niedziela, 27 września 2009

Popsieczka w skrócie telegraficznym

Dziś będzie dużo, ale krótko. Po kolei.

Film

9 - przerost designu nad fabułą? Wiem że to takie fantasowe, ale i tak naciągnięte i umiarkowanie logiczne. Steampunkowy Wall-E? Coś jakby. Niby grafika kapitalna, ale się zawiodłem, jak się zorientowałem jak ubogie to jest od strony 3D, bo większość załatwiają HI-resowe tekstury. Jednak - do oglądnięcia, choć Burton tego za dobrze nie upilnował.

Komiks

RG #1 Rijad nad Sekwaną - łyknąłem ze względu na Peetersa (w kolorze!), a ujęło mnie bezpretensjonalną opowieścią Dragona, gliniarza z doświadczeniami, który pokazuje jak naprawdę wygląda praca francuskich tajniaków i policji. Efekt odmienny od tego, który lansuje francuska kultura popularna (gliniarze to bydlaki, albo pierdoły, które bez swojego kierowcy taksówki nawet by sznurówek nie zawiązały). Nie przepadam za klimatami specsłużb i gliniarzy w komiksie (poza Loosersami chyba), ale tu mnie kupiono, czekam na kontynuację.

Baśnie #5 Cztery pory roku - typowy tom przejściowy, lepiący wątki pomiędzy ważnymi wydarzeniami. Atak drewnianych żołnierzyków za nami, prawdopodobny kontratak pewnie będzie miał miejsce w #6, więc Willingham motywy obyczajowe zamyka (wybory na burmistrza, poród Śnieżki, takie tam). Mniej intensywny tom od tych z kluczowymi wydarzeniami, ale z perspektywy fana serii stwierdzam że nieodzowny. Tak że fani go zaakceptują, a niefanów i tak odsyłam do tomu pierwszego. Fajnym kwiatkiem jest kronika II wojny światowej z udziałem Bigbyego. Koleś jest fejblowym Wolverinem i basta.

Torpedo #1 - zestaw mało skomplikowanych gangsterskich szortów o jeszcze mniej skomplikowanym bandziorno. Nowy Jork, lata 30-te, makaroniarski cyngiel, damulki warte grzechu (lub nie), porachunki mafijne, zlecenia, europejska kreska. Albo się w taki klimat wsiąka, albo nie. Z takiego klimatu wyrosło Sin City. Ja chcę więcej.

Henri Desire Landru - historia francuskiego seryjnego mordercy, działającego w okresie IWŚ. Elegancka kreska, Paryż z początku ubiegłego wieku, jedna z największych zagadek kryminalnych Francji minionego wieku. From Hell to to nie jest, ale konsumuje się ze smakiem. A że serial killaz niezmiennie nas fascynują, to na pewno album znajdzie fascynatów.

Opowieści z Hrabstwa Essex - ani liczne nagrody, które album zdobył, ani tłumaczenie Sztyba, ani liternictwo Olgi, ani format, dzięki któremu tom ma zapewniony totalny spust fanów komiksu na pewnym forum i miejsce w zestawieniach na komiks roku, nie przekonały mnie do tego dzieła. To miła, i rozciągnięta w akcji na niemal wiek, opowieść o zagubieniu i osamotnieniu pośród ludzi, tylko że ja nie jestem targetem. O emocjach wolę czytać w powieściach czy opowiadaniach, niż widzieć je na planszach komiksu. Jakoś tak mam. Komiks odchylający się od głównego nurtu głównego nurtu celujący w ten klimat rzadko trafia do mnie. Doceniam. Ale się nie jaram. Dlaczego nikt nikogo nie wybuchł? Dlaczego nie było laserów z dupy???

Importy

Promethea #2 - Moore, tak jak każdy geniusz, jest też wariatem. Drugi tom rozwija fabułę zarysowaną w tomie pierwszym zacnie, autor nie zapomina by swoje new age'owe rozważania złagodzić czasem co lepszym żartem, J.H. Williams szaleje formalnie, okładki olśniewają, ale i tak kopara do ziemi opada dopiero przy ostatnim zeszycie tomu. Moore przedstawia istotę magii na przykładzie kart tarota, o których wierszem mówią węże z kaduceusza, którego trzyma Promethea. Jedna strona zeszytu to opowieść o jednej z kart tarota i wykład o związanym z nią etapie powstania wszechświata i rozwoju ludzkości. W dodatku we wszystko motyw węża wplątany jest jako mutujące się DNA. Tak, Moore to wariat, a ja czekam już na kolejne 3 tomy.

