wtorek, 30 czerwca 2009

Idąc doliną śmierci zła się nie ulęknę, gdyż jesten największym MOFO w całej dolinie

W końcu doczytałem polskie edycje "Miecza nieśmiertelnego". Lubię mangę, w sumie głównie cyberpunkową i samurajską, ale jednak. Do tego cyklu się zabierałem jak jeż do szczoty ryżowej - nowe tomy kupowałem na bieżąco promocyjnie, miałem pierwsze trzy co mi nawet podeszły, ale dziura 10 czy 12 tomów robiła swoje. W końcu rabat z okazji Dnia Książki na Merlinie zrobił swoje, posiedziałem nieco przy tych małych śmiesznych książeczkach, i już mogę się wozić jako znawca ich treści.

Na początek ustalmy jedno. Od dawno trwa tu i tam spór o to, czy manga komiksem jest czy nie jest. Powiem wprost, żeby mieć to za sobą i nie prowokować durnych polemik w komentarzach. Manga komiksem nie jest. W końcu jak by była komiksem, to by się tak po naszemu zwała. Ale się nie zwie. Więc nie jest. I nie przekona mnie nikt że jest, bo po japońsku manga oznacza komiks. Nie jesteśmy w Japonii. Formalnie to samo, ale wchodzi semantyka i robi nam z zagadnienia czystą mielonkę. Tak samo zamek to niekoniecznie zamek. I nie zmienia faktu że oba bywają zamknięte na klucz.

Skoro sprawy natury formalnej mamy za sobą, przejdę do metodycznego trucia.

"Miecz nieśmiertelnego" to seria... Najkrócej mówiąc - samurajska. Z domieszką fantastyki. Z... No właśnie - nikt nie wie o czym jest ta seria. Zaczyna się od historii nieśmiertelnego samuraja, który za zabicie 100 innych samurajów, chce odpokutować, tnąc na kawałki 1000 innych badassów. Gość jest nie do ubicia, taki Lobo z epoki Edo - regeneruje się, jest obwieszony całym arsenałem broni pochowanej po kimonie, i wypełnia questa nie bo chce, a bo tak wyszło. Tak jak z L.E.G.I.O.N.em. No ale jest sobie ten samuraj i co z nim? Ano staje się przybocznym laski która chce pomścić śmierć rodziców na członkach złej szkoły Itto. Czyli historia drogi na zasadzie gry arcade - sieka, masowa sieka, sika, masowa sieka, mid-boss, powtarzać aż skończą się charakterne czarne charaktery, final boss, czyli ultimate evil, dekapitacja, koniec.

No ale tak nie jest. Seria ciągnie się już 15 lat, dżapce mają już 24 tomy (u nas 17 trafi do księgarń w sierpniu), i końca nie widać. Ultimate evil okazuje się być wcale-nie-tak-zły, z siekania mid-bossób szybko zrobiło się opowiadanie retrospektywne ich historii, postacie zyskują bio, więc szkoda ich ubić, tworzą się dziwne zależności, Rin, czyli osierocona nastolatka, odwleka zemstę... No nie wiem do czego to dąży, pułapka tasiemca pokroju "Szansa na sukces". Pewnie jak każdy stoczy pojedynek z każdym w każdej konfiguracji (i oczywiście nikt przy tym ginął nie będzie), to nagle po którejś mass-rzezi w świecie komiksu... MANGI rozlegnie się głośne PING, bo Manji wytnie 1000-cznego złego ludzia i wstąpi na niebiosa, gdzie zasiądzie po prawicy Buddy.

Albo i nie. Nie wiem. Ale w sumie to i tak nie ma znaczenia.


Znaczenie natomiast ma ukazanie realiów feudalnej Japonii (powierzchowne w sumie), akcja i pojedynki (krwawe i mięsiste), oraz galeria złych mid-bossów. Friki z którymi musi się zmierzyć Manji wyglądają jak z gier wyjęte, wdzianka, uczesanie, porąbana broń, no jak z chodzonego slaszera od Namco. Chlastanki są efekciarskie, pełne dekapitacji, a co lepsze finiszery mają zapewnionego 2-stronicowego splasza, na którym mistrz rękodzielnictwa zastyga w teatralnej pozie z prowadzoną po ciosie bronią, a za nim leci plątanina kawałków ciała, bądź krew bryzga z głębokiego cięcia w poprzek klaty piersiowej, czy co innego. W końcu urozmaicenia dodaje broń bohaterów - to nie zabawa w przechwalanie się czyja maga-otaku-ryu szkoła jest najlepsza, i który cios upadającej jaskółki szukającej pszenicy w murawie jest potężniejszy od uderzenia pierdnięcia wieprza o poranku. Nie. Zamiast tego sam Manji obwieszony jest dziwacznym sprzętem (który pewnie chowa wewnątrz swego samoregenerującego się ciała, bo gdzie?), a kolejni przeciwnicy mają co lepsze zdradliwe wynalazki. Którymi rzezają bez litości.


