twarzy ma praktycznie wypisane.
Druga sprawa to Jason Momoa jako Conan. Jako Cymeryjczyk gość mi nie grał. Zbyt gładki, zbyt miły uśmiech... Ej! On ma uśmiech!!! To żaden barbarzyńca!!! To nie tak!!!
Ale.
Jeśli dojdzie do ekranizowania Slaine'a, to osobiście będę typowi kibicował. Umięśniony, sprawny fizycznie, zbliżony z gęby i - co najważniejsze - obdarzony podobnym rodzajem charyzmy co Mac Roth. Trochę łajdak, trochę bandzior, ale gładki, jednak nie na sposób Hana Solo. Gość ma w oczach wypisaną nieobliczalność i tendencję do okrucieństwa, ale ma to specyficzne COŚ. Gdzieś pomiędzy uwiedzeniem dziewicy, a spaleniem wioski pełneju niewinnych wieśniokuff. Celt jak się masz. Jak by mu tylko włosy naprostować, nażelować i ściąć, wsadzić w łapę topór a nie miecz, dać to produkować HBO, oraz obsadzić Buscemiego w roli Ukko, to byłby murowany hit!!!
A Conan nowy?
Nokurwa.
Trochę szkoda czasu...
Pod skryptem: wracam pewnie blogowo do komiksu, bo właśnie nadrabiam zagraniczne trejdy Hellboya, i wierzcie mi, zajebistym Dziki Gon, ktory teraz ma u nas wyjść jest, i nie omieszkam fapowaniem się podzielić...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz