niedziela, 28 grudnia 2008

Pożegnanie z bronią

Po pięciu dekadach kariery aktorskiej, Clint Eastwood postanowił złożyć swojego Colta Magnum w kasetce za szafą, i udać się na częściową emeryturę. I szkoda, i dobrze że właśnie teraz i w takim stylu. "Gran Torino" to prosta jak budowa cepa historia o walce z rzeczywistością, własnymi wadami i wewnętrznymi uprzedzeniami. Trochę jak "Milk". To też trochę opowieść o tym, że nigdy nie jest za późno na zmiany, ale niektóre rzeczy powinny pozostać takie jakie są.

Granego przez Eastwooda Walta Kowalskiego poznajemy w trakcie pogrzebu żony. Od razu widać i czuć, że papa Clint postanowił się pożegnać nie tylko z brylowaniem z drugiej strony kamery, ale także z kreowaną przez dekady postacią małomównego twardziela. To po trosze Bezimienny z filmów Leone (zwący się tak naprawdę Joe), po trosze Harry Callahan, po części też kolejne wersje tego samego typa - upierdliwy weteran ze "Wzgórza Złamanych Serc", czy podstarzały glina Pulovski z "Żółtodzioba". No dobra, to nie jest połączenie tych postaci, bo prawie każda z nich była tym samym Clintem, cedzącym twarde odzywki z za zębów, mrużącym oczy, pomrukującym. Taki też jest Walt, tylko że jest tym, co mogło wyjść z Harry'ego na starość - chamskim i wrednym wrzodem na dupie. Tu ciekawostka - plotka szła kiedyś, że Torino będzie ostatnią częścią cyklu o Callahanie. Poniekąd i jest. Bez względu na nazwisko postaci. Kowalski to konserwatysta, który nie jest w stanie przeboleć, że na jego osiedle wprowadzają się osobnicy odmienni od niego rasowo. Krótko mówiąc - Walt jest otwarcie wrogim do świata rasistą, barwnie rzucającym mięchem, w dodatku obdarzonym przez naturę jajami z tytanu.

Oczywiście coś się zmienia, i zbieg okoliczności sprawia że zaprzyjaźnia się z sąsiadującymi z nim Azjatami. Ich obecność prawie zastępuje mi stratę żony, a młody chłopak z sąsiedztwa to dla niego szansa na odpokutowanie grzechów z wojny w Korei, i zawalonych stosunków z własnymi synami i wnuczkami. Jest sielanka upstrzona humorem, dobrymi dialogami i soczystymi wiąchami na otaczających Kowalskiego emigrantów, do momentu gdy coś się chrzani...

Nie będę psuł zabawy. Od początku filmu w sumie (zgodnie z prawidłami Hitchcocka) widać do czego dąży ospale fabuła. Jak napisałem wcześniej - niezbyt wymyślna. Tym, co spaja ten film, jest sam Clint, po raz ostatni, momentami wręcz karykaturalnie, wcielający się w tą samą postać. Warczy, bluzga, parodiując samego siebie wodzi po łobuzach palcem jakby celował pistoletem. Jego burackie, rasistowskie odzywki, sprawiają że nie da się tak wrednego bydlaka nie polubić. W końcu to facet o sercu większym (jak się okazuje) niż wspomniane cohones. Eastwood bawi się rolą, postacią i samym sobą (jako reżyser), ale nie zapomina że mówi o Ameryce. I o zmianach. Kowalski nawet po śmierci żony nie pali w domu (jak zakładam, nawyk wpoiła mu małżonka). Strzyże się u tego samego fryzjera. Konsekwentnie nie chodzi do spowiedzi. Rozpamiętuje wojnę. Pozostaje sobą, ale zmienia się w końcu, zauważa że JEGO (w sensie Amerykanina polskiego pochodzenia) USA się zmieniło. To nie jest już tylko kraj, który zaludnili biali emigranci z Włoch, Irlandii czy Wschodniej Europy. To też kraj Latynosów i Azjatów, którzy nie mają mniejszego prawa do przebawania w nim niż on (choć sami jedni drugim każą spieprzać 'do siebie'). Śwat się zmienia. Zmienia się i Kowalski. Bo (banał sranał, ale i tak mnie ujął) na odkupienie nie jest nigdy za późno. Część rzeczy jednak się nie zmienia, tak jak Walt nie przestaje być upartym i wrednym typem. Tak samo zresztą na koniec odnosi się do starych samochodów - najlepsze są takie, jak je wyprodukowano. Bez ulepszeń. Bez udziwnień. Bez zmian. Idealne w swojej pierwotnej postaci.

Proste. Ujmujące. I z kapitalnym, harczącym (a także pokasłującym) Clintem.

Będzie mi tego dziada brakowało, choć - jak przypuszczam - na dalsze aktorstwo kondycja mu albo nie pozwala, albo niedługo mu granie może uniemożliwić. W końcu to dziarski, ale jednak 80-latek, co w "Gran Torino" widać dużo lepiej niż w "Za wszelką cenę". Na osłodę pozostaje fakt, że Clint nie cofa się z kinematografii, i dalej będzie reżyserowal filmy (a director z niego lepsiejszy dużo niż actor), zamykając rozdział aktorski w swoim życiu dziełem, które w przeliczeniu na wiek autora (ta, dupki w stanach robią takie statystyki) zarobiło najwięcej. Ja chcę jeszcze. Czas chyba retrospektywę jego starszych dzieł zrobić, od "Zagraj dla mnie Misty" poczynając...


Tyle dla osób co nie widziały.


Teraz akapit czy dwa dla tych, co już widzieli.


Clint pożegnał się z postacią w sposób może nie zaskakujący, ale w sumie konsekwentny i logiczny. Po raz pierwszy chyba tak mocno i wyraźnie odciął się od wcześniejszych działań wzorca osobowego, który stworzył na ekranie. Z pozą 'na Jezuska' to może i przegiął, ale motyw odkupienia i poświęcenia, to odejście od patentu, który jego postać miała przez parę dekad - magnum pod pachę, kulki w kieszeń i rozgromić sukinsynów - dosadne. W efekcie wychodzi przekaz 'nie dla przemocy'. W końcu ze swojej flinty też strzela tu tylko raz, i to przez przypadek. Ciekawy jest fakt, że Eastwood przez lata wspierał Partię Republikańską, ale w ostatnim czasie mówił o sobie jako o libertarianinie (czyli liberał-ekstremista). Może stąd mu się zmiana z wiekiem zrobiła, że nie mocarny stróż prawa, którego nie tylko grał, ale też reżyserował i wogóle, a ścieżka Dalai Lamy, bo przemoc rodzi tylko przemoc. Smutno to brzmi, ale Clint dosłownie zabił Brudnego Harry'ego.

Pod skryptem takie numer dwa. Geek corner. Dziwna analogia z "Tym Żółtym Draniem" mi się po seansie urodziła. Nie chodzi mi nawet o to, że tam Żółty Drań, a tu Azjaci. Nie. Sincitowy Hatrigan (prawie Callahan) to stary glina idący na emeryturę. Metody pracy Harry'ego, z gęby bliższy do Eastwooda niż do Willisa. Facet postanawia zaangażować się w swoją ostatnią sprawę. Uratować dziewczynę. 'An old man dies, a young woman lives. Fair trade'. No właśnie. I tak też robi Kowalski.

Geek corner #2 - Kowalski w "Znikającym punkcie" też schodzi w sumie podobnie. Minęła jego epoka. Szarżuje. Wali na centralne w finale filmu. Ginie. No i towarzyszy mu klasyczne autko. Ale to już analogia totalnie na wyrost.