piątek, 26 marca 2010

OMG, it's alive!!!

Na wstępie zainteresowanych informuję dlaczego mało piszę. Bo miałem urlop. Bo pracy mam od zatrzęsienia. Bo jak o grach (jak znajdę czas na granie, żeby mieć co opisać), to na Polterze się od przypadku do przypadku publikuję. Bo jak coś komiksowo chcę popłynąć czasem, to na stronę działu Kultura portalu Polskiego Radia wrzucam (pewnie coś niedługo o Osiedlu poleci). Bo ogólne przemeblowanie w życiu jako takim. W efekcie prawie nie czytam komiksów, prawie nie zaspokajam nowej mej konsoli potrzeb, mało oglądam też cokolwiek, to i piszę mało bo: a) są pewne priorytety i b) nie mam w sumie o czym, a jak nawet mam (a miewam częstawo w sumie) to c) czasu ni diabła znaleźć nie mogę. Doba jest za krótka. Szukam sekretarza - terminatora (interpretując to słowo i współcześnie i oldskulowo), co by za mnie pisał i coś na blogu robił jak mam pomysł, zanim zapomnę, albo nowy znajdę.

Ale ostatnio jednak parę rzeczy nadrobiłem w kinie, więc sporo odradzę, i jedną rzecz wbrew chórowi samozwańczych znawców tematu polecę.

Po kolei.

Zacznę boleśnie.

Hmmmm...

Trick - sam tego chciałem. Tytułowy trik polega chyba na tym, że obejrzałem trailer, powiedziałem 'łał, w pytę nawet obsada, no i thrillerek z twistem jak widzę, rzadko to się u nas robi, chcę to zobaczyć'. Krótko mówiąc - trik zadziałał, a ja się dałem zrobić w kanał. Ta produkcja to popłuczyny po Vabankach, taka piąta woda po kisielu, w dodatku bez jajec, obsadzie nie dano szans uratować tej produkcji. Tak jest debilna. Przykład? Kolesie wychodzą z paki by wykonać Super-Ważną-Misję-Dla-Ojczyzny. Mogą dać nogę, bo nikt ich nie pilnuje. Nie robią tego. Zamiast tego przygotowują sobie plan ucieczki na czas, gdy znowu trafią do pierdla. WTF? Czy ktokolwiek czytał ten scenariusz przed rozpoczęciem zdjęć??? Chyba nie. Poza tym twistów jest w filmie dla zmylenia uwagi parę, ale wcale mi to nie przeszkodziło w trakcie filmu wyliczać kto kogo robi w wała. Nudne to i obrażające inteligencję przeciętnego polskiego kinomana. A co dopiero moją...

Lecę konsekwentnie od dołu w górę.

W chmurach - nuuu daaa aa aa aa. Taki sobie movie na Amerykę czasu współczesnego kryzysu. Clooney lata po USA, jest specem od zwalniania ludzi w korporacjach gdzie czyszczą. Z tego powodu fabuła wydawała mi się ciekawa, bo czekam aż i u mnie spadnie toporek. Ale efekt taki sobie. Cynik, ale o skitranym gdzieś tam pod grubą powłoką głębokim pokładzie wrażliwości. Pierdoli jakieś korporacyjne bełkoty z zakresu motywacji. Ale sam mało w nie wierzy, bo je sam w sobie wkręcił. W efekcie odnajduje w sobie człowieka. Ale okazuje się że życie to dziwka, a innym ani w głowie spod swojej powłoki wypełzać. Zraża się. Chowa głowę do skorupki. Pozostaje cynikiem. Kurtyna. A ja ziewam i pytam o czym był ten film... Chociaż początek był obiecujący. Sceny na lotniskach, korporacyjny monolog białego kołnierzyka, pulsująca lekko muzyczka, soczysty montaż. Prawie Fight Club. Czekałem tylko na gadkę o jednorazowych znajomych z samolotów. Po czym okazuje się że mocne wejście jest tylko dla uśpienia czujności, potem następuje długie i konsekwentne nic.

