
Każdy ma taką kategorię 'filmy mojej młodości', 'muzyka mojej młodości', 'lektury młodości'. Te z okresu ogólniaka, takie pierwsze 'dorosłe'. Nie muszę się tłumaczyć o co chodzi. "Kruk" to jedno z takich dzieł które zawładnęły wyobraźnią młodzieży wchodzącej w dorosłość pod koniec minionej dekady, a i wżera się w mózgi do dziś. I film ten - drodzy państwo - ano film ten się praktycznie nie zestarzał, choć skazy widzę dziś na nim dużo wyraźniej niż te 15 lat temu.
Dla urodzonych w połowie lat 90-tych: "Kruk" to coś, co można (z braku celniejszego określenia) nazwać gotyckim filmem akcji. W przeddzień (przednoc?) Halloween z grobu powraca mściciel, anioł zemsty i kary. Rok wcześniej Erica Dravena i jego dziewczynę brutalnie zamordowano. Trasę wskrzeszonego Dravena po mieście znaczą śmierci kolejnych oprawców sprzed roku. Na końcu czeka jednak ktoś więcej, ktoś kto ich wynajął, i kto wcale tego nie żałuje. O ile ciał bogatszy będzie cmentarz, nim noc dobiegnie końca...?
Film ten można zaliczyć do kategorii 'instant classic'. Swoje zrobiła tu na pewno tajemnicza śmierć wykonawcy głównej roli, Brandona Lee, syna Bruce'a. Wykonawca roli zmarłej gwiazdy zmarł na planie. Podobno to efekt klątwy, ciążącej na rodzinie Lee. Podobno jego ojciec przewidział śmierć syna, wychodząc swego czasu ze śpiączki. Podobno jak oddycha się do papierowej torby, to przechodzi czkawka. nie ulega jednak wątpliwości, że zgon na planie dodał filmowi aury tajemniczości, a towarzyszącemu mu mrokowi dodał głębi.
Oczywiście "Kruk" to najlepszy film dla niedorobionych gociaków. Cmentarz, nagrobki, deszcz, róże na grobach, podążający za bohaterem Kruk, katedra, miłość silniejsza od śmierci, ubrany na czarno długowłosy facet w makijażu jak model na okładkę Lacrimosy, cytaty z Edgara Alana Poe. Mieszanka jaką zaserwował Alex Proyas jest na tyle dobrze przyrządzona, że nie trzeba być gothem, aby smakowała, zwłaszcza że najtandetniejsze jej składniki z gotykiem niewiele mają wspólnego, ale o tym potem.
Na "Kruka" załapała się też rzesza fanów komiksu, w końcu to ekranizacja dzieła Jamesa O'Barra. Jest to, z dzisiejszej perspektywy patrząc, jeden z najlepszych filmów na bazie literatury obrazkowej, i chyba jedna z niewielu adaptacji która przewyższa oryginał, który mnie akurat nie przekonał. Proyas świetnie wstrzelił się w klimat początku lat 90tych, inspirując się burtonowskimi batmanami, ale dodał też sporo od siebie.
Kluczem do popularności tego dzieła jest chyba czas w którym powstał. Proyas to też reżyser teledysków, a w "Kruku" jest sporo ducha MTV właśnie z tamtego okresu, kiedy zamiast debilnych reality show, pokazywała mięsiste teledyski, muzykę z kręgosłupem, i promowała pewną formę intelektualnej niezależności, a przynajmniej podążania pod prąd. W końcu głównym bohaterem jest muzyk rockowy. Drogie dzieci. Były to lata, kiedy muzyk rockowy mógł być jeszcze ikoną popkultury, a także zostać bohaterem filmu. Poza tym teledyskom film zawdzięcza na pewno oprawę i montaż, oraz ogólne umuzykalnienie.
Tylko w tamtych latach film dla masowego widza (acz nie pierwszej kategorii) mógł atakować słuchacza zestawieniem RATM, the Cure, Stone Temple Pilots, NIN kowerujących Joy Division (i udowadniających że z Trenta taki sam wokalista, jak z Curtisa - fani mogą we mnie rzucać wirtualnymi odchodami w komentach). Soundtrack do dziś się broni jako świetny zestaw. Załapała się Pantera, jest Helmet, jest Heniek Rollins, jest the Cure. Cholera, kiedy ja ostatni raz słyszałem the Cure w filmie???