I znowu się rozleniwiłem.
Będzie o serialach. Tylko że nie o tych nowych - Lostów nigdy nie widziałem, jestem tylko świadom zjawiska, Prizyn Brejka i House'a widziałem po jednym odcinku i nie poczułem potrzeby oglądać dalej. Podobnie druga seria Dextera, pierwszą obejrzałem akurat całą, ale nie czuję się przez to bogatszy. Scrubsów widziałem ze 3 odcinki, no i mogę oglądać albo i nie, wolę coś poczytać albo się podrapać po plecach. Tak naprawdę podobało mi się chyba tylko Californication, za Duchovnego i postać którą wykreował, ale kończy się to lipnie, a wiadomość że będzie druga seria wywołała u mnie niegdyś takie głośne PLASK.
Nic nie odkryję pisząc że producenci wykorzystują jazdę ludzi na seriale, i robią tasiemce które nie zmierzają do żadnego końca. O to chodzi - na serialu można zarobić lepiej niż na filmie, bo kolejne serie samym tytułem przyciągają fanów. Film z założenia musi być zamkniętą częścią, co najwyżej z otwartą furtką na ciąg dalszy, no maksymalnie trylogią. Serial daje możliwość lecenia z widzem w kulki i zmuszania go (przez uzależnienie) do oglądania fabuły przez kolejne serie. Przynajmniej ostatnio jest to nachalnie wykorzystywane, mam wrażenie że z dużo większym cynizmem niż kiedyś, kiedy to trawa była bardziej zielona, a niebo bardziej niebieskie, natomiast Big Maki smakowały jak nigdy później.
Chociaż są wyjątki.
Firefly - najlepsze amerykańskie serialiwo ostatnich lat. Fabularna wersja anime "Cowboy Bebop". Krótko mówiąc - western przeniesiony w setting Gwiezdnych Wojen. Skończyła się kosmiczna wojna secesyjna, złowrogie imperium obejmuje niemal całą skolonizowaną galaktykę, ale to nie GW, i nie o tym jest historia. Główni bohaterowie to ekipa dziwaków, najemników, latająca rozklekotanym statkiem (coś jak Falcon Millenium) którego nazwa modelu widnieje w tytule serii. Kapitan to złośliwy drań o złotym sercu, wypisz-wymaluj Han Solo. Poza tym weteran z ostatniej wojny, który wybrał przegraną jak się potem okazało stronę. Ma zatargi z Bogiem. Na pokład trafił też pastor o zagadkowej i raczej bogatej przeszłości, tępawy i chciwy mięśniak, pilot zazdrosny o swoją żonę - dawną podkomendną a obecnie prawą rękę kapitana. Oni i jeszcze parę postaci latają sobie po galaktyce szukając zleceń. Nie muszą być legalne, byle nie zbyt trudne, i opłacalne. Kolejne planety to w zasadzie właśnie westernowa dzicz, która dopiero jest kolonizowana, jak Dziki Zachód. Poza tym rewolwery i winchestery, kapelusze i płaszcze, czasem konie, a w tle leci country. Jest fajnie, z humorem, postaci trudno nie polubić, Whedon gra konwencjami (niczym w Bebopie), każdy kolejny odcinek mówi coraz więcej o kolejnych bohaterach i ich historiach (niczym w Bebopie), po czym nagle po 13tu odcinkach seria się urywa. W Stanach się nie przyjęła, co chyba świadczy na jej korzyść. Gorąco polecam. Na otarcie łez po skończeniu serialu czeka mało udany film pełnometrażowy zamykający część wątków oraz dwie miniserie komiksowe (do scenariuszy autora serialu, więc raczej warto jak się spodobało).
To teraz lecimy dalej.
Wiadomo że ubermistrzem było
Miasteczko Twin Peaks Lyncha. Dziwne że nikt jeszcze u nas serialowego boomu nie wykorzystał i nie wydał. Mało z tego pamiętam, ale było gęsto, kryminalnie z przewagą metafizyki. I tajemniczo jak cholera. Kapitalny też był
Przystanek Alaska, można kupić w kioskach, ale tymi wydaniami gazetowymi z zasady gardzę w większości przypadków. Kurde, to też było dobre. Ale mało pamiętam. No to teraz - co pamiętam?
