niedziela, 28 grudnia 2008

Pożegnanie z bronią

Po pięciu dekadach kariery aktorskiej, Clint Eastwood postanowił złożyć swojego Colta Magnum w kasetce za szafą, i udać się na częściową emeryturę. I szkoda, i dobrze że właśnie teraz i w takim stylu. "Gran Torino" to prosta jak budowa cepa historia o walce z rzeczywistością, własnymi wadami i wewnętrznymi uprzedzeniami. Trochę jak "Milk". To też trochę opowieść o tym, że nigdy nie jest za późno na zmiany, ale niektóre rzeczy powinny pozostać takie jakie są.

Granego przez Eastwooda Walta Kowalskiego poznajemy w trakcie pogrzebu żony. Od razu widać i czuć, że papa Clint postanowił się pożegnać nie tylko z brylowaniem z drugiej strony kamery, ale także z kreowaną przez dekady postacią małomównego twardziela. To po trosze Bezimienny z filmów Leone (zwący się tak naprawdę Joe), po trosze Harry Callahan, po części też kolejne wersje tego samego typa - upierdliwy weteran ze "Wzgórza Złamanych Serc", czy podstarzały glina Pulovski z "Żółtodzioba". No dobra, to nie jest połączenie tych postaci, bo prawie każda z nich była tym samym Clintem, cedzącym twarde odzywki z za zębów, mrużącym oczy, pomrukującym. Taki też jest Walt, tylko że jest tym, co mogło wyjść z Harry'ego na starość - chamskim i wrednym wrzodem na dupie. Tu ciekawostka - plotka szła kiedyś, że Torino będzie ostatnią częścią cyklu o Callahanie. Poniekąd i jest. Bez względu na nazwisko postaci. Kowalski to konserwatysta, który nie jest w stanie przeboleć, że na jego osiedle wprowadzają się osobnicy odmienni od niego rasowo. Krótko mówiąc - Walt jest otwarcie wrogim do świata rasistą, barwnie rzucającym mięchem, w dodatku obdarzonym przez naturę jajami z tytanu.

Oczywiście coś się zmienia, i zbieg okoliczności sprawia że zaprzyjaźnia się z sąsiadującymi z nim Azjatami. Ich obecność prawie zastępuje mi stratę żony, a młody chłopak z sąsiedztwa to dla niego szansa na odpokutowanie grzechów z wojny w Korei, i zawalonych stosunków z własnymi synami i wnuczkami. Jest sielanka upstrzona humorem, dobrymi dialogami i soczystymi wiąchami na otaczających Kowalskiego emigrantów, do momentu gdy coś się chrzani...

Nie będę psuł zabawy. Od początku filmu w sumie (zgodnie z prawidłami Hitchcocka) widać do czego dąży ospale fabuła. Jak napisałem wcześniej - niezbyt wymyślna. Tym, co spaja ten film, jest sam Clint, po raz ostatni, momentami wręcz karykaturalnie, wcielający się w tą samą postać. Warczy, bluzga, parodiując samego siebie wodzi po łobuzach palcem jakby celował pistoletem. Jego burackie, rasistowskie odzywki, sprawiają że nie da się tak wrednego bydlaka nie polubić. W końcu to facet o sercu większym (jak się okazuje) niż wspomniane cohones. Eastwood bawi się rolą, postacią i samym sobą (jako reżyser), ale nie zapomina że mówi o Ameryce. I o zmianach. Kowalski nawet po śmierci żony nie pali w domu (jak zakładam, nawyk wpoiła mu małżonka). Strzyże się u tego samego fryzjera. Konsekwentnie nie chodzi do spowiedzi. Rozpamiętuje wojnę. Pozostaje sobą, ale zmienia się w końcu, zauważa że JEGO (w sensie Amerykanina polskiego pochodzenia) USA się zmieniło. To nie jest już tylko kraj, który zaludnili biali emigranci z Włoch, Irlandii czy Wschodniej Europy. To też kraj Latynosów i Azjatów, którzy nie mają mniejszego prawa do przebawania w nim niż on (choć sami jedni drugim każą spieprzać 'do siebie'). Śwat się zmienia. Zmienia się i Kowalski. Bo (banał sranał, ale i tak mnie ujął) na odkupienie nie jest nigdy za późno. Część rzeczy jednak się nie zmienia, tak jak Walt nie przestaje być upartym i wrednym typem. Tak samo zresztą na koniec odnosi się do starych samochodów - najlepsze są takie, jak je wyprodukowano. Bez ulepszeń. Bez udziwnień. Bez zmian. Idealne w swojej pierwotnej postaci.

Proste. Ujmujące. I z kapitalnym, harczącym (a także pokasłującym) Clintem.

Będzie mi tego dziada brakowało, choć - jak przypuszczam - na dalsze aktorstwo kondycja mu albo nie pozwala, albo niedługo mu granie może uniemożliwić. W końcu to dziarski, ale jednak 80-latek, co w "Gran Torino" widać dużo lepiej niż w "Za wszelką cenę". Na osłodę pozostaje fakt, że Clint nie cofa się z kinematografii, i dalej będzie reżyserowal filmy (a director z niego lepsiejszy dużo niż actor), zamykając rozdział aktorski w swoim życiu dziełem, które w przeliczeniu na wiek autora (ta, dupki w stanach robią takie statystyki) zarobiło najwięcej. Ja chcę jeszcze. Czas chyba retrospektywę jego starszych dzieł zrobić, od "Zagraj dla mnie Misty" poczynając...


Tyle dla osób co nie widziały.


Teraz akapit czy dwa dla tych, co już widzieli.