Ziny

Karton #1 - premiera sezonu, cartoonowy magazin Jaszcza, Asu i Sztybora. Wyszło nieco z tego takie Jeju bis, i wychodzi na to że ilu zinów mieć w Polsce nie będziemy, to i tak za wszystkimi będą stały te same osoby. Pierwszy zeszyt nieco zawodzi, ale to chyba dlatego że część serii kartonowych zalicza dopiero swój start. Z dalszymi komentarzami wstrzymuję się do 2ki. Marek Lachowicz i KRL dają radę i tak, więc kupować, 5 zeta to żaden piniądz. A, i album zawiera jedną z najlepszych reklam sponsora ever.

Kolektyw #5 - temat przewodni Gra, kozakiem #1 antologii jest ponownie dla mnie Daniel Chmielewski, dający upust fascynacji Darrowem. Szkoda że akcji i dynamiki za grosz, ale zamiast zaskoczyć mnie 13-zgłoskowcem, Daniel położył mnie na łopatki rysunkami machin, których się z jego strony nie spodziewałem. Chyba że źle zrozumiałem coś, bo tam nazwisko Szymkiewicz gdzieś się przewija, ale tegoż kolegę raczej o rastry podejżewam.

Tak czy siak i Karton i Kolektyw w Łodzi kupić wypada.

Over.

sobota, 26 września 2009

Sokół zaporoski

Zdanie puenty na dobry początek, bo nie mogę się powstrzymać: "Maksym Osa" to świetny komiks, i MUSICIE go przeczytać. Kropka.

No to teraz od początku. Z timofowymi wydawnictwami miewam różnie, ale zdarzają się mu perełki, co trzeba przyznać, w dodatku atakujące mnie zupełnie znienacka. Tak jest właśnie z dziełem Igora Baranko, z którego dziełami nie dane mi było wcześniej obcować. Cieszę się, że nadrobiłem te pożałowania godne zaległości, i domagam się więcej.

Tytułowy Osa to ukraiński kozak. Lubi wypić, dać w mordę, chętnie sięga po szablę - choć nie brak mu rozumu - tylko że on w gorącej wodzie kompany. Właśnie wrócił z rozbojów (taki lokalny zwyczaj) w rodzinne strony. W domostwie ukochanej powitały go nie otwarte ramiona lubej, a strzelba jej nowego męża, w dodatku narzeczona go nie poznała, twierdząc że zginął. Bo i mogiła jest, z nagrobkiem, na którym widnieje jego nazwisko. O co więc chodzi, może walcząc z Turkami poległ, ale tego nie wie? I co do tego mają zaginiony skarb i historia o wilkołaku?

Baranko wstrzelił mnie od razu w klimat Dzikich Pól. Wąsaci kozaccy awanturnicy, polska szlachta, prawosławni duchowni pierdzący ogólnie w stronę katolików, zabobon, tajemnice... Tworzenie klimatu ułatwił Igorowi imponujący skill rysowniczy. Scenografia i kostiumy wyglądają jak na A.D. 1631 przystało, fizjonomie odpowiednio różnią się od siebie, mimika wyraźna, zrozumiała i nie przesadzona, a kreskowano-kropkowane detale przywodziły mi na myśl zabiegi stosowane przez Moebiusa, zanim odjechał w stronę minimalizmu. Może przesadzam z tym porównaniem. Może nie. Baranko i tak wytrzaskał mnie swoimi planszami po pysku. Głównym daniem jest tu historia, ale na bank wrócę do Maksyma, żeby napaść oczy rysunkami. Zacne są, to chyba właściwe określenie.