Shogun - w ramach japonofilskiej fazy mojej i Oli zapodane. Ekranizacja grubaśnej opowieści - rok ok. 1600, holenderski statek handlowy rozbija się przy jednej z japońskich wysepek. Fabuła - z perspektywy brytyjskiego pilota statku - przedstawia dojście jednego z panów feudalnych do stanowiska shoguna. Jako pilot świetny Richard Chamberlain, z brodą w ogóle niegejowski, jako Toranaga (lord z ambicjami), czyli postać inspirowana faktycznym późniejszym shogunem, Tokugawą - mistrzowski Toshiro Mifune, na dokładkę uwielbiany przeze mnie John Rhys Davies. Inspirowane historią spostrzeżenia pilota (też postać autentyczna) to pretekst do pokazania szoku kulturowego. Gaijin trafia do kraju, gdzie wszystko jest inne. Powoli uczy się języka, zwyczajów, niuansów zachowania, sposobów negocjacji, ale ciągle nie może zaakceptować wielu różnic - na przykład braku poszanowania dla życia, które dla Japończyków ma zupełnie inne znaczenie. Film, chociaż o samurajach, nie obfituje w sceny akcji, ale za to świetnie pokazuje (mam nadzieję że nie ze zbyt licznymi błędami) obyczaje ówczesnej japonii, oraz różnice kulturowe. Jest to z lekka zafałszowane - postać Chamberlaina tak naprawdę reprezentuje dzisiejszą kulturę europejską, współczesne wartości, jest nadmiernie wyidealizowana, ale to raczej zabieg autorów - w końcu film ogląda widz współczesny, i dziwi się temu samemu co wprawia w osłupienie Blackthorne'a. Gorąco polecam. 500 minut oglądania. Serial dał inspirację choćby takiemu "Ostatniemu samurajowi", wpływy widać też wyraźnie momentami w Usagim Yojimbo (zdaje się że Sakai przemycił motywik nawet w ostatnim tomie). Dobry serial, dziś się takich nie robi - zatrzęsienie Azjatów przed kamerą, scenografia, kostiumy, może za mało scen w miastach, ale w końcu miast z tamtego okresu też chyba za dużo się nie ostało.
Trzecia planeta od Słońca - najlepszy sitcom ever. Nie zraźcie się okładką. Czwórka kosmitów trafia na ziemię by zbadać gatunek ludzki. Trafiają na przedmieścia, i zaczynają badania. Reszta jest już ostrą satyrą na 'the american way'. Kosmitów dziwi wszystko - kłamstwo, żarty, to że istotne może być pochodzenie, że znaczenie może mieć wygląd. Każdy kolejny odcinek wiąże się z odkryciem kolejnej wielkiej zagadki ludzkości, w każdym odcinku przeplatają się też indywidualne przejścia bohaterów. Głowa rodziny/szef misji Dick to wykładowca akademicki (fizyk), jego siostra Sally/spec od bezpieczeństwa to gospodyni domowa, syn Dicka Tommy/wywiad to uczeń ogólniaka, a Harry/komunikator z bazą to jednostka ogólnie ułomna. Jest uberśmiesznie, na granicy poprawności politycznej, fajne też są featuringi - pojawia się Dennis Rodman, Mark Hamill, czy jeden z członków dawnej ekipy Star Treka. Łykajcie tą serię, rechot murowany. Niestety na DVD wydane mamy tylko 2 serie :/
Z Archiwum X - ojtaaaaa... Można się czepiać że główny wątek z serii na serię coraz bardziej zamula i jest coraz mniej sensowny, w momencie gdy autorzy na siłę dodają kolejne wątki i bohaterów. Trudno. One-shoty są zawsze zajebiste. Zjadłem 3 serie z (ble) kioskowych wydań, jak się ogarnę finansowo to będzie trzeba za kolejne się wziąć. Siła archiwum to właśnie fajne zagadki, czy to metafizyczne, czy odwołujące się do legend i mitów, para agentów (zwłaszcza teksty Muldera) i dystans. Najfajniejsze odcinki to te pastiszowe, jak dziejący się w pełnym frików miasteczku cyrkowców "Humbug" czy "Woja koprofagów" o - cytując Scully - inwazji odchodożernych robotów z kosmosu. Poza tym muszę przyznać - gdy Archiwum leciało w telewizji to miałem lekką szajbę. Czwartek, wieczór, siedzę ze znajomymi? Sory, ale musze uciekać, za 15 minut zaczyna się Archiwum. No to cześć. Ech...
Nie zapominajmy o Brytolach.
Czarna Żmija - dziejące się w różnych epokach cztery seryjki (+ bonusy, u nas niewydane) o kolejnych potomkach rodu Czarnych Żmij, zawsze złośliwych i przewrotnych. Najlepsze są renesans (2ga seria) i Wielka Wojna (4ta seria). Jako CZ - Rowan Atkinson, zabawny jak nigdy potem. Brytyjskie, sarkastyczne poczucie humoru w najlepszym wydaniu. Teksty typu
to najgorszy pomysł od czasu gdy Abraham Lincoln powiedział 'chodźmy do teatru' są na porządku dziennym. A boldrickowy tekst
mam szczwany plan na stałe wszedł do mojego słownika.
Czerwony Karzeł - tandeciarska kpina z SF, kiedyś zresztą o tym pisałem. Autorzy lecą po Star Treku, Odysei, po czym się daje. Na opustoszonym statku kosmicznym majestatycznie sunącym przez kosmos znajduje się tylko jedna osoba. Towarzyszy mu przemądrzały komputer pokładowy, hologram upierdliwego, nieżyjącego już kolegi z kajuty, i kot który zdążył zmutować w trakcie podróży (jak sądzę fan Jamesa Browna). Ech, nie ma się co rozpisywać też, trzeba zobaczyć, zwłaszcza jak się fantastykę lubi.
Latający Cyrk Monty Pythona - ej no... mistrz i tyle.