niedziela, 3 stycznia 2010

Niezwykli Dżentelmeni prosto z Piekła

O mojej sympatii do Guya Ritchiego świadczą choćby dwa ostatnie wpisy, nie będzie więc zaskoczeniem deklaracja że się i cieszyłem na jego najnowsze dzieło, i zakładałem że pierwszy raz kręcąc blockbustera obsunie mu się noga.

Z satysfakcją informuję że obawy moje były bezpodstawne. Nowy film Guya nie ma nic prawie wspólnego z jego dotychczasową twórczością. To wysokobudżetowy film kostiumowy z pierwszoligową obsadą, a nie kameralny obrazek z życia półświatka przestępczego. Dzieło sztuki to nie jest. Granic były maż Madonny nie przekracza żadnych. Ostatni raz jednak bawiłem się tak dobrze chyba na "Dystrykcie 9".

Nowa ekranizacja przygód najsławniejszego brytyjskiego detektywa to bogaty miks gatunkowy, gdzie każdy znajdzie dla siebie co najmniej kilka składników. Oczywiście jest śledztwo, przygoda, szatański spisek, akcja, romans, humor. Są też ciekawi bohaterowie - wiadomo że Downey Jr. dał radę, ale świetny jest też jego adwersarz. Ciekawie wykreowano też jego niespełnioną miłość - kryminalistkę, która jako jedyna potrafi go zrobić w wała. Całość jest świetnie skręcona i doprawiona (co akurat chyba jako jedyne jest dla Ritchiego typowe) świetną muzyczką.

Oddzielnym poziomem, ale i bohaterem filmu, jest sam Londyn. Spece od efektów specjalnych zrobili coś niesamowitego, to miasto wygląda staro, ponuro i autentycznie. Ujęcia z panoramicznym spojrzeniem na stolicę Imperium, takie jak choćby w trakcie finałowej - epickiej i komiksowej - walki, po prostu kopią w szczenę niczym muł ze wścieklizną. Bez tak zrobionego miasta film pewnie tracił by dużą część swojej rozrywkowej siły uderzenia.

Na koniec zboczenie fanboja - film trącał mi Moorem, i to konkretnie. Pewnie, że akcję osadzono w epoce, do której Alan lubi się odnosić, i w której świetnie się odnajduje. Jasne, że bohaterowie z cyklu o Holmesie budzą skojarzenia z LXG. Scenografia znana, i wogóle. Budowany właśnie most Tower jakoś tak strasznie mi się kojarzył z początkiem pierwszego tomu, i budową mostu nad kanałem w Dover. Powierzchowne. Naciągane. Tylko że spisek masoński (Temple of Four Orders my ass, wolnomularze dobrze posmarowali, czy co?) to jazda klimatem "Prosto z Piekła" jak nic. Może i tyle ma to wspólnego że się kojarzy bo tu masoni, i tam masoni. Ale żeby tak a nie inaczej rozłożyć w Londynie miejsce śmierci kolejnych ofiar, no to trzeba było albo Moore'a czytać, albo sprawę Kuby Rozpruwacza zupełnie przypadkiem w międzyczasie analizować. Koncepty Alana tam się bujają nad tym wszystkim, słowo, i efekt jest lepsiejszy niż ekranizacja któregokolwiek jego komiksu. Tak, Holmes podobał mi się bardziej od Łoczmenów.

No i na koniec-koniec. Ja wiem, że Downey jest w swojej roli naprawdę umiarkowanie brytyjski. Jest sobą, i trudno go nie lubić. Nie jest morfinistą. Jest alkoholikiem, jak Tony Stark. Nie gra na skrzypcach, tylko sobie na nich pobrzękuje bez używania smyczka. Jest nie tylko mistrzem dedukcji, ale i dzięki temu klepie po ryjach lepiej niż Brad Pitt w "Przekręcie". Jest dekadentem w zafajdanych ciuchach, który ma mało wspólnego z graną przez niego klasyczną postacią w charakterystycznej czapie i pelerynie. Ale i tak jest git.

