czwartek, 30 lipca 2009

Ćwiczenia formalne

Siedzę na paru forach. W ciągu minionego roku w końcu dojrzałem do założenia sobie bloga. W tym roku wlazłem na fejsbuka. W pewnym momencie dojrzeję do tego, żeby wleźć na Twittera. Ale to za jakiś czas, jestem jeszcze cyfowo za mało multimedialny. Dziś natomiast poćwiczę mikroblogowe wpisy. W wersji skoncentrowanej.

***

Król Wilków - złaaa, złaaa, złaaa niedobra manga. Unikajcie tej lipy.

***

Łajka - po lekturze już wiem dlaczego ten komiks dostał Eisnera właśnie w kategorii dla młodzieży. Raczej nie jestem targetem.

***

Ile waży koń trojański? - 'dzień świstaka, kurde'? Chciałbyś, panie Machulski, chciałbyś...

***

Chłopaki też płaczą - wytrzymałem 15 minut. Totalnie nieśmieszna komedia. Dalej słucham jednym uchem, ale jak słyszę nic nie tracę.

***

Na dziś starczy raczej. Jak już dorosnę to założę sobie Twittera i zarządzę siecią.

środa, 29 lipca 2009

Crank 2

Adrenalina 2
To nie jest film dla tych, którzy nie lubią mnóstwa akcji.
To nie jest film dla tych, którzy nie lubią jeszcze więcej akcji.
To nie jest film dla tych, którym może przeszkadzać udział znanych aktorów kina porno w epizodach.
To nie jest film dla tych, którzy nie lubią pościgów.
To nie jest film dla tych, którzy nie lubią strzelanin.
To nie jest film dla tych, którzy nie lubią jak bohaterowie zmieniają się w monstra, i niszczą makiety miasta, niczym Godzilla.
To nie jest film dla tych, którzy nie lubią Mike'a Pattona na santraku.
To nie jest film dla tych, którzy nie lubią nowych części GTA.
To nie jest film dla tych, którzy potrzebują fabuły.
To nie jest film dla tych, którzy nie lubią dynamiki.
To nie jest film dla tych, którzy potrzebują w filmie sensu.
To nie jest film dla tych, którzy potrzebują w filmie głębi.
To nie jest film dla tych, których razi w filmach głupota, łącznie z tą celową.
To nie jest film dla tych, których zniesmacza pokazywanie w dziwny sposób mniejszości (murzyni-geje-cykliści???).
To nie jest film dla tych, którzy potrzebują głębi psychologicznej bohaterów.
To nie jest film dla tych, którzy nie przepadają za Stathamem.
To nie jest film dla tych, którzy nie lubią mnóstwa mniej/bardziej znanych aktorów/muzyków/whateva w drugim planie (Maynard Keenan? Geri Halliwel?lol).
To nie jest film dla tych, którzy nie lubią jak film zaczyna się od pixelowej animacji.
To nie jest film dla tych, którzy nie lubią wpływu gier komputerowych na kulturę popularną.
To nie jest film dla tych, którzy nie lubią mnóstwa bezsensownej, ale efekciarskiej przemocy.
To nie jest film dla tych, którzy nie chcą zobaczyć sceny publicznego dymanka kształtnej blondyny w różnych pozycjach na torach wyścigowych.
To nie jest film dla tych, którzy ufajom recenzjom z 'Co jest grane?'.
To nie jest film dla tych, dla których argumentem moze być, ze dane dzieło ma według kogoś punk rockową specyfikę
To nie jest film dla tych, których zniesmacza gore.
To nie jest film dla tych, których zniesmacza nabijanie się z osób chorych.
To nie jest film dla tych, których zniesmacza scena ocierania się bohatera o innego bohatera.
Jest mnóstwo ludzi, dla których ten film nie jest.

Ja bawiłem się świetnie. Crank 2 to petarda.

niedziela, 26 lipca 2009

Gdzie jesteś, Afflecku?