Na koniec - ristekpa dla Hiroaki Samury, który niby jedzie klasycznie mangowo, ale bez przegięć typu wypływające oczki (przynajmniej nie za często), no i kapitalnie co jakiś czas rozwiązuje te wspomniane sieki efekciarską dwuplanszówką, która aż się prosi o powiększenie i zawieszenie na ścianie. Czysta - bez kitu - poezja przemocy.


Czytać, nie czytać? Mnie podeszło, choć fabuła się totalnie zapętliła, ale banda skurwieli czekających na swoją kolej na mieczu Manjiego i dynamika walk to wynagradzają. Jeśli kogoś to satysfakcjonuje. Mnie i owszem.


Na koniec - w zeszłym roku powstał serial, adaptacja mangi. Ciekawi mnie bardzo, choć na tak dosłowną i obwitą rzeź nie liczę. Ale obadać trzeba.

czwartek, 25 czerwca 2009

Wieczór z usechniętą legendą

Poznań odwiedzony, i jedno z najważniejszych dla mnie tegorocznych wydarzeń muzycznych (obok koncertu Faith No More) już za mną.

Widziałem Trenta na żywo. Niektórzy, jak donosi Semprini, mogą już po tym umrzeć spokojnie, Nine Inch Nasil zrobiło im kisiel z mózgu, i uważają że lepiej być nie mogło. No ja bym polemizował. Najlepszą jednozdaniową recenzję koncertu wystawił na gorąco dr Max: ‘O 10 lat za późno’. No i ja nie mogę się nie zgodzić. Ale po kolei.

Po pierwsze – pierwszy i chyba ostatni raz jechałem na koncert busikiem z fanami. Radosna młodzież racząca się piwkiem, białowłosy tapir, koncert NIN z DVD (od którego się izolowałem), na przemian z hitami vivy cfaj z okresu mego ogólniaka, no i fanboje śpiewający teksty Trenta jak koncert leciał. No to ja chyba jednak jestem stworzony do podróżowania z PKP. No i godzinne kołowanie przed wysadzeniem nas. Ech, nie ważne.

Przyjazd na miejsce, zwiedzanie i rozmowy z tubylcami o „prawdziwym Poznaniu”. Miło, dzięki, aż szkoda że z koncertu pakowaliśmy się do busa, a nie na jakąś imprezkę.

No i koncert – Targi Poznańskie, podśmichujki z delikwentów ze strefy 2-giej (z której raczej niewiele było widać, pewnie sam to na Radiohead zaliczę), Karolak, którego widziałem w kolejce do toj toja (łooo, nie było VIP-zone???), aż w końcu na małą scenę wylazł Alec Empire, jego laptop, i jego obsługiwaciciel laptopa. No i było fajnie, pod koniec ATARI Teenage Riot nawet poszło, no i Alec chwilę gitarę potrzymał, ale kurde nagłośnienie gorsze niż w stodole. Wiem że on ma garażowe brzmienie, ale efekt był marny, sam szum. Laptopowość też dobrze nie zrobiła, w momencie gdy Alec miał majka przy udzie, a z twardego jego maszyny leciał jego wokal. No tak no nie ten… W sumie dobry set do klubu, nie na plener.