Clint pożegnał się z postacią w sposób może nie zaskakujący, ale w sumie konsekwentny i logiczny. Po raz pierwszy chyba tak mocno i wyraźnie odciął się od wcześniejszych działań wzorca osobowego, który stworzył na ekranie. Z pozą 'na Jezuska' to może i przegiął, ale motyw odkupienia i poświęcenia, to odejście od patentu, który jego postać miała przez parę dekad - magnum pod pachę, kulki w kieszeń i rozgromić sukinsynów - dosadne. W efekcie wychodzi przekaz 'nie dla przemocy'. W końcu ze swojej flinty też strzela tu tylko raz, i to przez przypadek. Ciekawy jest fakt, że Eastwood przez lata wspierał Partię Republikańską, ale w ostatnim czasie mówił o sobie jako o libertarianinie (czyli liberał-ekstremista). Może stąd mu się zmiana z wiekiem zrobiła, że nie mocarny stróż prawa, którego nie tylko grał, ale też reżyserował i wogóle, a ścieżka Dalai Lamy, bo przemoc rodzi tylko przemoc. Smutno to brzmi, ale Clint dosłownie zabił Brudnego Harry'ego.

Pod skryptem takie numer dwa. Geek corner. Dziwna analogia z "Tym Żółtym Draniem" mi się po seansie urodziła. Nie chodzi mi nawet o to, że tam Żółty Drań, a tu Azjaci. Nie. Sincitowy Hatrigan (prawie Callahan) to stary glina idący na emeryturę. Metody pracy Harry'ego, z gęby bliższy do Eastwooda niż do Willisa. Facet postanawia zaangażować się w swoją ostatnią sprawę. Uratować dziewczynę. 'An old man dies, a young woman lives. Fair trade'. No właśnie. I tak też robi Kowalski.

Geek corner #2 - Kowalski w "Znikającym punkcie" też schodzi w sumie podobnie. Minęła jego epoka. Szarżuje. Wali na centralne w finale filmu. Ginie. No i towarzyszy mu klasyczne autko. Ale to już analogia totalnie na wyrost.

piątek, 28 listopada 2008

Subiektywny bestoff: hąkągi

Od jakiegoś czasu noszę się już z pomysłem, by zrobić takie cykliczne, tematyczne 'Gonzo poleca', z cyklu Znaku Jakości Gonza, opatrzone oczywiście graficzką Jaszczębia. Najlepsze mordobicia, najlepsze mjuzikale, animki, anime, i tak dalej. Top5 filmów z Norrisem czy Seagalem nie oczekujcie, bo by ciężko było zebrać. Najlepszych filmów z Eastwoodem też opisywał nie będę, bo to nie aż tak trudne do ogarnięcia zagadnienie.

Jako miłośnik kuchni azjatyckiej zacznę od mordoklepek, raczej chińskich. Nie chcę się rozwodzić o master-killerach ostatnich lat, takich jak Kill Bille, Matrixy, o Hero czy "Zgarbionym wieprzu, latającym hipopotamie", bo wiadomo że w kwestii walk to mocarze. No, zaczynamy.



Niby tak samo nie powinienem pisać o "Wejściu Smoka", ale to Alfa i Omega kina kopanego. To James Bond z małym Chińczykiem zamiast Brytola, i z kung fu zamiast gadżetów, reszta się zgadza. Zamiast MI6 jest Shaolin. Egzotyczne miejsca, pomagające mu laski, komiksowy villain. "Wejściu Smoka" wbiło kino kopane na stałe popkulturę, ten film spełnił podobną rolę co "Noc Żywych Trupów" Romero w przypadków filmów o zombie. Ostatnie (i jednocześnie pierwsze wielkie) dzieło z Brucem Lee, debiut Jackiego Chana (w jednym ujęciu dostaje w ryło), zapadająca w pamięć postać Bolo, no i kapitalne walki. Do tego filmu mogę po prostu wracać co jakiś czas. Realizacja, walki, ale orientalno-shaftowa muzyczka też robią swoje. Niszowe kino w wielkim stylu. Oczywiście - kapitalna też jest "Wściekła pięść", cytowana chociażby przez Tarantino. Bombowa jest niedokończona "Gra śmierci", film nieudany, przez połowę dzieła zamiast Bruce'a popyla dubler, ale to z tego filmu jest 'pożyczany' żółty kombinezon z czarnymi paskami po bokach. W "Drodze smoka" Bruce w Koloseum spuszcza manto Norrisowi. Jakie by te filmy jednak nie były - to dzięki "Wejściu smoka" o Małym Smoku mówi się jako o Królu Kung Fu.

Paru filmowych fajterów aspirowało też potem do tego miana. Żan Klod Wam Dam fikał jak może, ale zaginął w akcji. Podobnie Steven Seagal. Paru Azjatów. Tajlandczyk Tony Jaa - koleś wystąpił w "Protectorze" i "Ong Baku" który miał być nowym "Wejściem Smoka". A nie był. W przypadku tego pana skończyło się na idiotycznych fabułach, ale i fantazyjnych walkach, w efekcie całość ogląda się średnio, kultowe to te filmy nie będą. No może poza sceną z fleszbekiem ze słonikiem, i klepaniem kolejnych Złych Białych Panów w Czerni. Polecam, smacznego, niesety nie znalazłem videosa z fleszbekiem, dzięki któremu to dla mnie najbardziej kuriozalna scena z kopaniny ever.



Kurde, podobnie jest z filmami Jeta Li. Facio chyba obecnie najbardziej zasługuje na miano następcy Brusa. Zaczął od grywania mnichów z Shaolin, wystąpił w cyklu "Pewnego razu w Chinach", ale krapów też miał na pęczki, z ostatnich wymieniając chociaż "the One" i "War", oba co zabawne także ze Stathamem. Parę filmów z Jetem to jednak żelazna klasyka kina kopanego, z której wybiorę tylko dwie pozycje.