Dwie godziny dobrej zabawy. Znak jakości. I tyle.

15 komentarzy:

adler pisze...

oryginalny książkowy Holmes tez klepał po ryjach pierwszorzędnie więc wszystko na miejscu.

klc pisze...

Sto procent racji, panie redaktorze! Holmes według Guya Ritchiego pierwszorzędnym filmem jest. I też oczywiście non stop miałem skojarzenia z Moorem - jak nie z Ligą, to z From Hell (pentagram na mapie Londynu to dość oczywisty trop, ale most w budowie dopiero po chwili skojarzył mi się z początkiem pierwszego tomu Ligi, gdzie również podobną budowlę wznoszono). No i Downey jako XIX-wieczny Tony Stark to jest oczywiście cacuszko.
No i Adler ma rację; ten Holmes według Ritchiego jest wbrew pozorom o wiele bliższy Sherlockowi z książek Conan Doyle'a niż się wydaje. Włącznie z tym, że bije po ryjach i strzela.

klc pisze...

PS: Aha, jeszcze jedno. Nie pamiętam, jak to z peleryną było, ale tej słynnej myśliwskiej czapki Holmesa u Conan Doyle'a w ogóle nie ma. Ona się pojawiła na ilustracjach Sidneya Pageta, no i potem zapadła ludziom w pamięć jako element wizerunku Holmesa tak nieodzowny, jak fioletowe gacie u Hulka.

holcman pisze...

Często się nie zgadzamy, ale tym razem 100% zgody.

Dawno się tak w kinie nie ubawiłem.

klc pisze...

Tak poza wszystkim Ritchie i tak złagodził mocno postać Holmesa. U Conan Doyle'a to jest przecież regularny narkoman. Bierze kokainę, twierdząc, że mu to wspomaga procesy myślowe. W filmie zaś "tylko" przyjmuje podejrzane płyny ("Czy wiesz, że pijesz płyn do płukania oczu?"). Ale i tak jest niezły.

wonder pisze...

To chyba jestem jedynym, który się nie zgadza w 100%. Po kolei.

"Nowa ekranizacja przygód najsławniejszego brytyjskiego detektywa to bogaty miks gatunkowy, gdzie każdy znajdzie dla siebie co najmniej kilka składników. Oczywiście jest śledztwo, przygoda, szatański spisek, akcja, romans, humor."
Nieprawda. Jest akcja, akcja, humor, akcja, romans, akcja, trochę śledztwa i akcja. Holmes przestał być detektywem, który przy okazji jest bokserem. Teraz jest bokserem a przy okazji detektywem. Głównie dedukuje jak komuś dać w ryj. A szatański spisek jest zbyt szatański a za mało interesujący. Mnie nie wciągnął ani trochę a w przypadku ekranizacji przygód Holmesa to podstawa.

"(...) świetny jest też jego adwersarz. Ciekawie wykreowano też jego niespełnioną miłość - kryminalistkę, która jako jedyna potrafi go zrobić w wała."
Adwersarz o wyglądzie hrabiego Drakuli jest tak diaboliczny, że aż śmieszny. A gra pani Rachel McAdams wypada blado na tle Downeya i Lawa.

Żeby nie było. Nie należę do komitetu obrony jedynego słusznego wizerunku Holmesa. Też jaram się slo-mo i wybuchami. I w przypadku przygód jakiegoś stworzonego na potrzeby filmu detektywa X łyknąłbym wszystko, nawet położeniu wątku kryminalnego. Ale to jest pieprzony Sherlock i już tak łatwo nie przejdzie.

klc pisze...

@"Ale to jest pieprzony Sherlock i już tak łatwo nie przejdzie."

Wujek Dobra Rada poleca: mniej adaptacji, więcej Conan Doyle'a. Pieprzony Sherlock w książkach to właśnie taki szaleniec i bałaganiarz, jakiego pokazał Ritchie. A jego mieszkanie na Baker Street to burdel zawalony papierami i całym syfem z chemicznych eksperymentów. Nie mówiąc o tym, że trenuje boks i bierze udział w sparringach (oprócz tego zna także wschodnie sztuki walki - vide pojedynek z Moriartym). Ritchie po prostu powyciągał z książek to, co w nich naprawdę było - a o czym się zapomina, oglądając poprawne adaptacje z Holmesem jako sztywniakiem w myśliwskiej czapce.

wonder pisze...