No i przerwa, i jedzie Trent z chłopakami. Zasadniczo – za dużo rocka, za mało industrialu, a lidera ewidentnie od lat kilku kręci bardziej pulsujący basik niż cokolwiek innego, co też słychać było w wersjach koncertowych starych hiciorów. Ogólnie miło było usłyszeć kawałki z „Downward Spiral” w końcu na żywo, szkoda tylko że występ rozmemłały najnowsze produkcje. Usłyszenie na żywca „Head like a hole”, „Wish” czy „Hurt” robiło wrażenie, a „Mr. Self Destrukt” mi mało nie urwał pupy, ale zabrakło „Perfect Drug” czy „Closer”. Semprini mędzi że na szczęście, ale ja mam żal, bo nie słyszałem tego nigdy na żywo, bo w Polsce było to raczej dotąd niewykonalne. Co też mógł Trencie wziąć pod uwagę. I fajnie że ze sceny się jarał że w końcu, po 20 latach, gra u nas, że chwalił ten koncert sobie i dziękował także mnie na swoim Twitterze (podobnie koncertem NIN właśnie w Poznaniu na Twicie jarał się Alec), co z tego, jak koncert odbył się właśnie o dekadę za późno. Po „Fragile” by mnie pewnie musieli z tego koncertu wynieść, bo ja bym się zwinął w koncie gdzieś w kłębek, chlipiąc i rozpamiętując najsmutniejsze momenty mojego życia, do którego Trent napisał kapitalny santrak. Spirala by mnie zmiażdżyła depresyjnością tak, że nawet nie patrzył bym się gdzie indziej niż na moje buty. Zdecydował bym się o zafundowaniu sobie tapira, nie zarzucił bym gry w klawiszach, i dziś grał bym w bandzie New Romantic.

A tak?

Dzięki Trent, że w końcu. Że w ogóle. I że w Polsce. I tyle.


Pod skryptem: nie obyło się też bez paru elementów karygodnych. Po pierwsze – standard. Laski na ramionach swoich chłopów, zasłaniające centralnie scenę ludziom, którzy mają pecha być za nimi. Za to powinna być zgoda na odstrzał ostrą amunicją. Druga sprawa. Serdecznie pozdrawiam osobę, która zatruwała mi namiętnie powietrze gazowymi wydzielinami własnych trzewi. Ja rozumiem że bywa. Ale i tak życzę temu komuś z równą namiętnością sraczki w trakcie egzaminu na prawo jazdy, obrony pracy magisterskiej, czy ważnej rozmowy o pracę. Na zdrowie, barbarzyńco. No i najlepsze – telebimy, co to się włączały na chwilę przy ostatnich trzech kawałkach. Jak zwykle ktoś pomyślał.

niedziela, 21 czerwca 2009

"Wejście Skopa"

"Wejście Smoka" z Brusem to klasyk i basta. Mówiłem nie raz, pisałem nie raz, zdania nie zmienię. Już dziecięciem będąc, gdy przeszła mi ochota na zostanie małorolnym, to pragnąłem jak dorosnę być Indianą Jonesem (łamane na Hana Solo, ale umówmy się - na to samo wychodzi), albo Brusem właśnie. Nie zostałem oczywiście. Ale spaczenie bani już mi chyba do końca życia nie przejdzie, Brus będzie królem kung fu, a "Wejście..." najlepszym filmem z jego udziałem.

Dlaczego? Bo fajne mordobicia wkomponowane zostały w formułę Bondów. Mały i żółty, acz nabity mięśniami superheros (w znaczeniu popkulturalnym, nie trykociarskim), dostaje ZLECENIE. Przed nim trafia na ODPRAWĘ. Oczywiście jako Azjata jest on one-man-army, jego bronią jest sztuka walki, a atrybutem nunczaku. Na końcu oczywiście na skarcenie czeka ZŁOCZYŃCA. No i jest wszystko co w bondach - bezwzględny zły, który aż się prosi o wjazd z hadoukena na klatę, orientalna sceneria, agencja wywiadu, która bez pomocy naszego superherosa ma związane ręce i nawet nie może złemu Hanowi zębów wyleczyć i zaplombować.

No i jest Bruce, specjalny agent po szkoleniu z Shaolin (co wynika ze scen z wersji dłuższej, zaiste zbędnych). Trafia na wyspę, gdzie odbywa się turniej wojowników. Wygrany będzie miał tytuł wygranego. Razem z nim trafiają tam przedstawieni w komiksowych skrótach kolejni kolesie - uciekający przed kłopotami Roper i czarnoskóry Williams, który zdaje się że jedzie dla sławy i dup. Postaci są wprowadzane krótko, grubą krechą, treściwie, niczym w "Za garść dolarów wincy" Serżioleone. No prawie jak komiks. Jest funkowa oprawa muzyczna, której by się Shaft nie powstydzil. Bolo jest zły, i krzywi się jak małpa. Na ułamek sekundy pojawia się Jackie Chan (dostaje w pałę od Brusa). No i niezłe onelinery lecą. 'Man, you're out of a comic book' - mówi z czarnoziomalskim akcentem Williams do Hana, gdy czuje co się święci, a z Hana wychodzi zło w stylu i na poziomie doktora No.

