wtorek, 11 maja 2010

Doza autolansu, odcinek któryśtam

Dziś będzie grubo, ale i popkulturowo.

Zegar Zagłady, czyli wirtualny pomiarownik hipotetycznego czasu, który pozostał nam - ludziom - do dezintegracji na własne życzenie. Wymysł, a jednocześnie jeden z symboli Zimnej Wojny. Koncepcja o dość dużym wpływie na kulturę masową, żeby wspomnieć tylko dość bliskich komiksiarzom "Strażników" (wiecie, ten motyw zegarka w fabule i na bodajże wewnętrznej stronie okładki każdego kolejnego zeszytu). Poza tym budzi skojarzenia z takimi tytułami jak "Countdown to extinction" czy "Two minutes to midnight". A więcej tych odniesień tu i tam jest. Ale o tym jak ten zegar mierzy i co rozmawiałem z doktorem Markiem Madejem z Polskiego Instytutu Spraw Publicznych. Oczywiście rozmowa z archiwów 5 programu Polskiego Radia.

Do zassania o tukej!

czwartek, 6 maja 2010

Iron Many dwa

In the fields the bodies burning
As the war machine keeps turning


Tony Stark uderza ponownie i nie ma wątpliwości: Downey Jr. nie gra Iron Mana, on nim jest. Rację miał Kolec mówiąc że tak samo jest z jego wersją Sherlocka - to taki wiktoriański Stark, w całej rozciągłości. Ale do rzeczy.

Jak wypada Iron Man 2? Przyzwoicie, ale nie ubawiłem się jak poprzednie. Główne shock value - czyli kreacja Downeya - już nie poraża, nie zaskakuje. Jest taka jaka była, czyli świetna, ale to już nic nowego. A jak sam film? Rozwojem bohaterów czy zwodami fabularnymi zaskoczyć nie mógł, nie ten typ kina. Podobnie walki wiadomo żę nie wzbudzą emocji. W końcu Iron Man to nie tylko koleś nie do pokonania (jak i inni), ale wogóle nie do ruszenia. Dostaje, potem strzela laserem z dupy i zdrapuje kawałki przeciwnika z własnej zbroi. Autorom pozostało tylko zrobić to samo, ale więcej. W sumie tak zrobili.

Zamiast jednego Iron Mana jest więc dwóch, jeden wróg to też za mało, jest więc złowrogi Iwan w wykonaniu Rourke'a, i niezły Rockwell jako wyzuty ze skrupułów kapitalista. Jest więcej Samuela L. Jacksona (który jest bardziej badassowaty), a na deser dorzucono smętną Scarlett, która może jakaś rewelacyjna nie jest, ale za to dwa czy trzy razy w walce używa patentów z lucha libre. Ładne. Ale w Spiricie i tak fajniej wypadła. Co poza tym? No to co już znamy. Bogaty gość o rozbuchanym ego, zbroje (tu fajnie wypada walizkowa wersja), drogie autka, wybuchy, niezłe onelinery. W jedynce były lepsze zresztą.

Przyznam że się ubawiłem tak po prostu, przyzwoicie, ale nie jakoś wyjątkowo zacnie. Było OK. I tyle. Czyli warto, ale na trójkę aż tak jak na dwójkę się nie jaram. Czy jest jednak tak bardzo średnio, że nie warto iść do kina? Pewnie że nie.

Bo.

Jest Downey. Jest Jackson. Jest fajna scena w pączkowni zalatująca Pulp Fiction. Bo jest kapitalna scena sprzedaży broni poleciana całościowo po Taksówkarzu (tylko zaproponowania na koniec dragów brakuje). Bo efekty. Bo jest dobre mordobicie dwóch Iron Manów w rytm daftpunkowego Robot Rock. No i bo Downey.

Spoko kinowa rozrywka, momentami głupawa, np. zbroja z innym pilotem w środku też działa, chociaż teoretycznie nie ma napędu, bo typ nie ma reaktora w klacie. O barwnej fantazji autorów dotyczącej fizyki nawet nie wspominam. Spoko się ogląda. Ale nic mi nie drgnęło. Scenka po liście płac (kiedy to widzom objawiony zostaje, uwaga uwaga bo spoiler - MŁOTEK!) zawodzi. Coś chciałem jeszcze napisać. Nie pamiętam. Zapomniałem. O czym to ja piszę? A tak. O Iron Manie 2. Był kiedyś taki film. Ale do dziś prawie wszyscy co go widzieli zdążyli o nim zapomnieć.

Ok. Przesadzam lekko.

No. Ale tylko lekko. Za miesiąc będzie to już fakt. OVER.


Ale na Avengersów i tak się jaram...

wtorek, 4 maja 2010

Niezłymi zinami sypnęło. 5REAL.