Przyjście północy uratowało mnie przed doublepostingiem. Nowy dzień, nowy wpis.

Ben Affleck to dla mnie taki sympatyczny, ale jednak przez ogół ignorowany typ. Jako Daredevil był w pytę. W filmach Kevina Smitha też zawsze był OK. Jednak kojarzy się go jako plastikowego typa o klasycznie białym uzębieniu z plastikowych produkcji dla mas. Takie uosobienie makdonaldyzacji. Ale ja gościa i tak lubię, trudno że takie a nie inne role wybiera. Mało kto go lubi zresztą, w Polsce zadeklarowanych fanów jest bodajże trzech - ja, KRL i Kamil Śmiałkowski.

Nie ważne, Eastwoodem też gardzono, aż został reżyserem, i po paru filmach pozamiatał. Affleck też został reżyserem. Jeszcze nie pozamiatał (dopiero skręcił pierwszy swój film kinowy), ale kto wie, czy nie pójdzie śladem ostatniego testosteronowca holiłudu.

Affleckowi znudziło się eksponowanie swoich zębów (będących mokrym marzeniem każdego dentysty i każdego ortodonty), i skręcił własny film. O dziwo, nie skręcił go po to, by zagrać główną rolę, bo zdaje się taki miał wstępnie plan. W roli głównej obsadził własnego brata, Caseya. I był to strzal w dziesiątkę, jako że brat jest mniej landrynkowaty, a bardziej przaśny. I tak powstało...

"Gdzie jesteś Amando" - czyli wzorcowy neo-noir. Affleck wziął na warsztat swoją ulubioną powieść, czyli "Gone, baby, gone" niejakiego Dennisa Lehane, znanego u nas jako autora pierwowzoru "Mistic River". Jest to o tyle ważne, że oba dzieła, mając zupełnie inne fabuły, mówią o tych samych sprawach, ale o tym zaraz. Aflek (wybaczcie skróconą formę, Ben, jako luzak, pewnie by wybaczył) postanowił zadebiutować właśnie swoją ulubioną powieścią. Trochę przecenił swoje możliwości, ale to debiut, sporo można wybaczyć, zwłaszcza że nie jest źle.

Problem z filmem Afleka (przynajmniej dla mnie), to jego nierówność, jeśli chodzi o płaszczyzny historii.

Pierwsza to sama fabuła i otoczka, druga to formalna zabawa formułą kryminału noir, trzecia to poruszane w filmie dość dwuznaczne zagadnienia moralne. Paradoksalnie, debiutant miał największe problemy z samą historią, ale zagadnienia, których się tyka zwykle wyższa liga, przerobił wzorcowo.

A więc zacznę od negatywów. Fabuła. Historia dotyczy dwójki detektywów do wynajęcia (co jest o tyle znaczące, że łączy się potem z kwestiami moralnymi), którzy biorą na siebie sprawę zaginięcia małej dziewczynki. Niestety, nie jest grubo. Jest momentami srogo przewidywalnie. Narkomania matki sama sugeruje w którą stronę powinno pójść śledztwo nie tylko dla detektywów, ale także dla widza. Podobnie scena wymiany - trudno ją traktować poważnie, jako dwuznaczną, wiadomo że są w niej co najmniej jeden albo i dwa twisty. W dodatku film się ciągnie, ma dwie godziny, a to w sumie dość prosty kryminał. Moją Olę i jej siostrę znudził. Spały. To słaba rekomendacja. Ja nie spałem. Bo jest w tym filmie sporo więcej, ale to raczej jazda dla smakoszy kryminału.