Jako fan mordobić, Brusa, komiksów i Bondów nie mogę do tego dzieła podchodzić obiektywnie, nie mogę też go nie lubić. Dla mnie klasyk i już, sceny jak Bruce macha drągiem czy nunczakiem są po prostu świetne, a finałowy pojedynek w labiryncie luster to po prostu mistrzowa robota. Może dla kinomanów z wyższymi ambicjami to pukpowy chłam, ale ta scena wygląda po prostu pomysłowo i ładnie.

Wejście jara nie tylko mnie, jara też od paru dekad filmowców, i to w sposób dosyć ostry. Są i inspiracje łagodniejsze. Na przykład jeet kune do - styl walki opracowany przez Bruce'a, czyli technika bez techniki (trakie tam taoistyczne brednie), wykorzystywany jest przez filmowców raczej jako styl poruszania się Małego Smoka. Choćby Spike Spiegel z "Cowboy Bebop" ewidetnie porusza się właśnie po brusowemu (jedna z walk nawiązuje dosłownie akurat do "Gry Śmierci"). Podobnie Morfeusz z "Matrixa" w wirtualnym dojo (pierwszy trening Neo) niby walczy w tai chi chuan, ale 'tańczy' na matach w sposób znany z "Wejścia..." czy "Gry...". Jak Bruce w końcu zachowuje się Tyler Durden lejąc pod koniec "Fight Clubu" Nortona, nie wspominając o nunczaku.

Trudno tu jednak mówić o inspiracji samym "Wejściem Smoka", bardziej ikoniczną postacią pana Lee. Ale i konkretów jest sporo, jak choćby scena z finału "Mrocznego Widma", gdy odgrodzony od przeciwnika osłonami Quigon Jin siada po turecku i medytuje. Dosłownie do "Wejścia..." "Matrix" nawiązuje w dialogach. No pełno tego po prostu w cholerę.

Ale jest jeszcze oddzielna grupa filmów jadących po prostu na chama po fabule tego dzieła. No i trudno to wtórnością nazwać, bo tylez te one czerpią z klasyka, co dodają coś od siebie. Przeważnie.

Najlepszym chyba przykładem jest "Mortal Kombat" Paula Dablju Es Andersona z 1995. Film ten jest jak dla mnie jedyną udaną ekranizacją gry komputerowej . No dobra. "Silent Hill" też było niekiepskie, a na dodatek klimaciarskie. Wracając - MK to adaptacja gry, mordobicia z oczywiście prostacką fabułą zerżniętą z "Wejścia...". Pojedynek na tajemniczej wyspie, zły boss, jego straż przyboczna, protagonista (który, jak wynika z kolejnych części wygrał pojedynek) wzorowany na Brusa (Liu Kang of coz), w otoczeniu paru innych ciekawych postaci. Każda jest na wyspie z innego powodu - ktoś chce potwierdzenia swoich możliwości, ktoś coś innego, prawie jak Roper i Williams. Film rozwija jeszcze kolejne zbieżności z "Wejściem...", rozpoczynając fabułę kolejnymi scenkami przedstawiającymi bohaterów. Liu Kang, podobnie jak postać Brusa, ma do wyrównania rachunki z mid-bossem (przynajmniej wg hierarchii mortalowej patrząc, bo to boss tego filmu jest), za śmierć brata (odpowiednio Bruce-siostra). Zjazd zaproszonych na festa zaczyna się w porcie w Hong-Kongu. W trakcie powitalnej kolacji wparowuje gospodarz i robi mały popis nadchodzących mordobić. I tak dalej.

Co z tego filmu mam dzisiaj? Efekty się zestarzały, mordobicia prezentują typową amerykańską szkołę produkcji (bliskie ujęcia, częsty montaż maskujący nikłe możliwości aktorów), co odbija się na braku dynamiki walk. Z drugiej strony MK wylansował nowy typ realizacji sekwencji akcji. Agresywne cięcia, mocna muzyka towarzysząca walkom, dynamizm, to patenty które potem rozwinął "Blade", a które jeszcze bardziej rozkręcone i ożenione z chińską szkołą zaowocowały "Matrixem". No i plus dla Andersona za zdystansowane podejście do bredni, które zekranizował. Luźny odmóżdżacz. Me like.