Szczególnie ubawiła mnie jednak fabuła, i zabiegi zastosowane w jej stopniowym ujawnianiu, zwroty akcji, poszlaki, mieszanie wątków. "Maksym Osa" jest bowiem pierwszorzędnym czarnym kryminałem w stylu Hammetta. Main hero to tradycyjny noirowy detektyw. Wzgardzany przez większość wyżej sytuowanych, wplątany w większa sprawę ubogi cwaniak, ale jednak strzegący prawdy (którą gdy chce, to i tak nagina do swoich potrzeb) i sprawiedliwości. Zamiast popijać skocza i palić szlugi, kopci fajkę i uchlewa się bimbrem. Nie ma rewolweru ani colta 1911, ma szablę i samopały. Jest skarb, tajemnica, wszyscy są podejrzani, prawie każdy ma coś na sumieniu, jest femme fatale, jest w końcu głupek, może i nie kurduplawy, ale szpetny niczym Peter Lorre.

Komiks jeszcze raz szczerze polecam. Na pewno we wrażeniu, które na mnie zrobił, miało swój udział moje zamiłowanie do noirów, skręt w stronę ludowych podań i metafizyki po chłopsku, czy świetna jakość wydania, na którą ten komiks sobie bez wątpienia zasłużył. Kupcie. Przeczytajcie. Jak dla mnie to jeden z komiksów roku.

GONZO POLECA. Bez kitu!

I poproszę więcej Baranki. "Eksterminatora 17" miał kiedyś Egmont wydać. Taaa...

środa, 16 września 2009

Benkarty Quentina

Zacznę krótko, żeby było wiadomo o co mi chodzi. I przygotować tych, co sa gotowi obrać mnie za dalsze uwagi gnojówką. Albo to Tarantino jest już dla mnie za stary, albo to ja jestem za młody na obecny etap jego kariery filmowej. Wynudziłem się. Momenty są, nawet znakomite, tak że parskałem śmiechem, ale pomiędzy nimi się nudziłem.


Quentin podąża dalej ścieżką, którą wyznaczył sobie przy okazji kręcenia drugiej części "Kill Billa". Rozwleczona fabuła, plejada negatywnych lub co najmniej dwuznacznych postaci, dłużyzny, dialogi o niczym, okazjonalna przemoc (czasem nawet dynamiczna), Ennio Morricone w tle, momentami niezłe one-linery. Quentin znowu skręcił film dla siebie, złożony z jego ulubionych patentów z cudzych filmów, podlanych jego sosem (skomponowanym na składnikach cudzej produkcji), onanizuje się piętrząc cytaty i nawiązania które wyłapią hardkorowcy, w dodatku narcystycznie, bo momentami robi to przed lustrem, cytując samego siebie.

Czy jest to film zły? Nie, ja tak nie uważam. Gdyby nie był to film QT, to stwierdził bym że nawet niezły, a reżyser dobrze rokuje, choć nie ma wyczucia, przeciągając sceny tak, że mało rolka z cyfrową taśmą filmową nie pęknie. Ale to film autora "Pulp Fiction" i "Wściekłych psów", od którego oczekuję więcej niż kolejnych wprawek formalnych, łączących jego ulubione elementy gatunków do których nawiązuje. A właśnie to, mam wrażenie, otrzymałem już po raz czwarty.

Marsową minę funduje już scena z okupowanej Francji, gdy przesympatyczny naziol tropiący Żydów zawraca głowę tubylca. Jego oślizgła uprzejmość bawi. Ale gdy scena z pustym dialogiem trwa już szóstą minutę, to ręce opadają. Podobnie jest z muzyką, otwierającą scenę. Ennio Morricone. Znaczy się mamy wojenny spaghetti-western. Tylko że Leone potrafił robić gęste dłużyzny. W moim odczuciu Tarantino, choć by nie wiem jak chciał, tak nie umi. Oj, nie umi, nie umi...