Powaga. Sięgnąłem do torby z jelonkiem, wyszperałem zinowe zakupy żeby zabrać je na wycieczkę do miasta gdzie nawet psom bieganie szkodzi, i miło się sam zaskoczyłem. Tak bardzo, że aż byłem zdziwiony. No dobra, przesadzam, ale nie do końca. Było wiadomo że będzie porządnie.

Czasy rozłażących się kserówek to odległa przeszłość. Ba - nawet wyłażące na schludnie zadrukowanych stronicach pixele są już tylko echem dnia wczorajszego, pozostając domeną tylko i wyłącznie Egmontu (jak się zdarzy). Gdzieś po drodze zapodziały się artystowskie mazy i undergroundowy bełkot, znajdując dla siebie inne azyle - w internecie i na stronach Ziniola (cześć Dominik!). Zamiast DIY samizdatów z rysuneczkami o mocy wywrotowej kinderpunka, dostajemy po prostu komiksowe magazyny typu 'konwentownik'. I dobrze.

PIRAT #2 - czyli projekt Mikołaja Spionka. Pierwszy numer zaskoczył mnie te 2 lata temu (rany, jak ten czas leci...) poziomem rysunków, zagraniczną ekipą i klasą wydania. Kolorowa, folią jakąś lepiona okładka z przykuwającym oko rysunek, porządnie polepione, równo pocięte. No nic wspólnego z komiksowym podziemiem sprzed lat, którego to i tak w sumie nie znam, więc lepiej się przestanę mądrzyć o tym, jak to trawa była kiedyś zieleńsza, a komiksy z xero fajniej klepały tonerem. A więc okładka znowu ładna (acz poprzednia ładniejszą była mi), no i w środku pokręcone, acz ładne różności. Część rzeczy mnie jakoś nie ruszyła, np. doceniam dynamikę epickiej rozpierduchy z "Nepenthes", ale rysunek mnie nie paca. Co innego zalatujący(a?) mi mangą podszym Moebiusem "Chicagua". "Preying the hunter" miło oko me łechce tłustą czernią, wyuzdaną przemocą, oraz oryginalnymi bohaterami o ksywkach Sade i Masoch. Na poważnie dama z tego komiksu łechtała bardziej niż oni, ale orginalności braku nie dam się typom zarzucić. Potem Clarence, klasa sama dla się. Dwa szort-szorty, za mało. Chcę nowy full metraż tego pana. Ktoś wie jak jego stan pracy nad tym, nad czym rzekomo dłubie? Dalej. "Absorber" - pojebane, skojarzenia z Anderssonem, tudzież Burnsem są jak najbardziej na miejscu. Bardziej mnie ruszyło jednak kolejne "Madadh: Daughter of Nothing" - w skrócie postapokaliptyczne urban fantasy, kapitalnie rozrysowane, bym chciał jakiś full metraż pana Mateo Scalery, koniecznie w kolorze i na A4. "Ten, który nosił piękne mokasyny" - pierwszy tytuł polski, w dodatku znajomo pretensjonalny, aż dziw że się nie zorientowałem że czytam komiks do scenara Sztyba. Fachowa robota, fajne rastry, może oklepana wolta, ale dobre. Wolę jak chłopak takie fikołki strzela, zamiast eksperymentów formalnych czy zabaw formą niemą. No i rysunki porządnie historię niosą. Potem "Mokosz" - Spionek, też jakoś tak coś z tyłu głowy historia mi świta znajomo jakby, rysunek oczywiście bez zarzutu. Lubię. Potem "Angel" jakoś mi tak mocno jadące Blainem, co jest tyle zaletą co wadą. Wolę jak Blain rysuje jak Blain, i starczy. Finał - "Zebra" - to pokłon dla "100 kulek", zarówno w formie narracji i fabuły, jak i rysunku. I jest dobrze. Czekam na trzeci wjazd zamorskich korsarzy na nasz ryneczek, a ich drugi występ wszystkim polecam. Na koniec dodatkowy punkt dla zbiorku za fotki autorów z ostatniej strony, a precyzyjnie rzecz biorąc za Murzynkę ubabraną nieokreśloną bielistą substancją dokoła rozdziawionych ust. Sherlock w mojej głowie podpowiada mi że to pewnikiem pani Busami od współfabułowania "Absorbera". Nice. Dodatkowe pół punktu za Sztybora z glutem.