Rok po MK do kin trafił "the Quest" z Jeanem Claudem Van-Dammem. Pokłon dla Małego Smoka podwójny. Znowu jest pojedynek wojowników w orientalnej scenerii, znowu wojownicy z całego świata, tym razem jednak całość podano w klimacie kina przygodowego. Zamiast klimatów bondowskich jest natomiast Roger Moore. Tak dla odmiany. Vam-Damm, który zagrał główną rolę prostaczka ze świata zachodu który na syjamie uczy się od podstaw ichniego boksu (tak dla odmiany), napisał też scenar, a potem go wyreżyserował. Z "Wejścia Smoka" wziął więc patent z turniejem. Z "Gry śmierci" natomiast pomysł na konfrontację wojowników, reprezentujących różne kontynenty i różne sztuki walki. Fabuła jest głupia i się średnio lepi, a Moore jest groteskowy wręcz, ale warto ten film obejrzeć - jeśli się kto jara - choćby dla pojedynku Chińczyka od styli zwierzęcych z Brazyliczykiem oczywiście tanecznie zawijającym girami.

No i ostatnio, parę lat temu, mieliśmy kolejną produkcję Andersona (nie reżyserował), znowu będącą ekranizacją gry komputerowej. Trudno więc zażucić klonowanie "Mortal Kombat". Ale znowu to wali "Wejściem Smoka" po ryju. "Dead or Alive" znowu zaczyna się od przedstawienia grupki postaci która ma trafić na pojedynek na orientalnej wyspie. Oczywiście okazuje się nie chodzi o czysty sport, bo organizator (wyciągnięty z krypty rodowej z cmentarza w Massachusetts Eric Roberts) ma niecny plan. Godny szaleńca z Bonda rodem. Za pomocą nanomaszyn i megakomputerów, w trakcie pojedynków cyfrowo kompiluje wirtualną uber sztukę walki. Nawet nie pytajcie. Głupota jest wpisana w konwencję tego filmu, o czym na szczęście wiedzieli autorzy, mając z tego kupę frajdy, która i mi się udzieliła. Jest mocno, dynamicznie, głośno i z przegięciem tak ostrym, że od trzeciej minuty filmu albo ma się banana na ryju, albo z WTF wypisanym na czole wystawia się świezo kupione DVD na allegro. Ja oczywiście miałem banana. Poza tym w tym filmie chodzi o lalunie. Scena ze stanikiem to czyste mistrzostwo. No cały film jest pełen takich patentów. Nawet Robin Shou (Liu Kang z Kombata) się pojawia w epizodzie jako pirat O_o. Mojapolecać.

Bruce Lee nie żyje. To chyba kara za jedzenie narkotyków, służących do palenia. "Mortal Kombat" zmieniło się w powracający koszmar, z części na część coraz bardziej przerażający. Jednak znając świat za niedługo pewnie się doczekamy kolejnego klona "Wejścia Smoka". Fabuła nie zaskoczy, w końcu jest znana od ponad trzech dekad. Ale jeśli będą się do tego ładnie lali, a przerwy w pojedynkach będą zbyt długie, to ja nie mam nic przeciwko...

sobota, 6 czerwca 2009

T4: Znużenie?

W pierwszych dwóch Terminatorach zawsze najbardziej lubiłem te nieliczne scenki z przyszłości. Walka z robotami, syf, mrok, paranoja, totalna beznadzieja. Informacje o tym, że kręcą 4kę z przygodami Johna Connora i że gra go Bale mnie ucieszyły. No i polazłem do kina, może i bez jakichś rozbuchanych oczekiwań, ale z założeniem że przynajmniej klimat postnuklearnej zagłady będzie obecny.

No i się z lekka zawiodłem.

O ile T3 to był w sumie komediowy film akcji, to T4 to raczej taki Mad Max z robotami.

Jasno oświetlone, piaszczyste przestrzenie, czasem jakiś malowniczy grzybek atomowy z którego nic nie wynika, wojownicy szos, pierdoły.

To może inaczej - najpierw akapit o filmie jako filmie, a potem dlaczego mnie zawiódł jako Terminator (bo jako nudnawa postapokalipsa nawet się broni).

Otóż kontynuacja jest naprawdę ładnie sfilmowana, świetne efekty, akcja może nie nazbyt częsta ale świetnie zrobiona. Całość jednak nudzi, bohaterowie pitolą, Connor harczy, bonzowie ruchu oporu się nadymają, tak to się toczy powoli, po to tylko by dojść do wybuchowego (i debilnego w swojej wybuchowości) finału. Całość jednak ogląda się nie jak ponurą postapokalipsę, a kino nowej przygody bez autodystansu. Olbrzymie wyzwania, syndrom nieustannego Deus ex machina... Która to machina jest tu podwójnie na miejscu. To nuży i nie buduje napięcia, bohaterowie przeżywają nie bo są naprawdę dobrzy, a bo ani na chwilę nie opuszcza ich szczęście. Gdyby to było podane z dystansem i poczuciem humoru, to OK, tylko że to niemal śmiertelnie poważny film, choć z paroma mrugnięciami okiem.