"Czarna Maska" - totalnie komiksowa (zdaje się że to nieautoryzowana adaptacja) produkcja o byłym agencie specjalnym. Kiedyś poddano go praniu mózgu, facet już nie czuje bólu i jest chodzącą maszyną do zabijania, ale miał tego dość, odszedł, pracuje jako bibliotekarz. Panowie ze spec-teamu fikają dalej, i są źli. Jet zakłada maskę Kato (pierwsza - telewizyjna - rola Brusa z "Zielonego Szerszenia") i leje po ryjach. Jest ostro, jest przeginka, jest gore, jest dynamicznie, a choreografia jest zajebista, o ile ktoś lubi wire-fu. Co zabawne, film wygląda na chińską zżynę z "Matrixa" - podobne walki i skakanie, czarne ubrania, długie, powiewające płaszcze. Tak się składa że to Wachowszczaki podpieprzyły patenty, rąbiąc je równo razem z choreografem, Yuenem Woo-pingiem. Yuen robi obecnie karierę jako jedyny facio w Hollywood co nie mówi po angielsku, i nawet się go nie zamierza uczyć, a i tak nie narzeka na brak zajęć - bariera językowa to nie jego problem. Choreografie z Kill Billów to też jego robota. Ale o "Czarnej Masce" jeszcze - polecam, widać co ukształtowało koncepcje scen akcji z "Matrixa", film jest głupawy ale dobrze zrobiony, dynamit, spaprana jest tylko polska edycja DVD. Licencję kupiono pewnie okrężną drogą od amerykanów, bo niestety film jest z anglojęzycznym dubbingiem, którego nie da rady wyłączyć, nie ma napisów, jest tylko polski lektor. Żaden debil by takiego wydania nie wymyślił. Szkoda że nikomu nie chciało się tego ściągnąć bezpośrednio, z Hąkągu.

"Ostatni wojownik" - druga pozycja z Jetem, co zabawne - też z choreografią Woo-pinga. I z jego reżyserią. Za najlepszymi filmami z Jetem zwykle stał właśnie ten mało znany pan. "Ostatni wojownik" to ostra kpina z historycznych mordobić typu "Pewnego razu w Chinach" Tsui Harka, głównym bohaterem jest zresztą ta sama postać, legendarny Wong Fei-hung. Jet gra takiego dobrotliwego doktora Pai-Chi-Wo. Ma szkołę walki, uczy kolesi lać po ryjach, leczy, sama dobroć. Jednocześnie Źli Panowie ze Złej Szkoły podczas festynu fundują jego uczniom wpierdziel. Mają Styl Gąsiennicy - idą gęsiego, pod chitynowym pancerzem, stają dęba, nikt nie podskoczy. Jet ma przebłysk, oglądając jak kogut dziobie stonogę (to chyba zbita z innego dzieła Yuena, z tego samego roku - "Tai Chi Master", gdzie Jet ma iluminację po rozmowie z wodą, czy z deską, nie pamiętam). Miszcz zakłada strój koguta, jak kogut gdacze i skrobie ziemię, macha 'skrzydłami', wygląda komicznie, ale jednocześnie leje Złych Panów ze Złej Szkoły jak trzeba. Film strasznie idiotyczny, ale dzięki temu przezabawny - Woo-Ping to jeden z niewielu typów z Hąkągu z autoironicznym dystansem do głupot jakie kręci.

Dalej tropem Woo-pinga i Jeta - nowy film, znany m.in. jako "Zapomniane Królestwo", ale także jako "King of Kung Fu", to produkcja z Jetem i Jackiem Chanem. Skręcił to jakiś błazen od "Stuarta Malutkiego", będzie więc familijnie i prawdopodobnie jeszcze bardziej idiotycznie niż zwykle. Co tam. Choreografie zrobił Yuen. Będzie się działo.

Dość Jeta, teraz tylko o Woo-pingu, film na który prawdopodobnie nie załapał się jego ulubiony fajter.

"Iron Monkey" - film z tego samego roku (1993) co wspomniany "Ostatni wojownik" i "Tai Chi Master". Nie ma sensu pisać o fabule, znowu jest dobry doktor (o ile pamiętam), który jednak w wolnym czasie zakłada maskę i bawi się w Robin Hooda ninja-stajli. Znowu sporo patentów widać, które potem Yuen przeniósł gdzie indziej za większą kasę (bieganie po dachach jak w "Przechodzona jesionka, ukryte pończochy"). Ten film zwyczajnie trzeba zobaczyć dla walk. W końcu zagrał tu Donnie Yen, jeden z niewielu kolesi co potrafią prać w filmach po pyskach nie gorzej niż Jet (ba, parę razy się nawet między sobą prali). Jako ciekawostkę tylko dodam, że omawiane dzieło w Stanach wyszło w ramach kolekcji 'Quentin Tarantino presents'.

"Legenda Czerwonego Smoka" - przepraszam, ale nie mogłem sobie odmówić. Jeszcze jedna produkcja z Jetem, z jego najlepszego okresu - jeszcze nie grywał w chłamie dla amerykanów, a już miał zajebistego skilla, i współpracował z dobrymi reżyserami i choreografami. Tym razem może nie z najlepszymi, ale znowu jest zabawnie i niekiepsko. Film jest chińską wersją "Samotnego Wilka i Szczenięcia" - samotny ojciec podróżuje z dzieckiem, podąża drogą zemsty, pierdu pierdu. Podobne gadki nawet synkowi sprzedaje. Film radośnie idiotyczny, ale z jajem, pojawia się nawet koleś w Morderczym-Pancernym-Dyliżansie. Kozak.

Koniec Jeta na dziś. Raczej. Woo-Pinga chyba też.