Rozkmina formalna. Coś, co miażdży pytę. Polecam odbiór tego filmu z rozkładaniem na czynniki pierwsze jakiegoś klasyka noir z tyłu głowy. U mnie był to oczywiście "Sokół maltański" (soooory za brak oryginalności). No i to dodaje dziełu +2 w skali 10-punktowej do oceny. Detektywi to parka, główny bohater zamiast w prochowcu i fedorze, popierdala po Bostonie w dresiku, za którego gumką trzyma klamkę. To wygadany typek, który ma znajomości gdzie trzeba. Powinienem to dopisać do samej fabuły - w filmie mają miejsce dialogi - ale są one nie zawsze trafne. Acz bywają (gliniarz: połowa twoich znajomych to kryminaliści, main hero: tak, ale druga połowa to gliny). Ważne że koleś ma posłuch po obu stronach prawa. Ważne, że jest on pewnym - chcąc, nie chcąc - autorytetem moralnym. To antyheros, który robi co robi bo musi. Jest niemalże typem z rynsztoka, z przeszłością, ale to on, a nie inni - gliniarze, komisarze - ma sprawiedliwość po swojej stronie. Ma pewne zasady, których się trzyma. Uznaje je, nawet jak wie, że więcej z nich złego może wyniknąć niż dobrego, ale zdaje sobie też sprawę, co wynika z łamania zasad. To on jest od tego, aby wszystkim chujom na stanowiskach wygarnąć że robią źle, ponieważ demoralizują innych i zdradzają własne powołanie. W pewnym sensie to postać, której nie sposób nie lubić. Koleś jest niczym Rorschach: "Nigdy nie rezygnuj, nigdy się nie poddawaj". Zresztą podobna jest tu struktura jak w "Strażnikach" - koleś który ryje, spisek, twist, i kwestia do którego stopnia facet postawi na opcję 'dość'. Tu oczywiście nie ma Doktora Manhattana. Koleś nie ma fedory, koleś nie ma prochowca, ale i przeciwnicy i sprawa są zupełnie inne. Zamiast abstrakcyjnego międzynarodowego, spasionego złoczyńcy, jest haitański handlarz koksem. Zresztą kto tu jest wrogiem, i kto gra nie fair? Wszyscy? W końcu przedmiotem (???) o który toczy się gra nie jest legendarna figurka ptaszyska, a trzyletnia dziewczynka. Wnętrzami nie są drogie hotele, a przedmieścia biednego Bostonu. Autor pierwowzoru genialnie wywrócił na lewą stronę formułę noir, a Aflek świetnie ogarnął o co mu chodziło. Klasyczny detektyw kontra problemy współczesnej rzeczywistości. W końcu też jest to film, który daje odpowiedź na pytanie, dlaczego noirowi detektywi zawsze są samotni. Bo inaczej im nie wychodzi. Bomba. Kupuję to, bo jest to podane świetnie, dużo lepiej od ciągnącej się fabuły.

W końcu kwestie moralne, czyli coś, na co we współczesnym kinie nie ma niby miejsca. Aflek w debiucie wziął to na rogi, choć to duże wyzwanie (a może właśnie dlatego), i jest to dla mnie chyba najlepsza część filmu. "Gdzie jesteś, Amando" prawie od początku, do końca, drąży temat tego, do czego jesteśmy zdolni, gdzie jest granica pomiędzy prawem a samowolą, i co uznajemy za właściwe w określonych sytuacjach. Czyli coś, co Eastwood (ha?) ugryzł w "Mistic River". Nie co jest dobre, nie co jest uznawane prawem, a co jest właąśnie WŁAŚCIWE. Aflek nie daje odpowiedzi, zostawia z pytaniem widza, a zostawia te pytania dosyć często. Świetnym przykładem jest tu sytuacja: pedofil, ofiara jego poczynań, pistolet w ręku. Co zrobisz, po tym jak już się wyrzygasz z wrażenia? Kropniesz typa w naturalnym odruchu, czy będziesz czekał na gliniarzy w imię prawa? Nie ważne co zrobisz - czy będzie Ci z tym dobrze? I taki jest cały film. Historia porwanego dziecka zapewnia sporo takich pytań, zwłaszcza że jego otoczenie to byli kryminaliści i zaćpana matka. Co jest właściwe? Co jest dla niej dobre? Czy wiedząc co dobre, możemy zdradzić dane obietnice i wyznawane zasady?