Fanboje uśmieją się z faktu, że postać silnej babeczki nazywa się Blair, że Connor mówi 'I'll be back", czy z lustrzanego odbicia pościgu motor/ciężarówka z 2-ki. Czy z paru innych patentów.

Tylko że poza tym, mnie - jako fana dwóch pierwszych części - to nie zadowala.

Miała być ponura wizja przyszłości opanowanej przez maszyny, a to raczej przypomina walkę podjazdową w Afganistanie. Jedni kitrają się tu, drudzy tam. Góry, pustynia. Blada kolorystyka. No i to jest zwyczajnie głupie - ludzie niby mają ruch oporu, ale z filmu wynika, że ogranicza się on do łodzi podwodnej ze sztabem dowodzenia, i teamu Connora. Jeśli to jest wojna, to ludzie już przegrali, i jakieś garstki niedobitków tu i tam w niczym nie pomogą. Oni mają doprowadzić kiedyś do wysłania człowieka w przeszłość? A nawet cyborga? Litości. To raz.

Dwa - przeżyły tylko resztki ludzkości. Jak udało im się sformować wojsko, z helikopterami, transporterami i całą resztą? Nawet tą drobną jednostkę, co widać? No niby mogli przejąć bazę wojskową, ale nie sądzę żeby Skynet atak na ludzkośc przeprowadzał inaczej niż z precyzją szachisty, pamiętając o takich punktach. No nie ważne, to jest takie abstrakcyjne dopowiadanie sobie.

Trzy - gdzie niby siedzą ludzie? Zawsze mnie intrygowało, jak ludzie chowają się przed maszynami. Bo chodzi o przyczajenie się, nie o jakieś wymądrzone pole min magnetycznych - przylatuje H-K, i jest w po herbacie. Jak oni się chowają, gdzie, jak Skynet ich nie widzi (który pewnie kontroluje satelity)? Skąd biorą sprzęt, energię, rekrutują członków? Autorzy w ogóle nie dają odpowiedzi, po prostu pokazując taką wizję, bez podparcia, podobnie jak Wood w DMZ, gdzie trzeba przyjąć że realia są efektem nowej wojny secesyjnej, ale nie powinno wnikać się w jej podłoże.

Cztery - cholera, dlaczego roboty ich nie atakują???

Pięć - genialny sztab planuje zaatakowanie maszyn. Jak wiadomo z początku filmu - bronią palną to im gówno można zrobić. Jak niby ludzkość wygrywa starcia z maszynami? Parę przykładowych starć z filmu pokazuje że mają raczej marne szanse, a że ludzie rozmnażają się wolniej niż maszyny produkują, to są na straconej pozycji.

Sześć - i najważniejsze - klimat starć w przyszłości. Jak wspomniałem wcześniej - oczekiwałem beznadziei, walki na straconej pozycji, ale z ludzką wiarą w przetrwanie. Doczekałem się niby czegoś takiego, tylko że podanego bez jakiegokolwiek napięcia. Bez mroku tej beznadziejnej przyszłości.

Bez Camerona seria poszła w dupę. Przerosły ją efekty specjalne. Klimat szlag trafił. Zaburzyła się wstępna koncepcja serii. A szkoda. Niby jest obowiązkowa finałowa walka w industrialnym otoczeniu, czy inne stałe elementy, ale klimat nie ten. Bo go brak. Bo nudzi. Wizualnie to się broni, ale fabularnie jakoś tak miałko. I już zupełnie mnie nie ciekawi co oni wyczeszą w T5.

Chyba w kwestii kontynuacji jestem po prostu konserwatystą. Ale skoro dzieło ma odbiegać od pierwowzoru, to po cholerę robić je jako kontynuację, a nie jako samodzielny film? A, zapomniałem, marketing i magia kultowego tytułu. I tu fakt, jedyne co we mnie wywołał nowy Terminator, to ochotę na powtórkę klasycznych części. I zapodanie co zabawniejszych scenek z T3 na jutubie.

Kończąc ten nudny i wypunktowany wywód, wspomnę o jeszcze jednej rzeczy, starając się mało spoilować. Acz kto widział trailer to pewnie się spodziewa tego. Film teoretyzuje o kwestii człowieczeństwa, o granicy między człowiekiem i maszyną, o tym, czy samoświadomość wystarczy by móc powiedzieć że jest się człowiekiem. Ambitnie. I naiwnie. "Blade Runner" i "Ghost in the Shell" dawno temu uporały się z tematem dogłębniej i ciekawiej. Więc po co? Nie wiem. Ale ktoś miał ambicje.