"Shaolin Soccer" - coś czuję że to właśnie Stephen Chow będzie nowym Brusem. Reżyser, scenarzysta, aktor, fajter, we wszystkim tak samo dobry, w dodatku z poczuciem humoru. Zajarawszy się animowymi przygodami Kapitana Tsubasy (u nas znanymi jako bodajże "Kapitan Hawk", co dziwi, bo pod lektorem był przecież włoski dubbing), postanowił zrobić przegięty komediowy film piłkarski. Kolesie strzelają takie petardy że mucha nie siada. Mecze przypominają bardziej pojedynki kung-fu niż piłę nożną. Jest prosta fabułka, tony niezłych żartów, smaczne nawiązania, kapitalne 'walki', zajebiste efekty. A wszystko to zrobione za jakieś śmieszne pieniądze, udowadniające że do bullet-time nie potrzeba fury kasy i parędziesięciu kamer. Wystarczy mały budżet, kilku Chińczyków i dwie kamery. Uwaga na nasze DVD - anglojęzyczny dubbing, amerykański cut, zubożony w stosunku do oryginału. Nie propaguję piractwa, ale wyraźnie polscy wydawcy proponują nam w tym temacie mniej niż piraci...
Kolejny film Chowa - "Kung-Fu Hustle" - był też kapitalny, klimaty gangsterki retro, lepszy produkcyjnie, bo droższy, ale już tej iskry świeżości nie miał, warto jednak śledzić poczynania typka, bo naprawdę potrafi. A tu, na zachętę, fajna scena z Soccera.



Kolejna pozycja - "Shaolin Master Killer", znana też jako "36 komnata klasztoru Shaolin", to co prawda oldschool (1978), ale daje radę. Sceny mnichów ćwiczących w klasztorze chodzenie po wodzie pamiętam z dzieciństwa do dziś. Nie wiem dokładnie dlaczego piszę o tym filmie, bo poza wodą nie pamiętam już nic, a powtarzałem niedawno, ale i tak to dzieło polecam jako klasyczne.

"Pijany Mistrz" - najlepszy chyba film z Jackiem Chanem, i nie dziwne, bo to dzieło Woo-pinga. A skręcili to 30 lat temu. Już wtedy Yuen kopał zad, dosłownie i w przenośni. Chan gra Wong Fei-Hunga, legendarno-historyczną postać, co to się przez połowę filmów z Hąkągu przewija (choćby wspomniane "Iron Mask", seria "Dawno temu w Chinach" czy "Ostatni Bohater", ale także tona innych pozycji jest o tym typku). Uczy się walczyć stylem pijanym, a potem kopie dupy wszystkim jak leci. Styl pijany sam w sobie jest już fantazyjny, pijackie gibanie, pociąganie z flaszki, zawsze postacie walczące pijanym ruszają się zajebiście. Poza tym luzik, humorek i dystans. Kolejny klasyk.

"Wojownicy z krainy Zu" - to już dziwna rzecz. Choreografie Wiecie-Kogo-pinga, tym razem już podniesione do kwadratu, co zawdzięczamy fabule. "Zu Warriors" to historia raczej dla koneserów azjatyckich klimatów, osoba z alergią tego filmu zwyczajnie nie przełknie. Fabuła osadzona jest w takich taoistycznych zaświatach, sferze duchowej czy czymś, gdzie toczy się nieustanna walka z niepokonanym złem. Walczą legendarni herosi, półbogowie, demony, cuda wianki. Zamiast normalnych Chin wszystko dzieje się na cudacznych wyspach zawieszonych w chmurach, a normą jest żę 100 chłopa nagle krzyczy 'Świątynia Świetlistego Czegoś -Tam jest zagrożona, lecimy jej na pomoc!!!', po czym wyjmują miecze z pochew, unoszą je nad głowy, i odlatują. To już nie jest "Hero", jak komuś nie smakowało odbijanie się mieczem od tafli jeziora, to "Wojowników z krainy Zu" nie strawi. Warto jednak obejrzeć, bo widoki, bo fantazja (całość jest taką kung-fu - czy też raczej wuxia - baśnią dla dorosłych), no i oczywiście bo walki...

Generalnie mało się znam, bo tych dzieł jest na pęczki, aktorzy występują w pierdyliardzie filmów z kopaniem po ryjach rocznie, bo to tanie produkcje i lecą taśmowo. Tandeta jednak ma swój urok, nie ma tylko czasu tego oglądać, skąd brać (legalnie), ani wiedzieć po które produkcje warto sięgać. Jako fanboj Jeta (słabiznę filmu przełknę, walk już nie) głównie na jego filmach z ostatnich 20 lat się skupiałem zwykle, i jest na czym oko zawiesić. Zabawne to. Na jeden raz starczy, bo i tak chyba przegiąłem (zwłaszcza z ilością Jeta i Yuena), pewnie jeszcze wrócę do kopanego kina z innych części świata, a wtedy powieje kurzem, VHSami i zapyziałymi wyporzyczalniami video mieszczącymi się w zsypach na śmieci...


niedziela, 2 listopada 2008

Oda do oldskula: retrogranie

Wbrew tytułowi posta nie będę pisał o River Raid, Mario, Boulder Dash i drugim Street Fighterze. Lubię starocie, tak jak mam sympatię do G.I. Joe i Transformersów, ale już mnie to nie jara, gry są nowocześniejsze, ładniejsze, często też lepsze, 8 bit to głównie nostalgia.

Dlaczego więc retrogranie? Zacznę od dupy strony. Lubię gry komputerowe i konsolowe jako świeże medium. Już nie arkadowe automaty z wozu Drzymały, czy smażalni ryb w Jastarni, ale medium. Medium narracyjny, opowiadające historię, operujące podobnymi chwytami co film czy, powierzmy, komiksy, ale wykorzystujące też brak bariery jaką mają powyższe media. Film czy komiks ktoś tworzy, odbiorca dostaje do rąk dzieło, z którym się biernie zapoznaje. Gra to coś więcej - w grze się uczestniczy, gracz staje się bohaterem. Autor ma dużo większy wpływ na odbiór dzieła. Nie ważne, czy to gry Kojimy, który lubi sobie zagrać na graczu, czy co innego. Takie Condemned na przykład - jako film była by to bzdurka o detektywie łomoczącym żuli gazrurką. W grze jest naprawdę ponuro i klimatycznie. To już nie żółte kółeczko łażące po labiryncie i zjadające groszki, uciekając przed duszkami. Tu patrzymy oczami bohatera na tych żuli co dostają rurą bez łeb. I jest inaczej.