The Hurt Locker - i toto dostało tyle Oskarów??? Zrobili to chyba głównie na złość Cameronowi, co by udowodnić że kino 2D jeszcze nie umarło. Nigdy akademii nie uznawałem za orłów intelektu. No chyba że chodziło o rewanż za Titanica. Wracając do - ciągnąca się jak glut i pozbawiona fabuły to historyjka o saperach z Iraku. W sumie to nie film, to ciąg scenek pokazujących bezsens wojny, oraz napięcie na jakie wystawieni są saperzy. Tak duże napięcie, że jednemu z kolesi przepala styki, czyniąc z niego kowboja i zupełnie wypalając mu instynkt zachowawczy. Film nie wyjaśnia czy facet ma wszystko gdzieś, czy jest adrenaline junkie - ważne że w innych realiach niż wojna działać nie potrafi. I faktem jest, że są sceny które ruszają mocno, jak na przykład akcja, gdy koleś ciągnie za lonty, i okazuje się być otoczony przez ładunki wybuchowe. Tylko że tak sobie poczyna (i nie ginie), że napięcia już potem nie ma, bo wiadomo że jest pojebem, nic go nie rusza, i nie kojfnie aż do końca filmu jako main hero. Sporo jest fajnych scen, jak na przykład random encounter z Brytolami na pustyni. Sporo jest też dupnych scen, jak wbicie do Irakijczyka na chatę z gunem w łapie, gdy ten mówi 'ależ uspokój się, odłóż broń, jesteś moim gościem'. Scen, które mają dać w ryj Amerykanom, mówiąc im 'co my, kurwa, robimy na tej wojnie??? Bo na pewno nie przynosimy pokoju'. Scen, które są tak grubymi nićmi szyte, że aż fundują mi bolesne obtarcia. Scen, które są przeplecione ze wspomnianymi świetnymi scenami, tylko że pomiędzy nimi nie ma zupełnie nic. Więc znowu ziewam, kurtyna zapada, a potem mówię że w Jarhedzie nie strzelili co prawda ani razu, ale za to byłem wkręcony w to co tam u chłopaków słychać, a przynajmniej strona psychologiczna była wiarygodniejsza. Kowboi takich jak ten z Lockera szybko wysyła się z powrotem do domu, bez biletu powrotnego na pole walki.

Alicja w krainie czarów - powtórzę swój wpis z facebooka. Zawiodłeś mię, Tim. Co to to ma być, co? Dla kogo? Toć przeca animowana disnejowska alicja z lat 50-tych była mocniej popłynięta niż to. Mnie nie zaskakuje że po raz kolejny jest to kolejna twoja apoteoza indywidualizmu, pochwała nonkonformistycznego lajfstajlu, tylko że po tych 30 latach to już nudne, nie chwyta, wszystkie triki wizualne które serwujesz już znam, a wykorzystanie 3D jest jakieś takie ubogawe z deka. Depp też zawodzi. Pomysł na rolę 'niech sepleni, będzie głębiej', to trochę za mało by jego kolejny frik wyróżniał się na tle poprzednich 50 frików. Rickman i Fry jako głosy są wyborni, ale oni są samograjami, nawet z podkładania głosu pod nieświeży ser zrobią Kreację. Nudzą początkowe sceny w rzeczywistym świecie. Ja wiem, że bez nich nie da się tego indywidualizmu pochwalić. Ale nudzą one o-krut-nie. Krótko mówiąc, cytując kmh, za mało Burtona w Burtonie. A miało być tak pięknie. Świetny materiał wyjściowy, burtonowska fantazja, disneyowska kasa, świetna obsada. Wyszła lipa z Władcą Pierścieni w finale. A - no i mimozowata Biała Królowa to coś strasznego. Powinni takich rzeczy zabronić. Laska prawie jak z pythonowskiego Sensu Życia, ze sceny 'fishyyy fishyyy fishyyy FISH!'. No zawód, jako film do przyjęcia, jako Burton jednak wieeelki niedosyt.

Nostalgia anioła - tak, wiem że tytuł odpycha, ale jakoś tak wyszło że to pierwszy film który mnie ruszył od czasu Wszystko co kocham. Jackson mnie zaskoczył. To nie kolejny wysokobudżetowiec, którego produkcji aż głupio mu było się nie podjąć, bo szansa jedna na milion. To bardziej kameralna historyjka nastolatki, która została zamordowana, ale wcale jej to nie przeszkadza być narratorem opowieści. Tak jak Burton międli temat odizolowanych od świata frikoli, tak jak Gilliam jedzie po mieszaniu fantazji z rzeczywistością, tak jak Lynch... No hm... No robi cokolwiek... Tak Jackson lubi temat życia i śmierci mieszać. Nie ważne czy to Martwica Mózgu czy Przerażacze. Czy smutna opowieśc o zamordowanej dziewczynce. Osoby spodziewające się kolejnego epickiego, czy też efekciarskiego show, na bank się zawiodły. Jak przypuszczam stąd ten chór krytyków jęczących że film jest do dupy. A nie jest. Przynajmniej dla mnie. Jackson poleciał dość mocno - historia jest brutalna, momentami ciężka, acz jemu nie przeszkodziło to w totalnym połamaniu konwencji. Jest więc historia brutalnego mordu, jest ciąg dalszy życia nastolatki w zaświatach, jest dramat rodziny pogrążonej w rozpaczy i rozkładzie,w dodatku czującej ciągle obecność nie w pełni odeszedłniętej córki, jest nieporadne śledztwo ojca, obserwacja taplającego się w rozkoszy psychopaty, jest też wątek komediowy w postaci babci, granej przez świetną Susan Sarandon. Morderstwo, choć pokazane skrawkami, jest dość przykre.