No więc, iść czy nie iść? No nie wiem, ale ej, w końcu to Terminator. No i efekty niezgorsze. Ale na więcej nie liczcie.


Pod skryptem: tak mi się skojarzyło - muzyka Elfmana. Miło, ale po cholerę? Zamiast ciężkich industrialnych sampli jest dęty pompatyzm. Hurra, w końcu ludzkość walczy o przetrwanie. I takie tam. I to jest kwintesencja różnicy pomiędzy starymi a nowym T - to nie kameralne, ale znaczące starcia kształtujące rzeczywistość i przyszłośc, to epickie rozbuchanie, z którego tak naprawdę dużo nie wynika.

środa, 3 czerwca 2009

Święty Graal

Pffff, pffff [zdmuchuje kurz z klawiatury]

Więc... tak, wiem, że nie zaczyna się zdania od więc, ale jakoś tak mi pasi.

Więc był sobie superheros. Życie go przytłoczyło. Nie czuł się już potrzebny w świecie zmieniającym się szybciej niż on. W końcu nie młodniał, kondycja powoli siadała, a oczekiwania ludzi nie malały. Poza tym czuł, że należy mu się nie mniej niż innym życie prywatne, rodzina, satysfakcja z pracy, a nie tylko bieganie w pelerynie za złymi facetami w spendexach. Odwiesił kostium do szafy, zajął się własnymi sprawami. Jednak okazuje się że świat znowu go potrzebuje. Sytuacja w jego kraju staje się coraz bardziej krytyczna, jakby ktoś nią sterował, starając wywabić go, doprowadzić do ponownego włożenia trykotu. Nie jest w stanie zrobić inaczej, choć czuje, że jest to szyte zbyt grubymi nićmi, by było inaczej. Postanawia walczyć, choć czuje że nie jest to walka w jego stylu - tą dekadę czy dwie temu silna wojna nie straszyła zagładą atomową aż tak groźnie jak dziś, poza tym wcześniej musiał walczyć z przebierańcami, a nie udaremniać międzynarodowy spisek...

Z czym się nam to kojarzy?

"Strażnicy"?

"DKR"?

"Przyjdź Królestwo"?

Po trosze każdy z tych tytułów, i pierdyliard innych dzieł kopistów Moore'a.

Żeby było zabawniej wcale nie opisałem zarysu fabuły komiksu, tylko powiesci. "Superfolks", bo o tym dziele będzie dziś mowa, to dzieło niejakiego Roberta Mayera. 'Bez litości rżnął koleś z Moore'a', powie ktoś. 'Bez litości poprawił Millerem', doda ktoś inny. I wszyscy będą dalecy od prawdy, jednocześnie mając ją przed oczyma, walącą centralnie w czoło.

Bo tak się śmiesznie składa, że "Superfolks" zostało napisane w 1977 roku, czyli u schyłku komiksowej Ery Bronzu (czy też Brązowego Wieku, goddam, czy jest tego polski odpowiednik???). I to Miller, razem z Moorem i resztą 'rewolucjonistów', wywrócili komiks superbohaterski dopiero dekadę po premierze tej książki. I po uprzecznim przeczytaniu jej.

Mayer napisał klasyczną opowieść o powrocie superherosa... Klasyczną dziś, z perspektywy osób które mają za sobą lata 80-te i 90-te, które wiele zawdzięczają własnie tej pierwszej powieści, która dokonała dekonstrukcji komiksu superbohaterskiego. Bohater "Superfolks", stylizowany na Supermana, przeżywa kryzys wieku średniego, praca go nuży, jego moc maleje, szaleństwa młodości już za nim, a są one tak samo odległe jak chwile chwały, gdy karcił zbrodnicze umysły i szalonych geniuszy, ratując jednocześnie bezbronnych Amerykanów. Okazuje się jednak, że znowu jest potrzebny, i nikt inny nie może pomóc Krajowi Wolności. Tylko on, ale największym wrogiem nie okaże się dawny przeciwnik, czy spisek, ale oczywiście jego własne słabości i wątpliwości. Ale oczywiście wiadomo że da radę.