Ale kurde, po iluś tam przekombinowanych grach z fabułą, bohaterami, wykreowanym światem, po prostu opowieścią którą się przeżywa, zwyczajnie ma się dość. I ma się znowu ochotę nie na grę którą się przechodzi, potem masteruje i tak dalej, nie. Ma się ochotę na luźną grę po prostu do pogrania. Tak jak odpalałem gry na Timexie (8-bitowiec taki, nie zegarek), i po prostu grałem, a jak się znudziło, to odpalałem z kasety coś innego. A co mogę zrobić dzisiaj, poza wygrzebaniem jakiś starusieńkich gierek z odmętów internetu? W sumie mogę zrobić to co zwykle - odpalić Xboxa.

Lego Star Wars - nie wiem czy wychodzi ze mnie dzieciuch, czy ta seria jest naprawdę tak zajebista. Chyba jest. Oddzielnie wyszła stara i nowa trylogia, jest też wersja z całą sagą w jednej grze, właśnie tą ostatnio katuję. Przeszedłem. Nie miałem dość. Gram dalej, aby wyszperać wszystkie znajdźki i bonusy oraz przejść dodatkowe misje, mieć 100% przejścia i 1000 punktów Gamescore (taki ranking xboxowy, jak ktoś nie wie). 6 epizodów, każdy to 6 rozdziałów. Ma się do wyboru parę postaci, odblokować i dokupić można dziesiątki kolejnych. Przejść Atak Klonów jako Boba Fett? Czemu nie? Oczywiście nie da się przejść tylko Bobą, bo do przejścia są potrzebne umiejętności różnych postaci, jedi, sithów, łowców nagród, droidów. Do przejścia gry wystarczą postaci podstawowe, ale bez bonusowych wszystkich dodatków się nie znajdzie. Rozdział zwykle jest prosty, idzie się do przodu, w bok, skacze, coś rozwali, coś zbuduje, dzięki temu coś się otworzy i idzie się dalej. Potem coś się przesunie mocą, rozwali paru szturmowców, znowu mocą się coś zrobi. Czasem się zmieni postać, co by do bonusa dotrzeć, dostępnego tylko dla jednego typu postaci. Trochę to platformer, trochę szuter, spostrzegawczym też trzeba być aby do wszystkiego się dokopać. Chodzi się, strzela i zbiera klocki. Buduje z klocków. Strzela do klocków. Jest się klockiem. Jeden czy kilka rozdziałów to idealny relaks po pracy. Bezstresowy, bo nie ma limitu żyć. Lepszy na pewno niż frustrujące bicie rekordów w rankingach w innych grach, czy masterowanie leveli na hardzie w Devil May Cry 4 czy Ninja Gaiden 2. Lubię te gry, ale bezstresowe to one nie są. A klocki i owszem, są. Pykam w Lego już 30 godzin, i nie mam dość. Znajdę wszystko co się da!

Castle Crashers - swego czasu powstawanie tej gry śledził kmh, ja nie śledziłem, ale demko wersji finalnej obadałem. I chciałem więcej. Giereczka okazała się być szczwanym klonem Golden Axe. Idziemy w prawo, sieczemy pojawiających się bedgajów. Jest jakaś fabuła, ale to nie ważne. W prawo, sieczem, kombosy są, magia też. W zależności od wybranego ludka są inne specjale. Jak w GA. Można wsiadać na stworki-wierzchowce, i siekać z siodła. jak w GA. Zdobywa się EXP, leveluje się, można rozwijać atrybuty postaci, normalnie miniRPG. Jak... Nooo, tego w GA nie było. Nie było też możliwości zmiany broni, dającej inne plusy i minusy do atrybutów, oraz znajdywania stworków co towarzyszą i dają swoją obecnością jakiegoś skilla. Poza tym Craszersi to kapitalna cartoonowa grafika, sugerująca lekko fleszowy rodowód, miła muzyczka, fajne (acz momentami niesmaczne) poczucie humoru autorów i tony miodu zwanego też grywalnością. Można tę grę ciachać samemu. Dużo fajniej jest we dwoje (przeszedłem całą z Olą, przy piwie z kolegą też było fajnie). Można też w 4 osoby, o ile ktoś ma tyle padów. Kmh wyemigrował do samych Niemiec, więc nie wiem kiedy będzie okazja to przetrenować, ale na pewno warto. Cartoonowy mayhem popełniany przez 4 nietrzeźwe osoby musi być naprawdę zabawny. Kurde. Ta gra to 8-bitowe patenty w nextgenowym (no, powiedzmy) wydaniu. Bąbeczka.

Gears of War - mówice sobie co chcecie. Wiem że ta gra to wizytówka konsoli Microsoftu. Że to czysty nextgen - 3D, grafika, fabuła, brutalność i srogość, oraz morderczy multi, czyli połączenie patentów, których w czasach grania dziś uznawanych za retro po prostu nie było. Dupa tam. Z wielką frajdą swego czasu tę grę przeszedłem w co-opie, raz z Bodziem (trym insane - naprawdę czysty obłęd), raz z Sasem (hardcore - mimo wszystko dla ludzi). I jak tak sobie z Sasikiem szarpaliśmy, ja z Wawy, On z Poznania, i wisieliśmy sobie na mikrofonach podpiętych do padów, to padło hasło że klimat jak na św.p. Amidze. Gry typu War Zone, czy Dogs of War (hm... dogs OF WAR???), dwóch typków przypiętych do dżojstików, idzie ludkami przed siebie i strzela do wszystkiego co się rusza, zbierając czasem znajdźki. Kurde. Pomijając oprawę (grafika, taktyczne strzały z za węgła, skikanie itd.), oraz dzielącą mnie od Sasa odległość - klimat ten sam! Przechodzimy level (o architekturze zamkniętego korytarza, pokonywanego na zasadzie 'ciągle do przodu'), kasujemy wszystkich, dochodzimy do końca, rozwalamy bossa. Tak się grało kiedyś. Tak się gra i dziś, tylko że dużo ładniej i brutalniej. Pieprzyć popiardywania pecetowców, marudzących że średnio i nieładnie i cośtam, i Bleszyński jest wał jeśli mówi że rynek pecetowy się kończy. W końcu na pieca ta gra wyszła dobre pół roku chyba po premierze na Xboxa. W swoim momencie wizualnie kasowała wszystko. Grywalnością miażdży nadal. Gliczami i bugami trzeba przyznać że też. Chrzanić to. Za tydzień wychodzi druga część cyklu. Preorder już zrobiony. Będzie wersja kolektorska. I znowu przejdę ją pewnie ze 3 razy, a potem powrócę na łono boxowego multipleja. Ba. Kto wie, czy klan Koraliki nie doczeka się reaktywacji. Znowu będzie dobrze. Krwawo. Nextgenowo. Ale i oldskulowo. For the Fallen!