Ciąg nudnych i naciągniętych do granic (mojej, oczywiście) cierpliwości scen, przerywa rozpoczęcie 'Akcji Kino'. Przez pierwszą godzinę tak naprawdę zostają tylko wprowadzeni bohaterowie (czyli dzieje się tyle, co u Leone przez 5-10 minut). Jest więc drużyna tytułowych Benkartów, czyli Żydów, którzy na tyłach niemieckiego frontu mają skalpować nazioli, zadawać ból i ogólnie poniżać ubermenszów, mszcząc się za los swoich pobratymców. Czy świat już wiedział wtedy o Holokauście? O ile pamiętam nie, tak samo jak żabojadzcy mleczarze z tamtego okresu nie nalewali raczej mleka prosto od krowy prosto do szklanych butelek litrowych i nie zatykali ich kapslem. Ale co za różnica, to nie film historyczny. Gorzej, że Benkarty stanowią tak naprawdę scenografię i pretekst do wykrzesania postaci Aldo Raine'a, którego pierwszorzędnie zagrał Brad Pitt. Okazało się że potrafi on zrobić dla ludzkości więcej dobrego, niż adoptować kolejne dziecko z trzeciego świata. Raine to prosty brutal o akcencie południowca. Zna włoski. I domaga się skalpów faszystów. Pitt strzela one-linerami jakby pojono go nieustannie używkami. Wydyma dolną wargę, cedzi. I jest zajebisty. Przeciwwagą dla niego jest jedyny w teamie niemiec, Stiglitz, małomówny morderca, kapitalnie zagrany przez Schweigera. A reszta? No cóż. Są Żydami. I są okrutni. Podobno. I robią za tło dla Pitta. Huu huu, bojam siem. Bo ogólnie, postaci jest mnóstwo. Co jedna, to pomysł. Tylko ze na pomysłach się niestety kończy, a większość typków (np. bohaterski snajper) jest papierowa i nieciekawa.

Tak więc jest drużyna Benkartów, jest też młoda żydówka, która uciekła przed śmiercią, i chce odpłacić niemcom za mord jej rodziców, jest też planowana przez Brytoli operacja skasowania Niemiaszków, we współpracy z Benkartami. W połowie filmu splatają się losy tych pierwszych z Brytolem. No i historia zaczyna się rozwijać, a kilku Benkartów nawet ma szansę powiedzieć jakąś kwestię. Jest lepiej. Aż w końcu film się kończy.

Tarantino porwał się na przygodowe kino wojenne, z pod znaku "Tylko dla orłów", "Parszywej dwunastki", "Złota dla zuchwałych", i wielu innch produkcji. Gość z palmą porwał się na klasykę. I poległ. Bo w takim kinie liczy się akcja przemieszana z humorem. Owszem, jest i jedno i drugie. Zwykle występują naprzemiennie, jedno z nich co 5-10 minut. Dialogi się ciągną. A nie są to teksty formatu 'A jak mówią na Big Maka?'. One-linery trafiają. Trafia Pitt i gość grający wspomnianego poczciwego naziola. Efekt osłabia jednak długość całości, i ogrywanie zaskakujących patentów do znudzenia. Lipne jest lansowanie Eliego Rotha - z protegowanego QT jest nie lepszy aktor niż reżyser, charakterystykę Żyda-Niedźwiedzia (WTF???) otwiera fakt żę leje nazioli bejzbolem po łbach, a zamyka fakt, że naziole się go boją. Bojam się jeszcze bardziej.

Kłentin postanowił odbrązowić wojnę. W pewien sposób mu się to udało, bo zabarwił spiżowy pomnik podobną w barwie substancją, acz o dużo mniej szlachetnym pochodzeniu. Tylko że to też żadna nowość. Żydzi oprawcami, Hitler i Goebbels postaciami komicznymi, brytole klasycznie nadęci, a jedyną (WZGLĘDNIE) pozytywną postacią jest Murzyn, który decyduje się na masowe morderstwo zbrodniarzy z niewinnego powodu, jakim jest miłość. Nie czuję się zaskoczony, w "Parszywej dwunastce" jedyną nadzieję Aliantów stanowiła banda psychopatów i dewiantów.

Pan QT zekranizował po prostu swój kolejny mokry sen. Złożył hołd kinu gangsterskiemu, azjatyckiemu, spaghetti westernom, grindhousom, przyszła kolej na kino wojenne. I są pozytywy. I są momenty. Ale szkoda że Tarantino jest gwiazdą tego formatu, że nikt mu nie powie 'Quentin, oberżnij przynajmniej 20 minut, bo to momentami w gardle staje'. Docenił bym to. A tak - doceniam tylko momenty. Ale to ja. Całość doceniają krytycy i fani. I pewnie jakaś część z nich doceni nie tylko dlatego, że to kolejny film Wielkiego Reżysera.