Mayer poczyna sobie brawurowo, tyb bardziej, biorąc pod uwagę na czasy, w której napisał siążkę. Kreśli portret swojego bohatera ze znawstwem komiksowych universów (Marvela i DC), z szacunkiem, ale i z dystansem oraz humorem, którym skrzy się ta książka. Dla przykładu: głowny bohater pochodzi z planety Kronk, jedyną substancją która może mu zaszkodzić jest Kronkit, a wychował się w Littletown. Takich patentów jest tu na tony.

Autor wywraca jednak motyw superherosa na lewą stronę, nie tylko pokazując że ma on życie prywatne i popełnia błędy, tak jak bohaterowie Srebrnej Ery amerykańskiego komiksu, ale i że jest po prostu człowiekiem, dalekim od heroizmu, chcącym po prostu mieć święty spokój. Ta powieść to w końcu także powiew nostalgii, i za Stanami Zjednoczonymi których już nie ma, sprzed ostatniego, finałowego etapu Zimnej Wojny, jak również za nieskazitelnymi herosami.

"Superfolks" to książka, o której spokojnie można napisać że jest wizjonerska, zwłaszcza że mówi się tak o strażnikach, napisanych dopiero dekadę potem, a bazujących na sprawdzonych już wcześniej patentach. Dlaczeto to jednak powieść, a nie komiks? Nie mnie osądzać, może na graficzne przedstawienie tak dojrzałej jak na ten okres medium komiksowego historii było po prostu za wcześnie, zwłaszcza że to raczej historyjka dla dorosłych. I wulgaryzm sie trafi, i scena pykania (która okazała się dla nastoletniego Kurta Busieka pierwszym powodem by wchłonąć tą książkę), i szeroko rozumiana niepoprawność polityczna.

Z mojego - jako współczesnego fascynata komiksu - punktu widzenia, jest to jednak fajna wycieczka w historię. Okazuje się że przełom roku 1986 nie był wcale taki duży. Ani "Łoczmeni", ani "DKR" nie było tak naprawdę rewolucją, a tylko trawestacją przewrotnej i prowokacyjnej opowiastki dla dużych chłopców. Owszem, dzieło Moore'a jest wybitne formalnie, dzięki zabiegom jakie zastosował należy w moich oczach do czołówki komiksiarzy. Ale to nie on wymyślił wywrócenie superherosów na lewą stronę. Zrobił to (jak wydaje mi się obecnie, dopóki ktoś nie zapoda mi jakiegoś jeszcze starszego zagubionego manuskryptu) Robert Mayer, któremu Moore zawdzięcza nie tylko "Łoczmenów", ale też "Co się stało z człowiekiem jutra?", czyli ostatnią historię o Supermanie, też opartą na "Superfolksach".

Wpływ tej książki na lata 80-te jest trudny do przecenienia, co wynika nie tylko z moich wniosków, ale też z przedmowy autorstwa wspomnianego już Busieka. Jak sam uważa, bez "Superfolks" nie było by "Astro City", które muszę w końcu przeczytać, prawdopodobnie też "Marvelsów". Do inspiracji tą książką przyznają się Grant Morrison i Neil Gaiman (o Moorze nie wspominając). Szczerze polecam zapoznanie się z tym wynalazkiem, który pomimo swojej prototypowości dla całej Nowej Ery (czy też Mrocznej, jak wolą niektórzy) komiksu, nie stracił prawie nic ze swojego uroku. Na pewno nie można mu zarzucić archaicznego kadrowania, słabej kompozycji plansz, czy kiepskich kolorów. Mimo wszystko, jak wiadomo, róża ma kolce. Nikt nie zdobył się jeszcze na wydanie tej książki po polsku, i raczej się nie zdobędzie - historia osadzona jest w realiach USA końca lat 70-tych, i jest tak nasiąknięta popkulturą, że niemal niemożliwym jest wyłowić wszystkie konteksty (tu przykład Buśka, który pomimo amerykańskich korzeni cały czas nie czuje się osobą która ogarnęła wszystkie nawiązania).

Jednak - nawet w orginale - polecam. Po lekturze tej książki spojrzenie na klasykę amerykańskiego komiksu trykociarskiego nigdy już nie będzie takie samo.


Pod skryptem: komiks... tfu, książka po 25 latach, doczekała się limitowanej reedycji pół dekady temu (ale spoko, jest kolejne wydanie). Wyobraźcie sobie że specjalnie na tę okazję, okładkę machną Dave Gibbons. A okładka wygląda tak. WOW!
<==





Wielkie mega bigapy dla Marcela, robiącego dziś za sponsora wydania bloga. Dzięki wielkie, oddam pewnie tą samą drogą co do mnie dotarło.