Pod skryptem: Makłowicz, w Chorwacji, przebrany za Indianina, smaży właśnie na 2-ce panierowane żaby. Strendż... Co oni mu dosypują do żarcia? Z drugiej strony - jak typa nie lubić?

piątek, 17 października 2008

Przesilenie jesienne

Tak, wiem że nie ma czegoś takiego jak przesilenie jesienne, ale czuję się jak by było i miało wpływ na wszystkich. Zmiany ciśnienia, kiwanie się termometru, no po prostu chce mi się tylko spać, albo czilałtować przy Lego Star Wars na Boxie. Pisać też mi się nie chce. Zmuszę się, co by wklepać posta, bo zapomnę jak to działa, a lista przerzuconych komiksów ostatnio rośnie (i wzrośnie, jak premiery MFKowe uzupełnię).

No to ostatnia, genialna płyta Amona Tobina na uchy i jadziem z maruderami.

Na pierwszy ogień importy - potrójne wejście smoka. Bo ja mam skręt w stronę azjatyckich klimatów kopanych.

The Immortal Iron Fist: The Last Iron Fist Story - tytuł przydługi, w dodatku w obu jego członach pada nazwa bohatera. W sumie chyba nieprzypadkowo, bo działa ramię w ramię (piącha w piąchę?) z innym Fistem. Story - Brubaker i Fraction, rysunki Aja. Graficznie jest fachowo, dobrze robią wstawki z historycznymi Fistami, bo tych kolesi cała linia jest, każda prawie wstawka rysowana przez kogoś innego. Jak ktoś nie wie - Fist to superheros w stylu Hong Kongu, bije, kopie, skacze, zna sekrety antycznego wschodu i niest nie do pobicia ogólnie. Fabułka fajnie miesza klimaty wschodnie (filozofia i mitologia taoistyczna, nawiązanie do gór Wudang) ze światem Marvela, trykociarstwem, Hydrą i Civil War. No i miksik fajny, rozrywkowy ale inteligentny. Co prawda z taoistycznego spojrzenia na świat - dualizm, ścieranie się przecznych pierwiastków, które nie są złe lub dobre tylko inne od siebie - amerykanie zrobili tradycyjną przypowiastkę o tym że dobry spuści wpierdziel złemu. Tak czy siak - fajne, dobry mtoyw ze starym Fistem który używa Chi do dopakowania Coltów 1911 (coś jak Kyu-Do). Naaajs. No i smaczki - tu Fist z gardą Bruce'a, tam ktoś stoi w pozie Panny Młodej z Kill Billa. Moja chcieć więcej takowego trykociarstwa. Znak jakości Gonza (dziś zrobię sobie wakacje, i nie będę wklejał znaków, o!).

Na koniec ciekawostka - wg tego zestawienia wynika że Iron Fist to buddysta, ale to jakiś jełop chyba zestawiał. Taoista, jak nic. Przynajmniej w tym tomiku. A zestawienie śmieszne, zachęcam. Wiedzieliście że Nite Owl ze Strażników to Żyd???

Bastard Samurai: Noir - Michael Avon Oeming, Miles Gunter i Kelsey Shannon, nie będę pisał kto co robił, bo np taki Oeming i inkował, i współpisał story, masakra. Prosta historyjka - współczesny gladiator, gość z wypranym mózgiem i wprasowanym w nim bushido, uczestniczy w tajnych walkach na śmierć i życie, by zgniłe elity mogły robić brudne zakłady. Jak to w takich historyjkach bywa - ma przebłysk świadomości i postanawia skarcić kogo trzeba. Banalne. Ale jak toto rozrysowane!!! Z deka mangowej dynamiki, stylistyka cartoonowa, bliska do Samurai Jacka, psychodeliczne wstaweczki. Smaczne, proste, ale wrócę do tego.

Fight For Tomorrow - pan Wood od DMZ przeczytał Bastarda i stwierdził - no okej, ale ja zrobię to lepiej, i z głębszym psychologizmem postaci. No i fabularnie jest drętwa czkawka po poprzednim, z jakimiś rozkminami, bohater w sumie antypatyczny, nie chce ratować innych, ale jakoś to nie wiadomo dlaczego robi, ręce opadają, a finał taki że aż przysiadłem. Bo i o kobietę się rozchodzi. A jak przychodzi co do czego to smutnym się robi ten komiks. Lubię temat, więc brałem w ciemno, tym bardziej że inkował toto Kent Williams, a wydało Vertigo. No i pomyłka, Denys Cowan tuszowany przez Williamsa to bazgroły jakieś nie dla mnie raczej. Mordobicia mało dynamiczne. Ja tak mam że jak sceny akcji są, to lubię przedstawienie niektórych scenek w sposób animacyjny. Tu tego nie ma. Zawód. Ktoś chce kupić może?


Przypomniało mi się. Na koniec jeszcze jeden import.

