Nie wiem od czego zacząć. Film wywołał u mnie mieszane uczucia. Z jednej strony robi wrażenie stroną wizualną, będącą niestety momentami kalką "Sin City", co w sumie mnie nie dziwi, bo przy realizacji innych filmów Miller nie uczestniczył, i wykorzystuje podpatrzone metody. Z drugiej strony - kuleje tu rwana i nieczytelna narracja, gubiąca tempo, łapiąca je dopiero jakoś po połowie filmu.
Najpierw akapit dla tych co nie wiedzą o co
kaman.
"
Spirit - Duch Miasta" to drugi film w reżyserii Franka Millera, geniusza komiksu, współautora wspomnianego "Sin City", autora komiksowego pierwowzoru zarówno tego dzieła, jak i "300". "
Spirit" natomiast jest ekranizacją komiksu Willa
Eisnera, nieżyjącego już klasyka komiksu z za Wielkiej Wody. To opowieść z lat 40-tych o zamaskowanym detektywie,
który broni Central City przed przestępczością. Fedora, płaszcz, czerwony krawat. Żadne tam symbole na klacie, peleryny i
battarangi. Miał tylko czarnego
sidekicka, którego potem
Eisnerowi wytykano jako szerzącego stereotypy o afro-amerykanach, na przemian ze stwierdzeniami że postać dla samej afro-społeczności kontrowersyjna nie była, bo poza samym sposobem narysowania i mówienia nie była ukazana w sposób rasistowski.
Millerowi jednak
sidekick nie grał i z niego zrezygnował. Zaprezentował natomiast samo miasto,
Spirita, jego
arcywroga Octopusa, oraz Sand
Saref, przyjaciółkę
Spirita z dzieciństwa, działającą w tym sektorze, gdzie już prawo nie sięga. Nie czytałem jeszcze komiksów
Eisnera, tak się wymądrzam. Miller szybko wprowadza kolejne postaci, i nie wiadomo tak naprawdę o co chodzi. Ktoś dostaje kulkę, ktoś strzela, ktoś nie strzela, ktoś targa jakieś pudła. Jest to punkt wyjścia do fabuły, w której dalej nie wiadomo do końca o co chodzi.
Spirit też nie wie, stara się dociec, dowiaduje się z czasem czego dotyczy sprawa. Niestety, do końca filmu Miller nie wyjaśnia skąd te parę osób na początku nagle znalazło się w jednym miejscu, dlaczego ktoś był pod wodą a ktoś strzelał, i po cholerę kropnięto facia co wmieszał się nagle w sytuację.
Miller nie panuje nad fabułą. Na początku za bardzo miesza wątki, a zamiast je wyjaśnić woli dać nudnawą retrospekcję o dzieciństwie głównego bohatera i uczuciu jakim darzy
Saref. A potem wraca do tych
fleszbeków kilkakrotnie. Jest więc na przemian bełkot z nudą.
Co innego strona wizualna - tu Miller w szczwany sposób jedzie znaną już konwencją, rozmytymi kolorami z przewagą czerni i bieli oraz okazjonalną
kontrastującą czerwienią. Ładnie wyglądają początkowe scenki jak
Spirit odbiera telefon a potem biega po dachach. Miałem wrażenie że Frank ekranizuje po prostu swoje
Batmany i
Daredevile - nikt mu nie zaproponował ich realizacji, więc wrzuca swoje ulubione motywy do
Spirita. A potem jest strzelanina i nudne retrospekcje, i to dalej ładnie wygląda ale lekko męczy.
Męczą nudne dialogi, nadęcie
main herosa, pompatyczne gadki. Jestem to jednak w stanie Millerowi wybaczyć - w końcu to ekranizacja komiksu z lat 40-tych, więc jest to wpisane w konwencję. Facio grający
Spirita jest troszkę jak Adam West w starym "Batmanie". Zakładam że te dialogi trącą
mychą bo tak miało być, tylko że w filmie się to średnio sprawdza.
Cartoonowe zagrywki rodem z "Toma i Jerry'ego" czy
slapstickowe zacięcie też jest w klimacie epoki i nawet bawi, ale drewniane gadki już nie. Jestem jednak w stanie to wybaczyć. Bełkotliwej i pozbawionej rytmu narracji już nie.
"
Spirit" to jednak nie nudny bełkot i ładne obrazki. Film ma jeszcze jedną wielką (a w zasadzie główną) zaletę, a
imię jej Samuel L. Jackson.
Octopus grany przez typa jest groteskowo przegięty, ale i zabawny. Rzuca soczyste teksty, ma poronione pomysły, otacza się skretyniałymi klonami oraz zmanierowaną pomocnicą
villaina w osobie bombowej Scarlett Johansson. Nie wiadomo co prawda dlaczego jest zły, ani co doprowadziło do tej wspominanej początkowej sceny z pudłami pod wodą, ale who
cares? Samuel to firma. Dla sceny, do której nawiązuję w tytule posta, warto obejrzeć cały ten film. Taki jest dobry. Samuel. Nie film.
Na koniec doczepię się jeszcze do jednej rzeczy. O ile konwencja retro kapitalnie się sprawdza przy ekranizacji komiksu z przed 60 lat, o tyle słabą rzeczą jest brak konsekwencji w trzymaniu konwencji. Telefony komórkowe, współczesne kamery - powoduje to lekki zgrzyt. Ja wiem, że z komórkami łatwiej było pchać fabułę do przodu, ale zamiast pokazywać bohaterowi nagranie video z nowoczesnej komórki, można było mu pokazać wycinek z gazety. I też by grało. Miller poszedł na skróty.
Wypad do kina jednak uważam za udany. Strona wizualna na domowym ekranie wypadnie na pewno blado. Poza tym Miller nawiązuje do "Sin City" i
Batmanów, odpowiedzialny za tłumaczenie Kamil Śmiałkowski mruga okiem nawiązując do komiksów Wróblewskiego, i ogólnie jest fajnie, tylko trzeba być przygotowany na
oldskulowość przerabianego tematu, łącznie z jego całą naiwnością i momentami też głupkowatością. Było nawet fajnie, ale nie każdy zdzierży, bo odfiltrowanie dłużyzn, retrospekcji i innych mniej fajnych ciekawostek może okazać się wyzwaniem.