Tu taki wtręt na marginesie. Panie Mossakowski. Na Boga. Parafrazując Scroobius Pipa: nie każda osoba po trzydziestce, bawiąca się z cudzymi dziećmi, jest od razu pedofilem - niektórzy po prostu mają ochotę je zabić.

No więc morderstwo - okrutne. Zaświaty. Hm. Lekko kiczowate, ale i kapitalnie wyglądające, skojarzenia z Pomiędzy piekłem a niebem niemal gwarantowane. Jako pół-core-gamer miałem też skojarzenia z Flower - kraina jakoś tak się kojarzyła, to drzewo na polu kukurydzy jak finał pierwszego świata, no i muzyka... Ambiencik znajomo brzmiał. Ale to potem.

Najmocniejszym zdecydowanie punktem programu było jednak nie obserwowanie śledztwa, zachowania poczciwego psychola z sąsiedztwa, czyli najbardziej przerażającego zła jakie pojawiać się może w filmach, czy Świat-Po-Śmierci. Najmocniej walącą w dekiel częścią filmu był sceny pokazujące rozpad rodziny. Matkę, zapadającą się samą w siebie. Ojca, który nie może się pogodzić z sytuacją, oddala się od rodziny, i stacza w obsesję wyjaśnienia zagadki zaginięcia córki. Siostry, którą też śmierć skrzywiła psychikę. Te sceny są po prostu przykre, poruszające. Albo trzeba być człowiekiem bez wrażliwości, by one po człowieku spłynęły, i by ten film potem jebać, albo ja mam ostatnio jakiś dziwny nastrój, i dałem się Jacksonowi zrobić.

Ogólnie polecam. Bardzo polecam. Nie to żebym się ubawił. To nie taki film. Poruszył mnie. Przejął smutkiem. Przez chwilę rozśmieszał. Przypomniał, że wszystko na tym świecie dzieje się po coś (tak jakbym to zapomniał). Podpasł estetycznie scenami ze statkami. I pewnie nie było by to tak łatwe, gdyby nie świetnie wykreowany świat z połowy lat 70-tych, ze świetną scenografią, kostiumami, i muzyką z epoki. A gdy nie było muzyki z epoki, to był Brian Eno. I było astralnie. Mistycznie. Nastrojowo.

Nie twierdzę że to mega-mega film. Opinie krytyków sugerują, że raczej każdemu się nie spodoba. Ale jeśli macie jakieś tam zaufanie do mojego gustu filmowego, to dajcie filmowi szansę, zignorujcie fatalny, odstraszający tytuł, i po prostu ten film obejrzyjcie.

6 komentarzy:

Siegfried pisze...

kurna, niezly pomysl z tym sekretarzem, tez by sie mi przydal ;)

adler pisze...

Gonz, włacz sobie dwójkę w czwartkowy wieczór i spróbuj poogladać serial Nowa. po tym już każdy film Ci sie będzie podobał.

Gonzo pisze...

ochjakaszkodażeniemamtelewizji.

Maro Oleksicki pisze...

Gonzo na Boga, ten film Jacksona to kiczowaty gniot!

Gonzo pisze...

toć przeca pisałem, że kiczem toto zajeżdża. ujęła mnie muzyka, ruszyły mnie sceny dramatu rodzinnego po stracie, rozbawiłą mnie Sarandon. a kiczowatym zaświatom zdarzało się wyglądać ładnie.

Haku pisze...

Troszkę kiczu jest, ale w pełni zgadzam się z twoją opinią. Spasił mi ten film niemiłosiernie i zaliczyłem świetny seans. Może dlatego, że kiedyś urzekł mnie również film z Williamsem. Może. W każdym bądź razie, zacne filmidło i dobrze, że o nim wspomniałeś, bo w zalewie hollywódzkiej szmiry nie zauważyłem tego tytułu.