Superman: Red Son - smaczny Elseword, punktem wyjścia jest pytanie - co by było, gdyby szalupa ratunkowa z Kal-Elem pierdyknęła nie w jakieś wiejksie okolice USA, a - powiedzmy - w Ukrainę. Superman jest ziomem Stalina, wierzy w komunizm, który stara się wdrażać na swój sposób, nie plamiąc sobie dłoni polityką, czy współpracą z KGB. W końcu bierze na siebie brzemię, coraz głębiej przekonując się, że nie wprowadzi bezpieczeństwa i dobrobytu, nie kontrolująć gdzie się da. Millar pojechał sobie zarówno po sowieckim aparacie represji, jak i po współczesnej Ameryce - harcerz (tym razem totalnie Czerwony) chce dobrze, ale nie umie inaczej. W efekcie supremacja Rosji przypomina tą USA ze Strażników, osiągniętą dzięki Manhattanowi. Przewija się plejada znanych i lubianych (lub też nie): Batman (jako rewizjonistyczny rewolucjonista), Wonder Woman, Lex Luthor, Lois Lane, Jimmy Olsen, jak i sporo innych postaci, których pewnie nie ogarniam, bo Supermena i opowieści o nim zwyczajnie nie cierpię. Ale ta wariacja jest fajna. Fajne też są w socrealistycznym klimacie utrzymane okładki. Można. Nie trzeba. Jak ktoś lubi trykociarstwo to chyba powinien, ale jak nie, to też się nie zawiedzie. To tak dobry komiks, jak tylko można zrobić o Supermanie.


W ten sposób uporałem się z importami, to teraz rodzimy ryneczek z przed festiwalu.

Blaki: Paski - ponurego skutnikowego człowieczka lubię, acz ten tomik podszedł mi mniej niż poprzednie jakoś. Może chodzi o brak podpisów pod kwadratopaskami z konkursu wrakowego, i nie pamiętam kontekstu. Może o coś innego chodzi. Nie zmienia to faktu że ktomiks to fajny, śmieszno-gorzkawy, który warto mieć, choć zestaw trzech kolejnych wydań będzie wyglądał na półce biernie, bo formaty z dupy, wiadomo. Ale i tak chyba najbardziej mi się podobał ten Blaki od Timofa.

Opowieści grozy - dla mnie to miłe zaskoczenie, bo poprzednią wydaną u nas współpracę Trillo i Risso uważam za tak przeciętną, że aż bolało. A tu i rysunki mi podeszły bardziej, bo Risso kombinuje z planszą, z czernią, i robi to w sposób który mi robił dobrze w 100 Kulkach, i historyjki przyjemne, choć błache. Wampir, mumia, mordercy, wszystko z czarnym humorem, ale tylko jako pretekst dla rysunków. Nie rozumiem tylko po co toto na kredzie, offest dał by radę, a tak mamy cenę podbitą do 40 dzika z hakiem. Dla fanów Risso - mus!

Niewinny pasażer - nie znam zanadto Diecka, ale już go lubię. Dziwna, metafizyczna opowieść o morskiej podróży. O celu, o potrzebie autorytetu, o tym jak odczuwa się dezorientację. A to tylko moja interpretacja, bo komiks to dziwny, odrealniony i psychodeliczny, coś jak lynchowskie zabawy rzeczywistością i jej percepcją. Każdy wyczyta sobie co chce, bo niedopowiedzeń tu więcej niż pewników, osoby zaciekawione filozofią znajdą tu pewnie dużo wątków których ja nie wyłapałem, a i tak pewnie większość osób da się porwać rysunkom, idealnie oddającym tajemniczy klimat. Albo i nie. Ja się dałem. Nie wiem do końca o czym to, ale mi się podoba, wrócę do tego na pewno. Ladida ma u mnie plusa.

Morskie powietrze - no i znowu jest morze i niedopowiedzenia, ale tym razem mówię pas. Konwencja jest raczej realistyczna, fabuła wątła niczym łydka Kuby Wojewódzkiego wlecze się powoli, w morzu czai się Ośmiornica która coś symbolizuje, ale ja nie wiem co poeta miał na myśli. Należę do tej kategorii upośledzonych odbiorców, którzy uważają że jak autor bawi się w symbolikę i chce coś przekazać (a tu jest dla mnie odczuwalne że o coś chodzi), to jego psim obowiązkiem jest zrobienie tego w sposób zrozumiały dla odbiorcy (a zdecydowanie nie jest). Jak spotkam kogoś kto wie o co kaman to dam znać. Polecam szukającym wyzwań, ja przy tym twiście fabularnym ze zgonem w rodzinie i mackami wymiekłem. A. No i kupy się nie trzyma, dlaczego właśnie taka para bohaterów trzyma się razem. Pojechanemu po bandzie Dieckowi mogę wybaczyć niezrozumiałośc, fabularnej opowieści o wzajemnym zrozumieniu już nie. Pas. To ja jednak wolę jak Timof wydaje cegły znane jako klasyki komiksu, które kupuje się za 100 dzika.


I na koniec ogłoszenia.

Chłopaki od Bug City przestali się lenić i grać na konsolach, w przerwach pomiędzy imprezami (nie wmówi mi nikt że w wakacje ciężko się uczyli), i wracają z nowym komiksem Hell Hotel. Jak go zapowiadają na Bug City: "Nowy komiks twórców Bug City, o którym fani Bug City powiedzą, że jest gorszy od Bug City". Humorek, porządny rysunek, strona widać że będzie miała forum, aktualizacja 3 razy na tydzień, no to czekamy. Jak będą wampiry, wilkołaki i zombie, to nie trzeba mnie przekonywać.

Poza tym Motyw Drogi przestał być blogiem. Dalej jest oparty na blogowym silniku, dalej jest blogowo (znaczy się - po artykule, jak chłopakom się zachce - chyba że jest prawidłowość, a ja głupi nie wiem!!!) uaktualniany, więc drugi KZet to nie jest, blogowy system komentarzy i wszystko - ale za to jest numer ISSN. Chłopaki dzielnie budują markę, i po zaatakowaniu jutuba oraz sektora podcastów, formalnie udowodnili że myslą poważnie o tym co robią. Dla mnie to raczej symboliczne, czekam raczej na dalsze rozwijanie marki i wprowadzenie periodycznych wydań z niepublikowanymi tekstami na papierze.