KOLEKTYW #6 - oprosz, netkomiksowe podwórko dorasta. Na bok poszły rewolucyjne hasła kolektywnej równości i braterstwa, po prostu powstał tomik składający się prawie w całości z rzeczy przynajmniej niezłych, zwykle też dobrze narysowanych. Wysoki poziom zrzucam na karb braku Dema na pokładzie przy okazji tej części zina. Bo się nie wyrobił rysownik. Trudno. Przy okazji kumpelskie badziewne pierdy nie przeszły widać testu jakości, i w końcu jest dobrze. Po kolei. "Najwydestyluchniejszy" Pałki i Sztyba - od kilku lat nie kumam tej serii, z wnikaniem poczekam na jakieś zbiorcze wydanie. "Drużyna A.K." - żarcik niewymuszony, kreska Wolskiego niebywale lekka, ja chcę jego jakiś fulmetro, bardziej dopracowanego niż "Rycerz Janek". No coś jak to. "Sarkis Karchazjan" - mistyków i okultystów nigdy dość, acz ten mógłby wyróżniać się czymś jeszcze poza byciem bucem. Constantina już znamy. Fakt że gość jest domatorem i nie wiadomo czy ma jakieś nałogi to za mała różnica. Trejnis jak to Trejnis. Daje radę na luzie. "Recours" - czyli mieszanki "Lupusa" z "Firefly" ciąg dalszy, acz nie jest nowiną że Bele nie ma jaj jak Whedon. Całość się lekko ciągnie i brak nieco iskierki w tym wszystkim. Potem lecą szorciaki - liderem w tym numerze jest zdecydowanie Spellcaster, który i pacnął zdrowo, i zabawnie. Ubawił mnie tradycyjnie Łazowski, ale tłumaczę to faktem że to kolega, więc zaśmiałem się z obowiązku. Dobra, okej, naprawdę jest śmieszny. Choć ponoć ma krewnych w Belgii. Wielki plusik dla Sztyba tym razem z Jaszczem, ubawiłem się. Kajetan też fajnie poleciał, plus i dla niego. Plus i dla połączonych sił Mazura i KRLa. Minus dla połączonych sił Mazura i Jędrzejczak - rozumiem przeciąganie pointy, ale to niedostateczny powód by przez 3 strony lecieć ilustrowanym w kadrach opowiadaniem pociętym na ścinki i wrzuconym w ramki. Dopiero na ostatniej stronie robi się z tego nagle komiks (co jest być może większym zaskoczeniem niż docelowy gwóźdź programu). Ogólnie brawo, młodzież daje radę i za parę lat będzie zagrożeniem dla wyjadaczy, przynajmniej do momentu jak założy rodziny i nie będzie miała czasu na zabawę w komiks. Czekam na 7-kę.

KARTON #3- znowu te same nazwiska, znowu poziom, ale dopiero teraz wykminiłem co mi nie do końca w formule kartonu gra. Rusza mnie tradycyjnie Lachowicz, KRL oraz duet kreatywny Helhotelu. Bo robią odcinkowe jednorazówki. Reszta leci dla odmiany cyklem w kawałkach. Sztyb z Jaszczem prezentują tym razem przysłowiowe jebanie kotka za pomocą młotka. Tylko że ja już nie pamiętam skąd się ten kot w komiksie wziął, i dlaczego przeszkadza reszcie. Tradycyjnie nie kumam ostatniej strony okładki autorstwa Surpiko. Podobnie mam problem z komiksem Marcina Surmy, nie czaję. Nie pamiętam drugiego "Kartonu", ale po numeracji stron wnoszę że ta dziwna rzecz z poprzedniej części która nawet mi się podobała była tylko początkiem (środkiem? niepamiętam O_o ) historii, a ja się nie zorientowałem. Teraz mam ciąg dalszy i mam za swoje, bo już nie pamiętam co się działo. Podobnie jestem zagubiony w cyklu Asu. Może jednak Tomek puszcza pojedyncze historyjki, ale ja się w tym magazynie i tak gubię. Fajnie rysowane. Fajni autorzy. Jednak poza zwartymi, samodzielnymi historyjkami, takie cięcie dłuższych fabuł na 4-8planszowe części nie ma dla mnie sensu, bo nie pamiętam co było na poprzednich 4 planszach pół roku temu. Wolał bym te historyjki w pełnym metrażu, ale wiem że to dłużej wtedy powstaje, ciężej dociągnąć do końca, no i mniej osób kupi niż zbiorek gdzie to i KRL, i Patricio Didlo, i nawet kobieta jakaś do grona się załapała. A tu pyk, skład porządny, sensowna cena. No okej. Ale ja zmieniam metodę czytania. Kupuję "Kartony" w ciemno, bo to dobrzy autorzy (no i koledzy...), ale zacznę czytać dopiero jak się poszczególne serie będą kończyć - wtedy wszystko od początku na kolanka, i wsysam tą serię za jednym posiedzeniem. I wtedy w sumie będę wiedział czy warto było kupować. Bo inaczej to dla mnie nie ma sensu. A, jeszcze jedno - dodatkowy punkt znowu za ostatnią stronę, znowu za twarz, tym razem za interpretację fizjonomii arczyRedaktora Mazura, by Asu. Rozczulił mnie. Nie wiem już czy Asu czy Redaktor. Ale wymiękłem.