Szczerze polecam. Może i brak w holiłudzie testosteronowych typów zawiewających whiskey i cygarami, ale Aflekowi udało się tą atmosferę przywrócić. Nie boi się zadawać pytać, a co najważniejsze - nikomu nie wciska swoich racji. Przedstawia historię smutną i (zwłaszcza biorąc pod uwagę finałową scenę) pesymistyczną. Czy jest coś takiego jak 'racja'? Nie wiem, i Aflek też nie udaje że wie. Wielka siekierka. Mam tylko nadzieję że jego drugi film będzie się bronił także jako fabuła, a nie jako drugi i trzeci (najważniejszy zresztą) plan.

Dałbym tu logosa 'Gonzo poleca', ale nie mogę znaleźć. Uznajcie że go wstawiłem (przyunajmniej ci, co są zajarani na punkcie noirów).

piątek, 10 lipca 2009

Kultura Gniewu czerwiec 2009

/na uchach Pendulum - "Hold Your Color"/
/a także Primitive Super Natural - "Alice"/

Jakoś tak ostatnio komiksy przestałem czytać (za co winię brubakerowy run Kapitana Ameryki, któren to mnie zniechęcił do obrazków), ograniczając się tylko do wessania "Miecza Nieśmiertelnego" i kolejnych zeszytów "Gwiezdnych Wojen". No i nowego tomu "Edenu", niezły jest, sporo się dzieje. W każdym razie poza tymi pozycjami ostatnio w ogóle nic komiksowego nie czytam.

Zawiało mię jednakowoż na Chłodną 25 na spotkanie z Guy (chyba się jednak jego imienia nie odmienia, skoro wymawia się Giii?) Delislem, i oczywiście wróciłem dodom z pakietem wspomnianym w tytule. Spotkanie było miłe, pakiet jest zacny, pospotkaniowe piwo też było arcyprzyjemne, ba, nawet reporter Alei Wiecie-Czego chodził za mną krok w krok, by uwiecznić chwilę gdy wspomniany pakiet nabywam!

Tyle tytułem zamulającego wstępu, który każdy pewnie opuścił (z testu z fejsbuka wynika że jestem jak Umberto Eco - mało kto czyta wszystko co napiszę, choć ja i tak nie mam czasu na pisanie wszystkiego co bym chciał). No to do rzeczy. W kolejności według podobalnościowego widzimisię.

Bez Komentarza, Ivan Brun - Pierwsze co rzuciło mi się w oczy to kapitalna, precyzyjna grafika, i świetny kolorek. Druga rzecz, to płynność i przejrzystość niemej (a może raczej bezsłownej, bo to chyba nie to samo) narracji, jaką posługuje się autor. Trzecia rzecz, to ilość przemocy, którą zadają sobie te dziecinnie wyglądające ludki. I nie przypadkiem, bo to komiks z morałem, komiks o naszym smutnym świecie. Hola. Komiks o smutnym świecie, ale bez morału, bo komentarza nie ma. Dzięki temu komiksowi dowiedziałem się natomiast, że bieda popycha ludzi do przemocy, media na tym żerują, system więzi jednostki, a człowiek to takie bydlę, co jest w stanie zrobić, albo zgodzić się na potworne rzeczy w imię pieniędzy.

No to czuję się oświecony.

Wielu osobom się ten przekaz podoba, dla mnie jest jednak płytki i banalny, na poziomie lewackich ulotek rozdawanych na wiecach przeciwko inwazji USA na Irak. Tak, wiem że leczenie kompleksów władzą czyni z ludzi monstra. Tak, przeszkadza mi znieczulenie władnych na bolączki maluczkich. Mam to i bez tego komiksu, wystarczą mi wiadomości czy spacer po ulicach Wawy. Jak zmienić tą sytuację? Nie wiem, autor też nie wie. Więc po co wyjazd z czymś, co już wiemy? Może chodzi o uwrażliwienie jednostek? Uda się, o ile komiks trafi do tych znieczulonych, acz wątpię czy wyrwie on ich z letargu, jeśli zachce się im po niego sięgnąć.