I na dziś dość, bo głowa mi pęka ("prowadzę bloga, więc piszę jak na bloga").

wtorek, 16 września 2008

Niczym aksamitna rękawica odlana z żelaza

Tytuł jest długi, więc ja dla odmiany postaram się tym razem być zwięzły.


"Ghost World" mi nie podszedł - taka sobie opowiastka o laskach, które nie wiedzą czego chcą od życia, ludzi i siebie nawzajem (wolę film). Nie miałem zbytnich oczekiwań co do tego dzieła, a tu Clowes mnie zaskoczył.

Trudno mówić o fabule, "Rękawica..." to raczej taka opowieść drogi. Główny bohater podróżuje, by rozwiązać zagadkę przeszłości, powiązaną z pewnym filmem porno. Trafia na dziwną sektę, prostytutkę o trojgu oczu, dziwaków i frików wszelkiej maści. Nie będę wymieniał, bo popsuł bym zabawę.

W sumie opis albumu mogę skrócić do porównania - to dzieło, które spokojnie można postawić gdzieś pomiędzy "El Borbah" a "Exitem", na tej samej półce co "Pixie" Andersona. Może "Rękawica..." nie jest to tak surrealistyczna jazda jak ostatnie dzieło, acz do poprzednich mu bardzo blisko. Klimat dziwaków z południa USA, zadupia z lat 30-50, rodem z komiksów Burnesa i Otta. Części ciała, unikające zbieżności z atlasem anatomicznym, deformacje. Makabra. Psychodela, bród, paranoja. Z Burnsem też momentami mi się rysunek kojarzył, ale ja mało w Clowesie oczytany, więc mogę bredzić.

Dziwna jazda, taka bez trzymanki, w dodatku kolejne wątki nie są rzucane przez autora 'tak sobie', to się w dużej mierze potem splata. Tradycyjnie - dobrze wydane, komiks po przeczytaniu nie zdradza oznak zużycia (bo i nie powinien). Miło się trzyma w łapach lekko szorstkawą okładkę, może to nie płócienny grzbiecik z "Numeru...", ale przecież lubimy różnorodność, i cieszą nas takie zabiegi wydawców, co to nie lecą z każdym komiksem według miarki, no nie?

Znak Jakości Gonza.

poniedziałek, 3 marca 2008

The Matrix Comics 1&2

Jedna z najlepszych rzeczy jaką udało się zrobić Wachowskim przy okazji "Matrixa", to wykreowanie własnego uniwersum. Nie zrobienie świetnego filmu - to się udaje wielu twórcom, nie wyciągnięcie z niego kasy z nawiązką - to akurat w Hollywood dzieje się chyba jeszcze częściej. Owszem, na grach, zabawkach, pudełkach śniadaniowych i innych bonusach zarobili dodatkowe krocie, ale należy im się. Nie o to chodzi. A o co? Kręcąc swoje filmy i dorabiając do nich przybudówki, wykreowali największy bodaj filmowy świat od czasu Gwiezdnych Wojen. Owszem, Lucasowi zajęło to więcej czasu, po Trylogii przyszło 'Expanded Universe', które przed dekady rozwijały galaktykę o kolejne planety, rasy, postaci, wszystko.

Wachowskim zajęło to wszystko jakichś pięć lat.



Owszem, schrzanionym finałem cyklu zaprzepaścili kultowość całości, przez co często o ich dokonaniu myśli się przez pryzmat 'trójki'. Błąąąd. Lukas też popełniał błędy, przecząc na ten przykład niektórym pomysłom z oficjalnie uznanego 'EU' w nowej trylogii, ale nikt nie przeczy że jego Galaktyka to kompletny olbrzymi świat, z historią i mitami. W przypadku Wachowskich często się o tym zapomina.

Wycinek historii Matrixa - z perspektywy Neo - przedstawiają trzy filmy, ale to ułamek całości. Dodatkową cegiełkę do zmagań ekipy Morfeusza z Matrixem dostawiają gry komputerowokonsolowe (nie grałem w żadną, nie będę się mądrzył). Historię i tło poszczególnych wątków rozbudowują japońskie krótkometrażówki z "Animatrixa". Dowiadujemy się co nieco o postaciach, tle konfliktu ludzi z maszynami, poznajemy parę historyjek i ze świata 'prawdziwego', i z 'virtuala'. Dokładnie tak samo ten przeogromny świat rozbudowują matrixowe komiksy.

Cykl szortów zaczął się ukazywać w okolicach premiery pierwszej kinówki online, po czym Wachowscy - rozbudowując swoje imperium o kolejne media - postanowili wydać go na papierze. W dwóch tomach. W ramach własnego, nowego wydawnictwa. Było po co wydawnictwo zakładać, bo w komiksach łapy maczali między innymi Darrow, McKeever, Sale, Sienkiewicz i inni nieprzeciętni wymiatacze. Pojawiły się też dwa opowiadanka - jedno z nich, nader smaczne, napisał Gaiman. Trudno wskazać szorty słabo rysowane. Nie ma słabych, co najwyżej mniej ciekawsze. Autorskie pomysły wspierają świat Wachowskich w sposób nietypowy, pokazując inne aspekty życia w tym rozdwojonym świecie. Ba - jest nawet rekonstrukcja pierwszego zabójstwa dokonanego przez robota. Obie antologie bronią się same, nawet jeśli nie przepada się za filmami (taki Kolec parokrotnie mi polecał, a serią kinową ostentacyjnie gardzi), więc warto spróbować. Dla fana to raczej konieczność, bo komiksy, podobnie zresztą jak i znakomity "Animatrix", sprawiają że w sumie nieskomplikowane mordobicie z Keanu Reevesem nabiera wielowymiarowości i głębi.

Sięgnijcie, sprawdźcie sami. W zestawie są takie kwiatki jak nawiązanie do "Moby Dicka", czy matrixowe spojrzenie na psychiatrię. Dobre po prostu, a komiksy w wersji cyfrowej ciągle można przeczytać gdzieś tu.