Dzięki Wujku, ale ja nie o tym. Do nowej koncepcji postaci (ani tym bardziej gry Downeya dżuniora) nic nie mam. Za sztywniactwem i deerstalkerem nie tęsknię, jakby go pokazali ze szprycą też bym się nie obraził. Wiem też, że trenował boks i japońskie zapasy baritsu (a właściwie bartitsu). Chodzi mi tylko o zaburzone proporcje pomiędzy dedukcją a destrukcją.

Gonzo pisze...

mnie tam proporcje akcja/śledztwo przypasiły. i nigdzie nie napisałem że są równe, więc mi nie zarzucaj że wprowadzam w błąd, pliz. co najwyżej te proporcje mogą nie pasić. a mnie akurat i owszę.

klc pisze...

Jak już się mamy czepiać, to mi jedynie przeszkadzało, że w początkowej części Holmes dedukował przebieg walki, zanim ta się jeszcze rozpoczęła - po czym w drugiej połowie w ogóle do niczego ta umiejętność mu się nie przydała (chociażby podczas walki z Dredgerem). Co zaś do proporcji między dedukcją a destrukcją, podejrzewam, że Ritchie obawiał się, że widok dumającego detektywa mógłby być po prostu nudny. Poza tym Holmes cały czas coś kombinował, tylko myśmy się dopiero dowiedzieli o tym na samym końcu.

Jan Sławiński pisze...

Fabuła bazuje na którymś z opowiadań? A może jakiś miks? Czy coś całkiem autorskiego?

wonder pisze...

Ależ, ależ. Gąz, nigdzie nie napisałem, że wprowadzasz w błąd, więc mi nie zarzucaj, że Ci zarzucam.
Tam, gdzie napisałem "Nieprawda" można wstawić "Ja odebrałem to nieco inaczej".

@klc
Ritchie bał się, że kogoś znuży widok detektywa prowadzącego śledztwo w filmie o detektywie?

Gonzo pisze...

otóż wonderze. zarzucasz mi że piszę nieprawdę. po czym proponujesz swój punkt widzenia na sprawę, pisząc te same słowa w innej kolejności, niektóre zwielakratniając. więc nieprawda, że Twoje 'nieprawda' to forma retoryczna Andrzeja Budy. zarzucasz mi nieprawdę tam gdzie piszę prawdę, po czym na koniec zarzucasz że ja zarzucam że zarzucasz, gdy Ty nie zarzucasz (a zarzucasz, i to owszem, tylko potem to inaczej tłumaczysz). o.

klc pisze...

@"Ritchie bał się, że kogoś znuży widok detektywa prowadzącego śledztwo w filmie o detektywie?"

Nie, Ritchie mógł ewentualnie się bać, że kogoś znuży widok Holmesa prowadzącego staroświeckie śledztwo w nowoczesnym filmie o Holmesie.

Czepialstwa ciąg dalszy: u Conan Doyle'a Mary Morstan NAJPIERW przyszła do Holmesa jako klientka w "Znaku czterech", po czym dopiero POTEM Watson się w niej zakochał. Nie mówiąc o tym, że według kanonu Sherlock miał do czynienia tylk oraz z Ireną Adler, a w filmie Watson wspomina, że panienka przechytrzyła detektywa razy dwa. Ciekawostka.

Kurde, chciałbym mieć tylko takie zastrzeżenia do każdej adaptacji. Przecież to są jakieś duperele, które nie zmieniają wymowy całości. Ricziowy Holmes wymiata.

adler pisze...

dzisiaj obejrzałem, zajebisty!:D
a potem sobie pomyslałem...
http://www.youtube.com/watch?v=S4K3aM5H5KM
gdzie się podziała scena z trailera przy 1:22?