Jakiś taki lekki niesmak miałem, jako osoba z alergią na lewackość. Nie lubię wytykania oczywistych problemów bez propozycji co robić. Niekonstruktywne to. Dla mnie. Bo mam alergię. Bo co, mam wyemigrować na Kubę, czy na Białoruś, gdzie kona jeszcze socjalizm? Wzniecić antyrządową rewoltę, domagającą się ustąpienia rządu i zniesienia środków płatniczych, w których drzemie szatan? Zaszyć się w jakimś zapomnianym zakątku afryki i żyć z uprawy tego co wyhoduję, antysystemowo nie odprowadzając podatków? Przekaz, zamiast mnie uwrażliwić, rozdrażnił mnie. Ale ja to ja, a znajomym się poleca, w warstwie wizualnej i narracyjnej jest to dzieło naprawdę porządne, więc też polecam. No chyba że ma ktoś większą niż ja alergię na antysytemowe potrząsanie pięściami w oznace niezadowolenia


Klezmerzy #1 - Podbój Wschodu, Joann Sfar - jak w posłowiu stwierdza autor, jest to druga strona monety, której awersem jest "Kot Rabina". O ile tam osnowę fabuły stanowili algierscy Żydzi, w "Klezmerach" mamy do czynienia z tymi 'polarnymi Żydami', jak to nazwano ich w Kocie. Są to więc okolice przedwojennej Polski, Rosji i Ukrainy, czyli okolice Żydom nie zawsze przyjazne, co bardziej niż aura odróżnia fabułę od Kota. Humoru też jakby nieco mniej. Tytułowi Klezmerzy zbierają się przez cały komiks, by na koniec się zziomować w trakcie koncertu. I co? Niby mnie ten komiks nie ruszył tak jak "Kot Rabina", ale po przeczytaniu ciekawi mnie co będzie dalej, i - co najważniejsze - zachciało mi się posłuchać muzyki klezmerskiej, o której mam blade pojęcie, choć lubię. I o to chyba autorowi chodziło, po to zresztą podrzucił na koniec parę zespołów i tytułów. A rysunkowo? Jaki Sfar jest każdy widzi.

Luis na plaży, Guy Delisle - czerwcowy debeściak, i nie ważne że najbardziej banalny w treści. Autor znany u nas z komiksów zaangażowanych społecznie (i w przeciwieństwie do "Bez komentarza" informujących o czymś czego powszechnie nie wiadomo, a także robiących na mnie akurat wrażenie) tym razem dzięki Kulturze popisuje się jako obserwator nie totalitarnego reżimu, a własnego synka. Te 48 plansz to jeden dzień z życia obu panów spędzony nad morzem. I jest wesoło, i fajnie, i aż mi się przypomniały scenki jak sam byłem jako dzieciak nad Bałtykiem z tatą, choćby scenka z życia jak stałem nad wodą, pogoda sztormowa, a tu nagle fala większa niż inne, zawinęła mnie, zabrała, ale ojciec mnie w ostatniej chwili chwycił jak mnie porywała w pieniący się przestwór oceanu. Więc wesoło, fajnie, i nostalgię włącza. Komiks ten, bardziej niż te, które już znamy, pokazuje Delisle'a jako animatora - kolejne kadry tego niemego komiksu tworzą konsekwentną sekwencyjność (SIC! lol) na zasadzie storyboardu. Jeśli dla kogoś to za mało, to na rogach stron umieszczono krótkie animacyjki, które można obejrzeć szybko kartkując album. Świetna krecha, fajne kolory. Prawda o dniu na plaży - razem z jego negatywnymi konsekwencjami - zebrana na 48 stronach. Must-have. Gonzo poleca. Znak jakości.


No to teraz czekam aż Kultura, zachęcona pozytywną reakcją, zdecyduje się na wydanie u nas "Luisa na nartach" i poświęconego Chinom "Shenzhen". Oby szybko.